Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Co się stało z sześćdziesięciu ludźmi, których szukał pan Jackal.

Pan Jackal stał przez chwilę zapatrzony w kryminalistę. Doświadczał widocznego zadowolenia, zadowolenia artysty, ztąd, że znajdował się ze czterema atutami w ręku, naprzeciw tego zręcznego śmiałka.
— Tak, to istotnie twoje szlachetne oblicze, Gibassier, rzekł. Lata przeszły po twem czole, jak lekkie cienie, żadnego nie zostawiwszy śladu. Ale, mówiąc o cieniach, potrzymaj mi trochę tej latarki i poświeć, mam coś pilnego do napisania.
Gibassier wziął latarkę, pan Jackal wyciągnął ze swej niewyczerpanej kieszeni pugilares, wydarł ćwiartkę papieru i zaczął pisać na kolanie ołówkiem, mówiąc Gibassierowi ażeby opowiadał dalej.
— Smutny jest dalszy ciąg mojej historji, rzekł złoczyńca. Bogatym będąc miałem przyjaciół, przyjaciół mając, miałem i nieprzyjaciół! Majątek ten uzbierany w pocie czoła, uczynił mnie punktem zapatrywania się wszystkich utracjuszów. Tak, że wczoraj wieczorem, w chwili, gdym powracał od mego bankiera, chwycono mnie za kołnierz, powalono, zabito, obdarto i nareszcie rzucono w tę studnię, gdzie miałem zaszczyt spotkać pana inspektora.
Pan Jackal wstał, ujął koniec sznura, przyczepił doń szpilką papier, na którym właśnie napisał instrukcje i zawołał do swych ludzi:
— Ciągnąć!
Papier, niby motyl nocny, frunął z głębi studni ku ziemi, a sznur, osierocony po swym lekkim ciężarze, opadł chyżo.
Jeden z argusów podszedł pod latarnię i przeczytał: „Przyszlę wam człowieka, którego starannie pilnować macie, wart on jest tyle złota, ile zaważy! Czterej z was zaprowadzą go do szpitala i nie stracą go z oczu. Sznur spuścić mi natychmiast.“
— Dzieje twoje, kochany panie Gibassier, rzekł inspektor, są bardzo rozrzewniające, ale po burzach, jakie przebyłeś, potrzebujesz zapewne spoczynku. Noce chłodne są jeszcze w tej porze, pozwól, że ci dam schronienie bezpieczniejsze, mieszkanie bardziej od tego hygieniczne.
— Jesteś pan nieskończenie dobry, panie Jackal!
— Bynajmniej... po starej znajomości...
— A więc, zamawiam sobie zwrot przysługi.
— Czyż tak już cięży ci wdzięczność?
— Może, odezwał się filozoficznie Gibassier, trudniej przyjmować przysługę, niż oddawać.
— Starożytni piękne w tym przedmiocie napisali rzeczy, Gibassier. Ale nim na innem miejscu wrócimy do tej zajmującej rozmowy, staraj się jak najsilniej przyczepić do tego sznura.
Gibassier zrobił węzeł w końcu sznura, wsadził weń obie nogi, rękami uczepił się u góry i zawołał:
— Ciągnąć!
— Szczęśliwej drogi, kochany Gibassier! rzekł pan Jacka! idąc oczyma za kierunkiem w górę, po którym i sam, miał się za kilka chwil posuwać. Dobrze! dodał, kiedy złoczyńca zniknął już mu z przed oczu. Potem, podnosząc głos: Spuszczajcie żywo sznur! zawołał, zaczynam czuć wilgoć.
Sznur opadł. Pan Jackal znowu obwiązał się pasem, obejrzał czy klamry dobrze zapięte i z kolei zawołał:
— Ciągnąć!
Lecz zaledwie uszedł dziesięć metrów krzyknął: Stój!
Sznur zatrzymał się.
— Ho, ho! rzekł do siebie, co ja to tam widzę?
Rzeczywiście, trudno mu było zdać sobie sprawę z tego co widział, taki to, co miał przed oczyma, przedstawiało widok fantastyczny.
Przez ogromną szparę w jednej ze ścian studni, wzrok pana Jackala zapuszczał się pod sklepienia ponure, jakby jakich łomów kamiennych, przecięte wielkiemi smugami cienia i światła. Światło pochodziło od kilkunastu pochodni przyczepionych do filarów niby jakiegoś rozdroża i oświecało gromadę jakich sześćdziesięciu ludzi. Znajdowali się oni w odległości około dwudziestu kroków od pana Jackala, a zdawali się zebrani w nader ważnej sprawie, cisnęli się bowiem około mówcy, który rozprawiał z ogniem, a gestykulował energicznie.
