Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Stabat mater dolorosa.

Wyszedłszy z ulicy Ulm, Salvator skręcił na Urszylinki, potem na ulicę św. Jakóba i dostał się na przedmieście.
Czytelnik zgaduje dokąd dążył.
Przybywszy przed drzwi bakałarza, zadzwonił. Dzwonek odpowiadał pierwszemu piętru, dla tego, iżby nawiedzający nie przeszkadzali Justynowi w klasach.
Otworzyła siostra Celestyna.
— Czy jest pan Justyn? zapytał.
— Jest, odpowiedziała.
— W klasie, czy u siebie?
— U matki, proszę wejść. Mówiliśmy o panu, kiedy zadzwoniłeś.
Często zdarzało się wśród tej biednej rodziny mówić o Salvatorze.
Wstąpili na schody, zostawili na lewo pusty pokój Miny i weszli do pani Corby.
Około pieca, który służył za punkt zborny, siedzieli: staruszka niewidoma, poczciwy Miller i Justyn.
Nic się nie zmieniło, tylko wszystkie twarze postarzały o dziesięć lat przez te sześć tygodni.
Straszno było zwłaszcza patrzeć na matkę Corby: twarz jej żółta była jak wosk, włosy srebrzysto białe. Siedziała schylona ku ziemi i nie starała się nawet poznać nowoprzybyłego. Było to wcielenie boleści niemej, nieruchomej, boleści chrześciańskiej, z jej wzniosłym wyrazem cierpliwości i zaparcia siebie. Skinęła lekko głową za usłyszeniem głosu Salvatora, tak, że mógłby ją był wziąć za statuę Świętej.
I poczciwy Miller wyglądał też jak skamieniały smutek. Zacny ten człowiek, który pierwszy podał myśl pensjonatu i wskazał adres pani Desmarets, wciąż uważał się za jedynego sprawcę nieszczęścia, i zamiast pocieszać Justyna, sam musiał przez niego być pocieszanym.
Justyn nie był tak znękany jak można było przypuszczać. Pierwszych dni, przez cały czas wolny od zajęć, siedział on u siebie, upadły na duchu. Ale gdy poznał ogrom swej rozpaczy, boleść ta odrodziła go niejako. Odświeżył się w niej niby w kąpieli gorzkiej i ten, który zrazu zdawał się najbardziej wrażliwym z całej rodziny, silnem oddziałaniem na siebie samego, nabrał mocy i każdemu ze swoich jej udzielał. Spostrzegłszy wchodzącego Salvatora podniósł się, podał mu rękę i po bratersku dłoń jego uścisnął.
Poczciwy Miller raczej dla zadość uczynienia sumieniu, niż w nadziei otrzymania odpowiedzi pomyślnej, zadał mu pytanie:
— Czy są jakie wiadomości?
Wreszcie od wyjazdu Miny były to słowa, z któremi wszyscy oni spotykali się wzajem.
Ile razy Celestyna wróciła z miasta, Justyn i matka zapytali: I cóż?
Jeżeli wyszedł Justyn, jakkolwiek na krótko, to matka i Celestyna witały go za powrotem tem samem pytaniem.
Tak samo było z Millerem, gdy przychodził ze zwyczajną codzienną wizytą.
Tego dnia, jak powiedzieliśmy, Miller pierwszy zadał pytanie.
— Są! odpowiedział Salvator.
Celestyna oparła się o mur; matka zerwała się na równe nogi; Justyn opadł na krzesło; Miller zadrżał...
— Ale czy dobre wiadomości? zapytał znów Miller.
Nikt inny nie miał siły mówić.
— Dobre! odpowiedział młodzieniec.
— Powiedz! powiedz! zawołali wszyscy.
— Nie oczekujcie, rzekł Salvator, nadmiernego szczęścia,, ażebyście nie doznali zawodu. To co mam wam powiedzieć, jest prawie równie smutne jak wesołe. Ale nie chcę was pozbawiać radości, choćby połączona była ze smutkiem.
— Prędzej! zawołał Justyn.
— Prędzej! powtórzyli inni.
Salvator wydobył z kieszeni zegarek i podajac go Justynowi:
— Nasamprzód, mój przyjacielu, rzekł, czy poznajesz to?
Justyn rzucił się na zegarek z okrzykiem radości.
— Zegarek Miny! wykrzyknął okrywając go pocałunkami, zegarek, który dałem jej w dniu ostatnich imienin! który ona tak lubiła, o którym mówiła mi, że z nim się nigdy nie rozstanie, ani w dzień, ani w nocy; i rozstała się z nim! O! powiedz, powiedz... jakim sposobem to się stało?
Matka usiadła w przekonaniu, że Mina umarła.
— Nie! nie! żywo ozwał się Salvator, który zrozumiał jej myśl, nie, bądźcie spokojni, dziecię wasze nie umarło! Mina żyje.
Okrzyk radości wyrwał się z piersi wszystkich.
— Widziałem ją! mówił dalej Salvator.
— Ty! zawołał Justyn rzucając się na szyję młodzieńca, ty widziałeś Minę?
— Ja, kochany Justynie.
— Gdzie?... kiedy? Czy kocha mnie jeszcze?
— Więcej, niż kiedykolwiek, odpowiedział Salvator usiłując powstrzymać Justyna i zachować krew zimną.
— Powiedziała ci?
— Powiedziała.
