Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Bluszcz i wiąz.

Po danem przez pana Jackala pozwoleniu, Gibassier rozpoczął:
— Pozwoli mi pan dać tytuł tej romantycznej przygodzie nieprawdaż, łaskawy panie Jackal? Tytuły mają to do siebie dobrego, że w kilku wyrazach streszczają główną myśl poematu, romansu lub dramatu.
— Mówisz jak pisarz skończony, rzekł pan Jackal.
— Panie, jam się urodził na pisarza.
— I nie rozminąłeś się ze swem powołaniem podobno: wszak raz byłeś skazany za fałszowanie weksla?
— Dwa razy, panie.
— Nadaj więc tytuł swej przygodzie, tylko prędko, bo podłoga naszej rozmawialni niekoniecznie jest sucha!
— Zatytułuję ją „Bluszcz i Wiąz“ tytuł to zapożyczony, jeśli się nie mylę, od dobrego Lafontaina lub od innego bajkopisarza.
— Mniejsza o to.
— Nudziłem się na galerach... Jak pan sobie chcesz! ja nie lubię galer; nie mogę się do nich przyzwyczaić. Czy to, że mi nie podoba się tamtejsze towarzystwo, czy to, że widok moich cierpiących braci napawa mnie litością i smutkiem; dość, że pobyt na galerach nie nęci mnie wcale. Nie jestem już ja w wieku młodości i ułud, jakiemi karmiłem się niegdyś na myśl, że mieszkać będę w Tulonie, w tym Chanaan galerników, ułudy te dawno się rozpierzchły! Teraz wchodzę do galer ze znużeniem, z przykrością, z niesmakiem, jak człowiek rozczarowany; galery nie mają powabu dla mej wyobraźni. Kiedy człowiek idzie tam pierwszy raz, galera to nieznana kochanka; drugi raz, to żona, czyli kobieta, której wdzięki nie mają już dla ciebie nic tajemniczego i którą z powodu przesytu, gotoweś niemal przeklinać... Owóż, tym razem przybyłem do Tulonu pełen melancholji, niemal ze splenem... Gdyby mnie to jeszcze posłano do Brest, pobyt tam możeby mnie odmłodził, wzmocnił. Ale gdzietam! Daremnie pod pozorem hygienicznym, posyłałem prośbę za prośbą do ministra sprawiedliwości, ale jego ekscelencja był nie ubłagany. Wziąłem więc łańcuch i byłbym go prawdopodobnie dźwigał apatycznie aż do ostatniej godziny, ale w tem towarzystwo kolegi, który był młody, naiwny i dobry, jak niegdyś ja sam, nagle obudziło we mnie pierwszy zapał ku swobodzie.
Pan Jackal, kaszlnąwszy zlekka, kiedy Gibassier przypomniał swą naiwność i dobroć pierwotną, skorzystał z przestanku, jaki wzorem biegłego mówcy uczynił opowiadający.
— Gibassier, rzekł doń, gdyby Ameryka utraciła swą niepodległość, pewien jestem, że tybyś ją jej przywrócił.
— Nie wątpię o tem równie jak pan, odpowiedział Gibassier. Mówiłem więc, że młodzieniec, z którym byłem skuty, z którym udawałem się na robotę, słowem mój towarzysz łańcuchowy, mógł mieć lat około dwudziestu czterech. Był to blondynek świeży i rumiany jak wieśniaczka normandzka; przejrzystość jego oczu, pogoda czoła, dziewicza czystość oblicza, wszystko, imię nawet Gabrjel, nadawało mu powierzchowność męczennika i jakąś uroczystą minę, dla której jednogłośnie przezwano go aniołem „galer.“ Jeszcze nie wszystko: głos jego zgodny był z obliczem, niby głos fletni; do tego stopnia, że ja, co uwielbiam muzykę, a tam nie mogąc sobie pozwolić zbytku koncertowego, kazałem mu nieraz mówić dla tego tylko, ażeby słuchać jego głosu.
