Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
123 i 124. Rozdziały w których pan Jackal zaczyna pojmować, że to on się myli i że cesarz nie umarł.

Widok tego podziemia nie obszedł się bez narażenia, pana Jackala na pewne wstrząśnienie, nad którem nie mógł zapanować.
Pan Jackal, powiedzieliśmy, był odważny i w niejednej już okoliczności czytelnik mógł odwagę jego ocenić.
Są tylko pewne warunki miejscowości, mroku, powietrza, które przyprawiają o dreszcz serca najodważniejszych.
Dreszcz przeszedł po sercu pana Jackala.
Ale był to człowiek, tyle miłości własnej kładący w sprawowanie swego zawodu i tyle dumy z jego powodzenia, że siła tych uczuć rzemiosło jego przerodziła w sztukę. Przytem pan Jackal był ciekawy. Chciał się koniecznie dowiedzieć, co to są za ludzie, którzy gromadzą się sto stóp pod ziemią, by krzyczeć: niech żyje cesarz.
Jednakże, ponieważ pan Jackal nie posuwał odwagi aż do zuchwalstwa, przedsięwziął wszystkie możliwe dla swego bezpieczeństwa ostrożności, zapuścił się w zagłębienie, które uważał za skrytkę pewniejszą jeszcze, niż cień tego filara, za którym stanął poprzednio; na wszelki wypadek poruszył w pochwie sztylet, który zawsze nosił przy sobie, i widząc po ruchu mówcy, że ma zagajać, a po minach widzów, że mają słuchać, otworzył uszy i oczy najszerzej, jak tylko mógł.
Sza! Sza! długo powtarzane dało się słyszeć, a mówca rozpoczął głosem poważnym i brzmiącym, który dał pojąć panu Jackalowi od pierwszych słów, że nie straci ani jednego wyrazu.
— Bracia, rzeki mówca, chcę wam zdać sprawę z podróży mojej do Wiednia...
— Do Wiednia, szepnął pan Jackal.
— Powróciłem przeszłej nocy, prawił dalej mówca, i dla obeznania was z nowinami najwyższej wagi, zwołałem was na dziś wieczór, przez urząd naszego zwierzchnika, na zebranie nadzwyczajne...
— Na zebranie nadzwyczajne! rzekł do siebie pan Jackal, rzeczywiście, zebranie to, które mam przed oczyma, niepodobnem jest do żadnego z tych, które dotąd widywałem.
— Dwaj ludzie, których dość wymówić nazwiska, by zbudzić wspomnienia chwały i poświęceń, pan generał Lebastard de Premont i pan Sarranti, przybyli do Wiednia przed dwoma miesiącami...
— Słuchajmy, słuchajmy, rzekł pan Jackal, zdaje mi się,, że znam także te dwa nazwiska! Sarranti, Lebastard de Premont... A! tak, Sarranti! powrócił więc z Indyj Wschodnich... Jeżeli poczciwy pan Gerard nie umarł, będzie bardzo szczęśliwy, jak się dowie o mordercy swych bratanków. Ależ to djablo interesujące.
I z narażeniem tajemnicy swego istnienia, pan Jackal wciągnął w nos znakomitą bryłę tabaki.
Mówca prawił dalej.
— Obaj oni przebyli szerokie morza i lądy, by pośpieszyć na pomoc w naszych zamiarach. Generał Lebastard de Premont oddaje na tę sprawę cały swój majątek, to jest miliony, a pan Sarranti, udostojniony całem zaufaniem króla Rzymskiego, upoważniony jest, by ułatwił jego ucieczkę...
Szmer radosny obiegł po zgromadzeniu.
— Ho, ho! szepnął pan Jackal, słuchajmy, słuchajmy.
— Otóż więc co postanowiono, i co obowiązany jestem oznajmić zgromadzeniu...
— A! rzekł pan Jackal, który nie mógł się powstrzymać od dowcipkowania po swojemu, choćby dla samego siebie, rozumiem teraz daczego tu tak czarno: znajdujemy się pośród węglarzy (carbonari)... Idźmy za nitką...
— Naszym zamiarem, prawił dalej mówca, jest porwać księcia, przyprowadzić go do Paryża, przybycie jego połączyć z zamieszką, po wszystkich placach i rozdrożach rzucić nagle jego imię tak potężnie popularne, i za pomocą tego imienia podnieść wszystkie serca, jakie wiernemi pozostały starej chwale francuskiej.
— Uf! rzeki pan Jackal, więc to ci ludzie nie byli tak głupi jak myślałem, kiedy krzyczeli: niech żyje cesarz!
— Książę, jak wiecie, mieszka w zamku Schönbrunn, gdzie wystawionym jest na wszelkiego rodzaju przykrości ze strony policji austrjackiej...