— Ho, ho, ho! wyrzekł pan Jackal na trzy różne tony. A po kilku sekundach wpatrywania się: Gdzie u djabła ci ludzie siedzą i co oni tam robią r zapytał sam siebie naczelnik policji.
Jakoż, oświeceni odbłyskiem pochodni, gdyby nie nowoczesny ubiór, mogliby ujść za czarowników z ballady, przybywających na sabat.
Pan Jackal dobył z kieszeni lunetę, arcydzieło inżyniera Chevalier, która w największem swem rozwinięciu dochodziła sześciu do ośmiu cali długości, utkwił ją w szczególny widok, jaki miał przed oczyma i usiłował odgadnąć, co to jest.
Dzięki światłu pochodni i doskonałości narzędzia, pan Jackal dostrzedz mógł, że fizjognomja każdego z tych ludzi składających nocną naradę, wyrażała najwyższe uniesienie.
Wszyscy wyglądali tak jak członkowie jakiego zgromadzenia, w chwili, gdy sławny mówca ma sympatyczną mowę. Uszy wyciągnięte, usta wpółotwarte, oczy zwrócone na mówiącego; twarz każda oznaczała najpilniejszą uwagę, a uwaga ta, jak powiedzieliśmy, zdawała się stopniowo wznosić do najwyższego zachwytu.
Czy to, że mówca miał głos słaby, czy, że mówił z umysłu pocichu, czy też dla zbytecznej odległości, inspektor policji pomimo wysilonej uwagi i wydelikatnionego słuchu, jeszcze po pięciu minutach nie mógł dosłyszeć ani jednego zdradliwego słówka, z tego co mówiono w zebraniu tajemniczem.
Część wreszcie tego zgromadzenia nie zdawała się panu Jackalowi zupełnie obcą, jednakże trudnoby mu było nazwać te postacie, a nawet oznaczyć zawód, któregobądź z ludzi, jakich miał przed oczyma. Wszyscy jednakowo prawie ubrani w długie surduty szare lub granatowe, zapięci pod szyję, wąsy wszyscy niemal mieli zawiesiste i szpakowate; słowem nie trudno w nich było, zwłaszcza dla takiego fizjognomisty jak pan Jackal, poznać dawnych wojskowych.
Ci, co nie mieli wąsów, a była to bardzo mała cząstka, należeli do grona spokojnych mieszczan, bo chociaż odzieżą nie różnili się od tamtych, ale wyraz ich twarzy, mimo zapału, nie objawiał wojowniczych uniesień.
Pan Jackal musiał zapewne widzieć tego oto poczciwego kupca z ulicy św. Dyonizego, stojącego na progu sklepu, jak uśmiechał się do przechodzących i spojrzeniem uprzejmym zachęcał, by wstąpili do jego składu. Widział pewnie i tego drugiego w jakimś przedpokoju, czy to jakby komornika z łańcuchem u szyi, czy jako suplikanta z łańcuchem u nogi. Słowem, żaden z tych ludzi nie był mu zupełnie obcym, chociaż żaden nie był mu znanym w szczególności.
Ale co raniej jeszcze znanem mu było, niż sami ludzie, to wnętrze teatru.
Przyczepmy się do sznura pana Jackala, siła jego wystarczy dla nas dwóch, a choćby dla nas trzech czytelniku, i starajmy się rozpoznać tę tajemniczą a ponurą miejscowość, gdzie odbywa się scena, jaką opisać mamy.
Czy byłeś kiedy w lochach na wino i czy byłeś tyle ciekawym, żeby obejrzeć jeden z tych długich tunelów nazywających się piwnicami? Patrząc z jednego końca w drugi i widząc światło u kresu tych olbrzymich sklepień, rzekłbyś że trzeba godzin całych, by przebyć tę długą a mroczną przestrzeń, dzielącą cię od światłego punktu, który spostrzegasz.
Owóż, wnętrze, które pan Jackal miał przed oczyma, przedstawiało jedno z tych ogromnych podziemi, dochodzące do rodzaju rozdroża oświeconego, jak powiedzieliśmy, pochodniami ludzi chwilowo je zapełniających.