— Jednem słowem, rzekł pan Jackal, czułeś do swego towarzysza niewypowiedziany pociąg.
— Właśnie pociąg... Raz, że pociągał mnie ku niemu łańcuch: ale to, licha tam, nie łańcuch zawiązuje przyjaźń! Była przytem jakaś tajemnicza sympatja, która pozostała dla mnie zagadką... Mówił on mało, ale różny w tem wielce od innych, ile razy mówił, to iżby coś powiedzieć. Raz dla wyrzeczenia jakiegoś moralnego zdania, a umiał Platona na pamięć, i wydobywał ustępy cieszące go na ziemi wygnania; innym razem, pozwalał sobie obelg i oszczerstwa względem kobiet, za które ja go, proszę mi wierzyć, panie Jackal, strofowałem; to znowu, przeciwnie zapalał się w głos dla całej płci, z wyjątkiem jednej istoty, która jak mówił, była pierwszą przyczyną jego fałszywego położenia: przeklinał też ją z całego serca.
— A jakaż była jego zbrodnia?
— Żadna, głupstwo młodzieńcze, liche jakieś fałszerstwo.
— Na wiele lat był skazany?
— Na pięć.
— I zamierzał dobyć do czasu?
— Taka była myśl jego przy wstąpieniu na galery: nabywał to swoją pokutą; ale właśnie dla tego, że go nazywano aniołem galer, przypomniał sobie pewnego dnia, że ma skrzydła, zapragnął rozwinąć je i ulecieć.
— Jesteś poetą, Gibassier!
— Byłem prezesem akademii Tulońskiej, panie Jackal.
— Mów dalej.
— Kiedy raz zabłysła mu myśl odzyskania wolności, zmienił nagle twarz i obejście, ze spokojnego stał się poważnym. z melancholijnego ponurym. Ledwie raz lub dwa zagadał do mnie przez dzień cały, a odpowiadał na zapytanie z lakonizmem spartańskim.
— I ty przy tak głębokim umyśle, czyż nie domyślałeś się powodu tej zmiany?
— Owszem, a to tak dalece, że pewnego wieczora, po robocie, miałem z nim rozmowę następującą:
— Młodzieńcze, ja jestem bywalec starej daty; znam galery, jak imci pan Galileusz Kopernik zna dwory europejskie! Żyłem z bandytami wszystkich odcieni, ze złoczyńcami wszelkiego kalibru; zbadałem przedmiot, i na pierwszy rzut oka powiedzieć mogę: oto kolega, który waży trzy, cztery, pięć, dziesięć, dwadzieścia lat ciężkich robót.
— Do czego pan to stosuje? zapytał mnie swym słodkim głosem Gabrjel. Nazywał mnie zawsze panem.
— Rzecz bardzo prosta, odpowiedziałem, jestem fizjognoinistą drugiego rzędu... Stawiając siebie w drugim rzędzie, myślałem o was panie Jackal.
— Bardzo jesteś dobry, kochany Gibassier! ale wyznaję, że jak na teraz, wołałbym ogrzewaczkę, niż twoje koniplementa.
— Wierzaj mi panie, że gdybym posiadał ten przedmiot, ustąpiłbym go na rzecz pańską.
— Nie wątpię; ale mów dalej.
Pan Jackal zażył tabaki, ażeby ogrzać nos w zastępstwie nóg.
Gibassier począł:
— Jestem więc fizjognomistą drugiego rzędu, rzekłem Gabrjelowi, i dowiodę ci, mój młody przyjacielu, iż wiem, jakie cię myśli napastują. On usłuchał uważnie.