Szmer oburzenia przeszedł po zgromadzeniu.
— Masz tobie! rzekł pan Jackal, lżą policję księcia Motternicha! Że też ci ludzie nie uszanują niczego.
— Mieszka on na prawem skrzydle zamku, zwanem pawilonem Meidling. Wszelkie tam zbliżenie w porze nocnej jest surowo wzbronione, a nawet niepodobne: szyldwach stoi pod oknami księcia, nie dla honoru syna Napoleona, ale cha pilnowania więźnia austrjackiego...
Coś nakształt gniewnego ryku wydarło się z gromady sześćdziesięciu spiskowych.
— Z tej więc strony niepodobna było dostać się do księcia. Wiecie moi bracia, jak bezowocnemi były wszystkie nasze dotychczasowe usiłowania. Musiał więc niejako cień naszego wielkiego cesarza przesunąć się nad tem więzieniem, by otworzyć drzwi od celi syna...
Wybuchły głośne objawy aprobacji.
Mówca dał znak, ażeby słuchali.
— Cicho! cicho! powtarzano ze wszystkich stron.
— Otóż dopiero zaopatrzony w plan, który sam cesarz nakreślił, pan Sarranti mógł dostać się do dziedzica wielkiego człowieka. Namyślając się przez cały miesiąc nad sposobami ucieczki, przyjęto następujący: Książę ma pozwolenie przejeżdżać się konno codziennie przez dwie lub trzy godziny; zdarzało się czasem, że nie wracał aż pod noc. Ułożył się z panem Sarranti, że uda się kiedy po obiedzie na zwyczajną przejażdżkę, i na ten raz zamiast wrócić do domu, pojedzie do pana Lebastard de Premont, który ma go oczekiwać z pojazdami, końmi, i dwudziestu dobrze uzbrojonymi ludźmi, u stóp góry Zielonej. Konie rozstawione będą na całej drodze dla posła Rundżet Singa; złoto doda skrzydeł koniom. Dzień ucieczki poddany jest woli najwyższego zgromadzenia. Pan Lebastard de Premont otrzyma zawiadomienie i prześle je księciu; w przeddzień ucieczki pan Sarranti wyjedzie, ażeby uprzedzić księcia w Paryżu przynajmniej o dwadzieścia cztery godzin. Obecność więc pana Sarranti będzie znakiem ogólnego ruchu w Paryżu i w głównych miastach Francji, pomiędzy ludem i w armii. Oto jakim sposobem znak ma być przesłany księciu.
— Ależ to, szepnął pan Jackal, tak zajęty, że nie pomyślał nawet o wydobyciu tabakierki, coraz ciekawsze rzeczy?
— Słuchajcie! słuchajcie! wołali spiskowi.
Mówca prawił dalej:
— Pomiędzy sztachetami pałacowemi od strony Meidling i górą Zieloną, jest willa, która na swym frontonie ma grecki napis „Chaide.“ Umówiono się, że dzień, w którym ubędzie ostatnia głoska tego wyrazu, przeznaczony jest na ucieczkę. Jak się tylko przebieży pierwszą stację, już nie będzie obawy żadnej: przeprzęgi ustanowione są na całej drodze, od Baumgarten, aż do granicy. Nie obawiajmy się więc o nic z tej strony, tylko decydujmy jak najprędzej. Jeszcze kilka miesięcy, a syn cesarski utraci może siły potrzebne do spełnienia tego zamiaru: lubo dotychczas jest on w doskonaleni zdrowiu, ale nosi na czole ślady męczeństwa, które cierpi od tylu lat!
Spiskowi zdawali się podwajać uwagi; co się tyczy pana Jackala, ten już nie oddychał wcale.
— W jednym z czworoboków tych podziemi, prawił dalej mówca, zebrany jest skład centralny. Proszę was, ażebyście natychmiast wydelegowali deputowanego, by uwiadomił o naszych zamiarach. Dzień, godzina, minuta opóźnienia, może wszystko zepsuć! Przed tygodniem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Sarranti będzie w Paryżu. Przyjmijcież więc spiesznie postanowienie: przyszłość Francji, przyszłość świata, zależy od tego postanowienia, ponieważ każden z nas przedstawia pewien skład, a każdy skład tysiące ludzi.
— Do licha! do licha! rzekł pan Jackal, ależ te katakumby, to istna kopalnia węgli! Wyznaję, że chętniebym się dowiedział, co tam prawić będą w komitecie centalnym, ale jak to zrobić? Pan Jackal rzucił okiem naokoło siebie. Miejscowość, jeśli niebardzo przewiewna, jest przynajmniej obszerna... Ani słowa! wybrali sobie wcale przyjemny kącik, spokojny, ustronny! A ja ich miałem za warjatów!... Aha! siadają: zdaje mi się, że przyjęli jakieś postanowienie.