— Kiedy?
— Tej nocy.
— Powiedz mi czemprędzej, gdzie ją widziałeś!
— A ty, Justynie, daj mi czas powiedzenia ci o tem.
— To prawda! odezwał się poczciwy Miller dobywając z kieszeni fular dla otwarcia łez, to prawda! Chcesz, ażeby mówił, a nie dajesz mu przyjść do słowa.
— Byłby już powiedział wszystko, gdybyś mu nie przeszkadzał, rzekła pani Corby potrząsając głową.
— Więc nie pytam cię już, drogi Salvatorze, słucham tylko.
— Słuchaj więc, a cierpliwie, drogi Justynie. W celu, którego nie potrzebuję wam objaśniać, wyszedłem wczoraj w okolice Paryża; między jedenastą a dwunastą w nocy, byłem w parku. Tam, przy świetle księżyca, spostrzegłem dziewicę zbliżającą się aleją ku ławce. Usiadła o cztery kroki od miejsca, w którem byłem ukryty.
— To była Mina?... wykrzyknął Justyn niezdolny się powstrzymać.
— Tak, to była Mina.
— I nie mówiłeś z nią?
— Mówiłem, skoro mi odpowiedziała, że cię zawsze kocha.
— A! prawda.
— Ale dajżeż mu mówić Justynie! zawołał Miller zniecierpliwiony.
— Mój bracie! prosiła Celestyna.
Matka wpadła w swą nieruchomość i bezmowność.
— W chwilę potem, mówił dalej Salvator, przyszedł młody człowiek i usiadł przy niej.
— Oh! odezwał się Justyn.
— Mylę się, nie usiadł, rzekł Salvator, Mina trzymała go przed sobą w postawie stojącej i pełnej uszanowania.
— A tym młodzieńcem, nieprawdaż, był hrabia Loredan de Valgeneuse?
— Tak, to był hrabia Loredan de Valgeneuse, powtórzył Salvator.
— O! nędznik! rzekł Justyn zgrzytając zębami; jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce...
— Cicho, Justynie! rzekł Miller.
— Jak nie będziesz słuchał spokojnie, Justynie, rzekł Salvator, przestanę mówić.
— O! nie, nie, mój przyjacielu, proszę cię!
— Wysłuchałem ich rozmowy od początku do końca, a z rozmowy tej, której szczegółów nie chcę ci przytaczać, dowiedziałem się, że pan Loredan de Valgeneuse otrzymał upoważnienie do aresztowania ciebie.
— Do aresztowania! zawołali wszyscy obecni.
Jedna tylko pani Corby milczała.
— A o cóż go oskarżają? zapytał pan Miller.
— Tak, o co mnie oskarżają? powtórzył Justyn.
— O nieprawne zatrzymanie małoletniej, przewidziane artykułami 354, 355 i 356 kodeksu karnego.
— O, nędznik! zawołał Miller nie mogąc się powstrzymać.
Justyn zamilkł.
Matka, jak powiedzieliśmy, nieruchoma, nie wyrzekła ani słowa, nie zmieniła wyrazu twarzy.
— A jednaki... energicznie wyrwał się Justyn.
— Tak, a jednak, trzeba się z nim zmierzyć, nieprawdaż? mówił dalej Salvator, taka jest twoja myśl i moja również.
— Gdybym poszedł do tego człowieka? zawołał Justyn zrywając się z krzesła, jakby gotowy do wyjścia.
— Gdybyś poszedł do niego, Justynie, rzekł Salvator, kazałby szwajcarowi ująć cię i odprowadzić na policję.
— Ale gdybym poszedł ja, starzec? rzekł Miller.
— Pan?... kazałby cię wziąć służącym i odprowadzić do szpitala obłąkanych.
— Więc cóż robić? zawołał Justyn.
— To co robi nasza matka: modlić się... rzekła Celestyna.
Rzeczywiście, matka modliła się po cichu.
— Ależ nareszcie, rzekł Justyn, rozmawiając z nią, masz więc nam jeszcze coś do powiedzenia.
— Tak, chcę dokończyć opowiadania. Mina była pełną dziwnej godności i niewieściego wstydu... To święta dziewica, Justynie! kochaj ją całą duszą.
— O! wykrzyknął młodzieniec, kocham ją, kocham!
— Loredan oddalił się, pozostawiając Minę samą. Wtedy ja się zbliżyłem do niej, gdy klęcząc wzywała rady i pomocy Boga. Dość mi było wymówić imię twoje, ażeby dać się jej poznać. Zapytała mnie równie jak ty: „co robić?“ a ja, zarówno jak tobie, odpowiedziałem: „czekać i nie tracić nadziei!“ Wtedy odpowiedziała mi ze wszystkiemi szczegółami porwanie swe i jego następstwa, między innemi, jak jadąc w karecie przez ulice Paryża, zmuszoną była dla doręczenia ci listu, owinąć nim zegarek... Zegarek ten, domyśliłem się, musiał być u kobiety, co ci list przysłała; poszedłem do niej i kazałem oddać. Brocanta zaprzeczała, Róża oddała mi go.
Justyn znowu ucałował zegarek.
— Wiesz już resztę, rzekł Salvator, a niebawem powiem ci, co należy czynić.
To rzekłszy, skłonił się dając znak Justynowi, ażeby go odprowadził. Justyn zrozumiał i poszedł za nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.