Za przybyciem tu, nowość, malowniczość oryginalna strona galer, olśniły cię, i powiedziałeś sobie: Owóż przy odrobinie filozofji, przy wspomnieniach Platona i św. Augustyna, może przywyknę zwolna do tego życia, które jest tak proste, skromne, naiwne; do tego życia pasterskiego. Gdybyś był człowiekiem temperamentu limfatycznego, możebyś się i przyzwyczaił, tak jak wielu, ale będąc żywym, gorącym, namiętnym, potrzebujesz wielkiej przestrzeni i powietrza; myślisz więc, że pięć lat, z których jeden jest rokiem przestępnym, przebytych tu, są pięcioma najpiękniejszemi twojemi laty, straconemi bezpowrotnie. Otóż na skutek najlogiczniejszego wniosku tej myśli, pragniesz jaknajżywiej uniknąć losu, na który skazuje cię macosza sprawiedliwość... Albo nie jestem Gibassierem, albo nie inny jest rozmyślań twych przedmiot.
— Prawda, panie, odpowiedział szczerze Gabrjel.
— Nie widzę nic nagannego w podobnem rozmyślaniu, mój młody przyjacielu; pozwól mi tylko powiedzieć sobie, że ono trwa już od miesiąca; że od miesiąca jesteś bardzo kwaśny, że mnie nudno jest mieć ucznia szkoły Pitagoresa na drugim końcu łańcucha, i że zdaniem mojem nadeszła chwila festinare ad eventum, jak mówił Horacy. Wytłumacz mi więc, jakie są twe zamiary i środki wykonania.
— Zamiarem moim jest odzyskać wolność, odpowiedział Gabrjel, co do środków wykonania, oczekuję ich od Opatrzności.
— No, toś ty młodszy jeszcze, niż mniemałem.
— Jakto?
— Przeznaczenie nasze jest w nas samych; przecież stare przysłowie mówi: „Pracuj, a niebo ci dopomoże!“ To stare przysłowie, mój kochany Gabrjelu, mówi bardzo trafnie; musimy w sobie samych poszukać środków ucieczki; bo samo z siebie wynika młodzieńcze, że nie odejdziesz bezemnie: wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, że cię nie opuszczę ani na jedną podeszwę! Nie myśl przepiłować ani jednego ogniwa u łańcucha bez mej wiadomości, ja sypiam zawsze jednem tylko okiem; ty wreszcie masz zanadto dobre serce, i rozumiesz, że wielką byłoby niewdzięcznością opuszczać starego towarzysza. Nie bierz się więc sam do niczego, z uwagi, że jesteśmy złączeni z sobą, jak bluszcz z wiązem; albo też, oświadczam ci, mój przyjacielu, że za pierwszym półobrotem, który na prawo, czy na lewo uczynisz bezemnie, jak nie jestem łechciwy, tak cię oskarżę przed władzą.
— Niesłusznie mi pan to mówisz: miałem właśnie przełożyć panu, ażebyśmy uciekli razem.
— Dobrze! młodzieńcze! To postanowiwszy, idźmy metodycznie. Nasamprzód otwartość twoja podoba mi się, i dam ci oto dowód przywiązania, rzec można, ojcowskiego, powierzając me plany i uprowadzając cię z sobą, zamiast być uprowadzonym przez ciebie.
— Nie rozumiem pana.
— Naturalnie, młodzieńcze; bo gdybyś mnie rozumiał, nie miałbym dopiero potrzeby ci tłómaczyć. Czy wiesz nasamprzód, jak daleko zaszedłeś, czy wiesz, co jest pierwszym żywiołem ucieczki?
— Nie, panie.
— A toż to przecież jest alfą przedsięwzięcia.
— Bądź więc pan łaskaw wyjaśnić.
— Tym żywiołem jest „grzechotka“.
— Co to jest grzechotka?
On nie wiedział nawet, co to jest grzechotka, panie Jackal!
— Spodziewam się, Gibassier, że nie pozostawiłeś go w podobnej nieświadomości?
— Grzechotka młodzieńcze, odpowiedziałem mu, jest to puszka blaszana, drewniana, lub kościana, mniejsza o materjał, sześć cali długa, a dziesięć lub dwanaście linij gruba, zawierająca paszport i piłkę zrobioną ze sprężyny zegarkowej.
— A gdzie to można dostać? zapytał Gabrjel.