Pan Jackal wsłuchał się tak głęboko, iż zdawał się równie nieruchomym, jak granitowy filar, o który się opierał.
Ten, który przemawiał nasamprzód, ten którego pan Jackal nie słyszał, a który siedząc na wzniesionym kamieniu zdawał się być przewodniczącym w zgromadzeniu, co dziwnym przypadkiem wpadło w oczy inspektora policji, ten pozostał sam jeden na nogach i dając znak mówcy, ażeby się zbliżył, rzekł półgłosem kilka słów, których z wielkim swym żalem pan Jackal dosłyszeć nie mógł. Ale ruch, jaki niebawem powstał w zgromadzeniu, wydal mu znaczenie tych słów. Jakoż mówca podziękowawszy braciom skinieniem głowy, co znaczyło, że mu powierzono jakąś ważną sprawę, wziął pochodnię i skierował się ku pewnej grocie, gdzie niebawem zniknął, przy wzrastającej rozpaczy pana Jackala.
To jednak jego odejście łatwo było sobie wytłómaczyć, a pan Jackal zbyt dobrze znając obyczaje węglarstwa, zrozumiał, że mówca mianowany został deputowanym do składa centralnego.
Ale ponieważ nasi czytelnicy nie są może tak obeznani, jak pan Jackal, niech nam przeto pozwolą w kilku słowach określić układ węglarstwa.
Republikanie z królestwa neapolitańskiego, pod panowaniem Murata równą nienawiścią zdjęci przeciw Francuzom, jako i przeciw Ferdynandowi, schronili się w głębokie wąwozy Abruzów, i utworzyli związek pod nazwą: „carbonari“. W roku 1819, karbonaryzm włoski przybrał wielkie rozmiary, skutkiem związku z patrjotami Francji. Wzrost ten zbudził podejrzenia i czujność rządu Restauracji.
Jeden go fakt zastanowił szczególniej.
Węglarz Querini ścigany był sądownie o zamiar mężobójstwa: śledztwo wykazało, że usiłował tylko wykonać wyrok sądu „atta wendeta“ godząc w drugiego węglarza, który oskarżony był o wyjawienie tajemnicy stowarzyszenia.
Uwiadomiony o tym fakcie przez urzędników minister sprawiedliwości, kazał zatrzymać bieg sądów. Śledztwo i środki zbyt surowe, pisał on, ujawniłyby obawę, jakiej podobne stowarzyszenia budzić nie mogą, pod formą rządu, gdzie prawa ludu uznane są i zapewnione.
Minister zakrywał myśl własną: węglarstwo, przeciwnie, było podówczas przedmiotem najuporczywszych poszukiwań; ale on obawiał się, żeby poszukiwania odbywane zbyt rozgłośnie, nie dały hasła licznym stowarzyszeniom paryzkim i prowincjonalnym do większych, niż kiedybądź ostrożności.
Kolebką węglarstwa francuzkiego była kawiarnia przy ulicy Copeau; a założycielami jego byli Joubert i Durier, którzy po upadku spisku 19 sierpnia 1820 roku, skutkiem czego pan Sarranti opuścił Francję, szukali we Włoszech schronienia przeciwko policji podczas Restauracji.
Przyjęci tedy do węglarstwa podczas pobytu swego w Neapolu, za powrotem do Francji wyjawili niektórym ze swych przyjaciół układ węglarstwa neapolitańskiego.
Na zebraniu przy ulicy Copeau, Durier okazał ustawy urządzenia węglarstwa, według których też ułożono francuzkie. Miały ono grupować się z trzech składów; najwyższego, centralnego i szczegółowego.
Najwyższy, bezwarunkowy a nieznany i niewidzialny, miał być jedynym! liczba składów centralnych i szczegółowych była nieograniczoną. Każde zgromadzenie dwudziestu węglarzy tworzyło skład szczegółowy.
Trzy więc składy szczegółowe zebrane były przed oczyma pana Jackala.
Każdy z tych oddzielnych składów wybierał z łona swego: przewodniczącego, cenzora, sekretarza, kasjera i deputowanego.
Bonapartyści, orleaniści, republikanie, byli więc pomieszani, i gdyby pan Jackal miał sto oczu Argusa, byłby niewątpliwie, w głębi katakumb w jakimś zakątku przeciwległym bonapartystom, zobaczył pochodnie orleanistów i republikanów.
Węglarstwo tedy nie było złożone z jednorodnych żywiołów politycznych, a mieszczanie, studenci, artyści, wojskowi, adwokaci, chociaż różnemi chodzący drogami, kierowali się jedną myślą.
A teraz, kiedy czytelnicy wiedzą tak dobrze, jak pan Jackal, że mówca wysłany został do składu centralnego, jako deputowany, wróćmy do naszego opowiadania.