— Aha! wiem! zawołał nagle pan Jackal, uderzając się w czoło gestem tak raptownym i nieuważnym, że omal nie stracił równowagi, a targnięcie sznura sprawiło, że przez kilka sekund obracał się jak kurczę na rożnie.
Ruch nareszcie ustał i skończyło się na tem, że pan Jackal zgubił okulary, które spadły w głąb studni.
Ale naczelnik policji sięgnął do tej fantastycznej kieszeni, o której jużeśmy mówili, wyciągnął puzderko, z tego puzderka drugą parę okularów, nałożył nie na nos, ale na czoło. Tylko szkła okularów nie błękitne, ale zabarwione były zielono.
— Wiem! powtórzył pan Jackal, oto są ci, których poszukuję!... Wiem teraz, gdzie się podzieli: jesteśmy w katakumbach. Ha! ha! ha! a prefekt policji utrzymuje, że zna wszystkie ich wyjścia.
Istotnie, pan Jackal miał słuszność!
To sklepienie rozwijające się przed jego oczyma, to rozdroże zakończające widnokres, stanowiły zakątek ogromnego a żałobnego podziemia, które rozciąga się od Montrouge do Sekwany, a od ogrodu Botanicznego do Grenelle.
W chwili, gdy pan Jackal ku wielkiej swej radości, lubo nieco zapóźno, zrobił to ważne odkrycie, usłyszał grzmiący hałas oklasków, po którym nastąpił okrzyk, jak na owe czasy nieco buntowniczy:
— Niech żyje cesarz!
— Niech żyje cesarz? powtórzył pan Jackal, niewinnie mieszając się do buntu. Ależ oni pogłupieli; cesarz od sześciu lat nie żyje!
I jakby dla rozświecenia myśli, z trudnością niesłychaną w jego położeniu, pan Jackal sięgnął do kieszeni, dobył tabakierkę i z wściekłością wepchnął sobie podwójną szczyptę tabaki.
Ten sam okrzyk powstał po raz drugi i to energiczniejszy, niż za pierwszym razem.
— Pięknie, rzekł pan Jackal, lecz ja wam powtarzam, że cesarz umarł... Pan de Beranger napisał nawet o tem piosneczkę. I zaczął nucić:

„Na okręt wzięli mnie Hiszpanie;
Gdzież jest brzeg przy którym stanie?“

Pan Jackal umiał na pamięć wszystkie pieśni Berangera.
Nucenie przerwał mu trzeci okrzyk:
— Niech żyje cesarz!
Potem wszyscy ci ludzie, chwilę pomieszani w nieładzie, zasiedli na miejscach, z wyjątkiem jednego, który pozostał stojąc i zdawał się chcieć przemawiać, jak poprzedni mówca.
— Z tem wszystkiem, rzekł pan Jackal, zastanawiając się nadal nad tem, co mogło znaczyć to dziwne zbiegowisko, może to są niewinni starzy wojskowi, którzy żyją tu od roku 1815, i nie wiedzą o śmierci swego cesarza... Byłoby doprawdy niemiłosiernie udzielić im tę wiadomość. Jaka szkoda, że nie mogę bliżej być przytomny rozmowie, która musi być bardzo malowniczą, jeżeli, jak mniemam, mieszkają w tej okolicy od jakich dwunastu lat! Nagle myśl jedna błysła w głowie Jackala. Ale, rzekł, czemużbym nie miał usłyszeć tego, co powie mówca? Potem zwracając głowę do góry: Czy wy tam silnie trzymacie? zawołał.
— O! nie ma obawy, panie Jackal!
— To spuśćcież mnie ze dwie stopy.
Rozkaz wykonano natychmiast.
Wtedy dzięki swej lasce którą mógł dotykać do ścian studni, pan Jackal nadał sznurowi ruch oscylacyjny, podobny ruchowi wahadła zegarowego, który doszedłszy do pewnego punktu, dozwolił mu dostać się do szpary w ścianie, zaczepić się o kamień i stanąć na tym samym poziomie, jak ci, których chciał podejść tajemnice.
Stanąwszy na gruncie stałym, odpiął pas, i wychylając się ku studni, w której znowu sznur wisiał:
— Stójcie tam, dzieci! zawołał do swych argusów, i nie ruszajcie się, dopóki wam nie powiem.
Potem, krokiem lekkim, jak krok zwierzęcia, którego nazwisko zbliżało się do jego nazwiska, pan Jackal zbliżył się ku rozdrożu, w którem odbywało się zebranie napoleońskie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.