— To można dostać... Ale mniejsza o to; patrzaj, jest tu moja. I ku wielkiemu jego zdumieniu, pokazałem mu puszkę.
— W takim razie możemy uciekać? zawołał naiwnie.
— Możemy uciekać, rzekłem, tak samo jak ty, lekką nogą, możesz przechadzać się aż do miejsca, w którem szyldwach do ciebie strzeli.
— Na cóż więc panu przyda się ten przyrząd? zapytał Gabrjel zbity z tropu.
— Cierpliwości, młodzieńcze! każda rzecz przyjdzie z kolei. Ja mam zamiar zabawić przez karnawał w Paryżu, następnie otrzymałem list w interesie, który zmusza mnie przybyć do stolicy, a to mniej więcej za dwa tygodnie. Pragnę ażebyś mi towarzyszył.
— Uciekniemy więc?
— Rozumie się, ale przy stosownych ostrożnościach, zbyt gorący młodzieńcze! Wszak masz odwagę i determinację?
— Mam.
— Gdyby potrzeba zostawić za sobą jednego lub dwóch ludzi, toby cię nie zniechęciło?
Anioł Gabrjel zmarszczył brwi.
— Jużciż trudno zrobić jajecznicę nie stłukłszy jajka, jak mawiała kucharka nieboszczyka Lukullusa; masz wóz i przewóz. Jeżeli trzeba będzie przewrócić na drodze jednego człowieka albo dwóch, to musisz mi powiedzieć: panie Gibassier, albo milordzie Gibassier, albo signor conte Gibassiero, ja ich przewrócę.
— Dobrze więc, przewrócę! rzekł z determinacją mój towarzysz.
— Brawo! zawołałem; godnym jesteś wolności, i ja ci ją powrócę.
— Rachuj na mą wdzięczność, panie!
— Mów do mnie „mój generale“, i dajmy temu pokój...
Co do wdzięczności, pogadamy o niej na szczęśliwszem wybrzeżu... A teraz, chodzi o to: Czy widzisz to zielę?
— Widzę.
— Mam je od przyjaciela; podzielę je z tobą. I dałem mu połowę, mówiąc uroczyście: Niech się tak dusza moja oddzieli od ciała, jeżeli cię nie powrócę przyrodzonej swobodzie!
— Cóż to za ziele? zapytał Gabrjel.
— To ziele cudowne, którem wytrzesz sobie ciało. Zaledwie skóra twoja poczuje dotknięcie tej dobroczynnej trawy, aliści ujrzysz ze wszech stron wyskakujące seciny krost barwy róży Bengalskiej; zrazu będzie to cię świerzbić trochę, potem bardzo, potem nareszcie nieznośnie, a pomimo to wytrzymać musisz.
— A cóż za cel jest tego natarcia?
— Taki cel, mój przyjacielu, ażeby myślano, że jesteś dotknięty jedną z chorób dermatycznych, wysypkowych lub innych, których nazw naukowych nie przypominam sobie, i ażeby wzięto cię do szpitala. Raz dostawszy się tam, jesteś ocalony, mój poczciwcze!
— Ocalony?
— Tak, ja pozostaję w ścisłym stosunku z jednym z posługaczy szpitalnych... Polegaj na mnie, i czekaj cierpliwie.
— Wiem ja wiele rzeczy, mój kochany Gibassier, przerwał pan Jackal, ale nie wiem jeszcze jakim sposobem, nawet z pomocą posługacza szpitalnego, można umknąć ze szpitala, którego pilnuje cały odwach.
— Jesteś pan niecierpliwym, jak anioł Gabrjel, panie Jackal, odparł Gibassier. Troszkę cierpliwości, a za pięć minut dowiesz się rozwiązania.
— Słucham więc, rzeki pan Jackal zapychając nos tabaką, i to z cierpliwością, jaką mi zalecasz, i której sądzę, że daję dowody w przekonaniu, że można się zawsze czegoś nauczyć od ciebie, kochany panie Gibassier.