Po wyjściu deputowanego, hałas wszczął się okrutny, każdy z członków chciał mówić nie czekając kolei. Jedni chcąc dać się usłyszeć, wydawali dzikie okrzyki; inni potrząsali pochodniami, jakby to były pałasze lub szpady; słowem, zamieszanie stało się okropne, a promienie poruszanych pochodni, migocząc w tysiączne kierunki, stały się obrazem pomieszanych myśli członków tego tajemniczego zgromadzenia.
— O! o? wyrzekł pan Jackal, myślałby kto, że już są na czele rządu: jeden drugiego nie rozumie.
Po półgodzinnej wrzawie, w głębi groty za przewodniczącym, ukazało się światełko pochodni, i mówca, a raczej deputowany powrócił od składu centralnego. Wymówił tylko jedno słowo, ale słowo to, tak jak „quos’ego“ Neptuna, wystarczyło do uśmierzenia wzdętych fal.
— Zgoda! wyrzekł.
Wszyscy przyklasnęli i znowu trzykroć zawołano: „niech żyje cesarz!“
Potem posiedzenie zamknięto.
Wtedy wszyscy spiskowi, jeden po drugim, weszli na kamień służący za fotel dla przewodniczącego i zapuścili się w tę samą grotę, do której widzieliśmy wchodzącego mówcę deputowanego.
W pięć minut potem, milczenie i mrok śmierci zapanowały jedynie pod temi grubemi sklepieniami.
— Zdaje mi się, że już tu nie mam nic do czynienia, rzekł pan Jackal, którego to milczenie i ten mrok niekoniecznie napełniały radością. Wróćmy na stały ląd; nie byłoby w dobrym guście dać dłużej na siebie czekać naszemu wiernemu Gibassierowi.
Pan Jackal dobrze się upewniwszy, że jest sam, zapalił latarkę i skierował się do tej szczerby w studni, która tak niespodziewanie odkryła wprawnym oczom inspektora policji, zbiegowisko buntownicze, złożone z ludzi, których on miał za zniknionych.
— Hej! zawołał, czy jesteście tam na górze?
— A! to pan! odparł Avoine, zaczynaliśmy się niepokoić.
— Dziękuję, roztropny Ulissesie! rzekł pan Jackal. Czy sznur mocny?
— Mocny, mocny, chórem odpowiedziały głosy pięciu lub sześciu agentów strzegących studni.
— Więc ciągnijcie! rzekł pan Jackal, który przez ten czas już się opasał.
Za wymówieniem ostatniego wyrazu, pan Jackal uczuł się podniesionym w górę z siłą i wolą wskazującą, że agenci chcą sprowadzić do siebie naczelnika bez żadnego wypadku.
— A! czas też po temu! rzekł pan Jackal, stawiając nogę na bruk jego królewskiej mości Karola X-go, gdyby jeszcze kwadrans, zjadłyby mnie szczury, które urozmaicają tę rozkoszną miejscowość.
Agenci otoczyli pana Jackala z troskliwością.
— Dobrze, dobrze, rzekł naczelnik, czuły jestem na waszą troskliwość, moi przyjaciele, ale nie mamy czasu do stracenia. Gdzie jest Gibassier?
— W szpitalu Hotel-Dieu, z Carmagnolem, który ma go nie tracić z oczu.
— Dobrze, rzekł pan Jackal. Odnieś do siebie sznur, Avoine. Zamknij starannie oddrzwia studni Maidaplomb. A reszta w drogę, jeśliście łaskawi! Za godzinę schadzka ogólna w prefekturze.
Agenci rozsypali się spokojnie przez ulicę Pocztową i św. Jakóba, kierując się do Hotel-Dieu. Przybyli pod próg szpitala właśnie w chwili, gdy pan Jackal, hałaśliwie pociągając szczyptę tabaki, oddawał się tym humorystycznym rozmyślaniom:
— Kiedy pomyślę, że gdyby mnie, Jackalowi, nie podobało się zaprowadzić porządku, to prawdopodobnie mielibyśmy w przyszłym tygodniu Cesarstwo... A te idjoty jezuici, którzy mniemają się być bezwarunkowymi panami królestwa! A ten poczciwota król, który poluje na ziemi, w chwili kiedy go chcą przypłoszyć pod ziemię!
Przez ten czas, drzwi Hotel-Dieu otworzyły się na dzwonek pociągnięty przez jednego z agentów.
— Dobrze, rzekł pan Jackal spuszczając okulary na nos, idźcie mnie czekać w prefekturze.
Naczelnik policji bezpieczeństwa wszedł do szpitala, a drzwi ciężko zamknęły się za nim.
Na kościele Najświętszej Panny uderzyła czwarta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.