— Uprzejmość pańska rozrzewnia mnie, panie Jackal, odrzekł.
I mówił dalej:
— Gabrjel tak się porządnie wytarł, że we dwie godziny okryty był krostami od stóp do głów! Posłano go do szpitala. Była to właśnie godzina wizyty lekarskiej: lekarz oświadczył, że ma różę w jaknajpiękniejszym gatunku. Nazajutrz ja znowu dostałem tak przerażającego napadu epilepsji, że lekarze z góry zobaczyli w tem wodowstręt, i z kolei posłali mnie do szpitala. Daremnie wzywałem na świadectwo kolegów, dowodząc, żem się na żadnego nie rzucał z zębami, pociągnięto mnie gwałtem do szpitala i wycierano jak kataleptyka. Wyglądałem jak wściekły: ale w duszy było mi rozkosznie. Przyjaciel mój, posługacz, uprzedzony był dobrze z góry: ponieważ nie nosił kajdan, chodził przeto gdzie mu się podobało, to jest od łóżka Gabrjela do mojego i napowrót, by nam nieść słowa uspokajające. Pewnego rana przyszedł mi oznajmić, że wszystko gotowe, i że tego jeszcze wieczora możemy umknąć. Dzień zszedł na umówieniu się o to, jak dalej postąpić. Znasz pan zapewne, choć ze słyszenia, rozkład sal szpitalnych? W końcu tej gdzie umieszczono nas obu, była izba dla umarłych. Mój posługacz posiadał klucz od tej izby, która nie otwierała się nigdy, tylko dla przyjęcia ciała zmarłego więźnia. Mogliśmy więc o zmroku wejść do tej sali. Jedynemi sprzętami, jakie ją zdobiły i czyniły podobną do amfiteatru anatomicznego, były to stoły z czarnego marmuru, na których składano trupy. Pod jednym z tych stołów, posługacz i ja, wydrążyliśmy otwór, przez który po prześcieradłach mogliśmy się spuścić do magazynów należących do marynarki. Za nadejściem godziny, kiedy już spali nasi towarzysze, Gabrjel leżący najbliżej drzwi, pierwszy wstał z łóżka i jak cień, lekko i wolno skierował się ku grabami. Ja szedłem tuż za nim. Na nieszczęście tego dnia na jednym ze stołów złożono zwłoki jakiegoś weterana galer; biedny Gabrjel, biorący jeszcze umarłych na serjo, trafił tak niepomyślnie, że macając, zamiast na marmurze, położył rękę na trupie. Ogarnęła go taka drżączka, że o mało wszystkiego nie wydał. Szczęściem, na jego okrzyk, poznałem co się święci, i macając z kolei, odkryłem go, kiedy stał oparty o mur i drżący z przerażenia.
— W drogę, mój szlachcicu! rzekłem, wszystko gotowe; ruszajmy!
— A! to okropność! zawołał.
— Co takiego? zapytałem.
Opowiedział mi co zaszło.
— Daj-no pokój tym poetycznym czułościom, rzekłem nie mamy ani minuty do stracenia... W drogę!
— Niepodobna... nogi mi się chwieją.
— Tysiąc piorunów! to źle, bo trudno ci się będzie bez nich obejść w ucieczce.
— Idź sam, kochany panie Gibassier.
— Nigdy, kochany panie Gabrjelu!
I idąc ku niemu, zmusiłem go zbliżyć się do otworu, uczepić prześcieradła, i spuściłem go tak, jak przed chwilą spuszczono tu pana. Po spuszczeniu go, przyczepiłem sam róg prześcieradła do żelaznej nogi od stołu i spuściłem się z kolei. Byliśmy, jak panu powiedziałem, w magazynach marynarki, umieszczonych w podziemiu budowli, której szpital zajmuje pokoje na pierwszem piętrze. Zapaliłem ślepą latarkę i zacząłem szukać płyty, na której głoska nakreślona kredą przez mojego posługacza, oznaczała, że pod nią ukryte być mają dwa zupełne ubrania. Znalazłem płytę oznaczoną głoską „G“; ta delikatna pamięć mojego posługacza wycisnęła mi łzę rozczulenia, która jako hołd wdzięczności spadła na początkową głoskę mego nazwiska! Podniosłem kamień i spostrzegłem zupełny strój żandarma, uzbrojenie, rynsztunek, wszystko co potrzeba.
— Jeden tylko? zapytał pan Jackal.
— Jeden... Tu ja to właśnie chciałem wypróbować mojego towarzysza. Przybrałem minę zrozpaczoną.
— Jeden tylko strój! zawołałem, jeden! Gabrjel był wzniosłym!
— Wdziej go pan i umykaj!
— A ty?
— Ja pozostanę tu dla odpokutowania zbrodni.
— Ha, rzekłem, dzielny z ciebie chłopak! Dla spełnienia zamiaru swego potrzebowałem jednego tylko podróżnego stroju, dwa byłyby mnie zakłopotały, ale chciałem się przekonać jak dalece przyjaciel może liczyć na ciebie... Pomóż mi się ubrać, jeżeli, cię to niebardzo upokarza, żeby być kamerdynerem żandarma.
— A ja?
— Ty pozostaniesz jak jesteś.
— W tem ubraniu?
— No tak. Czy nie rozumiesz?
— Nie.
— To pozwól że mi związać sobie ręce.
— Co raz mniej rozumiem.
— Ja jestem żandarmem, a ty więźniem, którego mi kazano przeprowadzić z galer do jakiego innego więzienia... wpadnie nam przecież do licha nazwa którego więzienia we Francji ich nie brakuje. O brzasku dnia wyjdziemy, jeden prowadząc drugiego.
— Aha! rzekł.
Zrozumiał przecie.
Pozostaliśmy ukryci w magazynach, a nazajutrz skoro świt, jak tylko strzał armatni obwieścił, że port otwarty, skierowaliśmy się, mój więzień i ja do sztachet arsenału. Były one otwarte; robotnicy marynarki spieszyli tłumnie. Torowałem drogę dla Gabrjela i dla siebie i przeszliśmy przez sztachety bez przeszkody. Biedny Gabrjel drżał wszystkiemi członkami. W dziesięć minut przeszliśmy przez miasto i skierowali się na drogę Beausset. O kilka strzałów karabinowych od Tulonu weszliśmy w las. Zaledwieśmy tam uszli dziesięć kroków, aliści trzy strzały armatnie, wypuszczone w różnych odstępach, ogłosiły mieszkańcom Tulonu i sąsiednim osadom o ucieczce więźniów. Rzuciliśmy się w największy gąszcz; przykryliśmy się gałężmi i zielskiem i pozostaliśmy nieruchomi, oczekując nocy, dla przedostania się przez miasteczko Beausset. Na szczęście, lunął rzęsisty deszcz w chwili, gdy żandarmi zaczęli przetrząsać las. Przybywszy o dwadzieścia kroków od nas, zaczęli tak okrutnie kląć na niepogodę, iż byliśmy prawie pewni, że porzucą poszukiwanie, by się schronić do najbliższej karczmy. Jakoż, nie było już ich słychać przez, cały dzień. Około ósmej wieczorem udaliśmy się w dalszą drogę, przebyliśmy przez Beausset, a z rana o godzinie czwartej dostaliśmy się do nieprzebytego lasu Cuges. Było to nasze ocalenie! Nie potrzebuję mówić, dobry panie Jackal, jakiemi wypadkami przeplatana była podróż nasza z lasu Cuges aż dotąd: zbyt pan jesteś doświadczonym, ażeby mniemać, żeśmy chodzili po kwiecistych ścieżkach. Przybyliśmy zdrowi na umyśle i ciele, to jest rzeczą główną i sam pan widzisz, że oprócz kilku pchnięć nożem i upadku w studnię, nic mi się złego nie stało.
— To rzecz dziwna, kochany panie, Gibassier.
— Nieprawdaż?
— To jest, że gdybym był sam prefektem policji, dałbym ci dyplom na wyłamywanie się z więzień i porządne wynagrodzenie; na nieszczęście, nie jestem nim, a jeżeli z jednej strony schlebia to moim sympatjom artystycznym, to z drugiej jako inspektor bezpieczeństwa publicznego, powstawać muszę przeciw temu z taką energią, iż sam nie wiem, która strona odniesie zwycięztwo; zależeć to zapewne będzie od stopnia szczerości, jakiej złożysz dowody. Pozwól mi więc prowadzić dalej badanie, choćby tylko dla przeświadczenia się o tem, co mówił Carmagnole, czy prawda okaże się na dole. Chciej mi nasamprzód wyjaśnić, kochany panie Gibassier, zkąd się tu wziąłeś?
— Wprost z ulicy, panie inspektorze, rzekł Gibassier, myląc się lub udając, że się myli w znaczeniu słów inspektora, i gdyby to odemnie tylko zależało...
— Nie o to mi chodzi; ja się pytam, z jakiej przyczyny tu się znajdujesz?
— Aha! rozumiem... Otóż, dobry panie inspektorze, odziedziczyłem sumę pięć tysięcy franków.
— To jest ukradłeś pięć tysięcy franków.
— Tak, jak pan zbawcą mym jesteś, panie Jackal, nie ukradłem ich; zarobiłem je owszem uczciwie, pracowicie, w pocie czoła.
— Więc to ty byłeś przy robocie w Wersalu... Poznałem cię po zręcznym sposobie zamknięcia za sobą drzwi.
— Co pan nazywasz robotą w Wersalu? zapytał Gibassier, przyzywając na pomoc najniewinniejszą minę, do jakiej był zdolny.
— Którego dnia przybyłeś do Paryża?
— W niedzielę zapustną, panie Jackal, właśnie na pochód z tucznym wołem, który był tego karnawału bardzo wspaniały. Powiadają, że był wypasiony na tłustych pastwiskach doliny Auge i to nie dziwi mnie wcale: dolina Auge jest w prześlicznem położeniu, z jednej strony osłoniona...
— Dajmy pokój dolinie Auge, jeżeli za tem nie obstajesz.
— Chętnie.
— A teraz powiedz mi, jak przepędziłeś niedzielę zapustną?
— Dosyć wesoło, panie Jackal; z pięciu lub sześciu towarzyszami, których spotkaliśmy w Paryżu, dokazywaliśmy niemało.
— A poniedziałek?
— Chodziłem po wizytach.
— Po wizytach?
— Tak, panie Jackal; byłem na kilku wizytach urzędowych i na jednej gastronomicznej.
— To mówisz o dniu?
— Tak, panie Jackal, o dniu.
— A wieczorem?
— Wieczorem?
— Tak.
— Do licha!
— Co ci to?
— To prawda, rzeki Gibassier, jakby sam do siebie, że nic nie mogę odmówić swojemu zbawcy.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Żądasz pan, ażebym dla ciebie podniósł zasłonę mojego prywatnego życia... W poniedziałek, o godzinie jedenastej...
— Mniejsza o to. Nie wchodźmy w twoje życie prywatne i mówmy dalej.
— I owszem.
— Co robiłeś dnia następnego, w ostatni wtorek?
— O! używałem przyjemności bardzo niewinnej; przechadzałem się po placu Obserwatorjum z nosem przyprawnym.
— Ale miałeś powód przechadzania się po placu Obserwatorjum z przyprawnym nosem?
— To tak ze wzgardy, z mizantropji, nic innego... Zrana widziałem maski przebiegające po bulwarach i wydały mi się nędzne. Niestety! oto jeden jeszcze z naszych starych obyczajów, który znika, panie Jackal! Ja nie mierzę wysoko; ale gdybym był choćby prefektem policji...
— Pomińmy to i przejdźmy prędzej do wieczora ostatniego wtorku.
— Do wieczora ostatniego wtorku?... A! panie Jackal, chcesz pan więc znowu, ażebym odsłonił gęstą zasłonę mojego życia prywatnego?
— Byłeś w Wersalu, Gibassier?
— Nie kryję się z tem.
Nieokreślony uśmiech przeszedł po ustach pana Jackala.
— Co tam robiłeś?
— Przechadzałem się.
— Ty wyszedłeś na przechadzkę do Wersalu?
— Cóż robić, panie Jackal. Ja lubię miasto pełne wspomnień wielkiego króla; tu fontanna, tam grupa...
— Nie sam byłeś w Wersalu?
— A któż jest zupełnie sam na ziemi, dobry panie Jackal?
— Nie mam czasu na słuchanie twoich głupstw, Gibassier. To ty kierowałeś wykradzeniem panny z zakładu pani Desmarets?
— To prawda, panie Jackal.
— I w nagrodę otrzymałeś te pięć tysięcy franków?
— Widzisz więc pan, że ich nie ukradłem, bo wreszcie, gdyby nie to, że zostałem skazany na galery dożywotnie, przybyłoby mi takowych na jakie dwadzieścia lat.
— Co się stało z tą panną, gdy się dostała do rąk pana Loredana de Valgeneuse?
— Jakto! pan wiesz?
— Pytam się, co się stało z tą panną od chwili, gdy wam ją wydała panna Zuzanna?
— A! panie Jackal, gdyby was utracił pan Delavan, co za strata dla niego i dla Francji!
— Jeszcze raz pytam Gibassier, co się stało z tą panną?
— Co do tego nie wiem zupełnie.
— Zważaj na to, co mówisz.
— Panie Jackal, jakem Gibassier, wsadziliśmy ją do powozu, powóz ruszył i jużeśmy nic odtąd o niej nie słyszeli. Spodziewam się, że ta młoda para musi być szczęśliwą i że ja tym sposobem przyczyniłem się do szczęścia dwojga moich bliźnich.
— Az tobą co się stało od owego dnia? Czy także nie wiesz?
— Ja stałem się oszczędnym, mój dobry panie Jackal, a wiedząc, że złoty klucz otwiera wszystkie drzwi, starałem się pozyskać jakieś zaszczytne stanowisko w tym rozumnym i pracowitym grodzie Paryżu. Otóż, przejrzałem wszystkie, a z tych jedno tylko mi się podobało.
— Czy można wiedzieć, które?
— Agenta giełdowego... Nie miałem na nieszczęście dosyć kapitału, ażeby sobie zawód ten przyswoić, ale iżby być gotowym na wszelki wypadek, w razie, gdyby Opatrzność, jak powiada biedny Gabrjel, rzuciła na mnie okiem, chodziłem codzień na Giełdę wtajemniczać się... Zrozumiałem ażioterstwo i zaczerwieniłem się ze wstydu, żem tak źle kradł przez całe życie, widząc, jak daleko jest łatwiej w ten sposób zarabiać na życie! Poznałem się więc z kilku najznakomitszymi ażioterami, którzy widząc we mnie przenikliwość niezwykłą, niebawem zaszczycili mnie pytaniem o zwyżkę i zniżkę, dając mi zarazem maleńki udział w swych zyskach.
— I powodziły ci się te konsultacje?
— Do tego stopnia, mój dobry panie Jackal, że w miesiąc zrealizowałem trzydzieści tysięcy franków!... dwakroć, trzykroć, czterykroć tyle, co wszystkiego zarobiłem w ciągu całego pracowitego życia, a zostawszy panem tej małej fortunki stałem się uczciwym człowiekiem.
— Więc musisz być nie do poznania, rzekł pan Jackal, dobywając z kieszeni przyrząd fosforyczny i zapalając ślepą latarkę, którą zawsze nosił przy sobie i która dno studni oświeciła tyle, że mógł istotnie rozpoznać pokutującego Gibassiera, stał on cały zawalany błotem, krwią okryty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.