Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Podczas snu Ludowika.

W którym dowiedziono, że tylko góra z górą się nie zejdzie. Dwaj ludzie kolanami oparłszy się o brzeg pokładu, czekali na ostatni rozkaz.
Pan Jackal spojrzał na nich po nad okulary, chociaż ze stanowiska podniesionego, na którem zostawał, mógł i bez tego zachodu doskonale widzieć. Potem, chwilowo biorąc laskę pod pachę: Aha! rzekł. I jak ktoś, co w chwili odjazdu w podróż zapomina czegoś ważnego, sięgnął do kieszeni, wydobył tabakierkę, otworzył ją, chciwie zapuścił dwa palce i wciągnął w nos ogromną szczyptę tabaki. Poczem wziął znowu laskę, przydatek nie bezpożytcczny w podróży na dół.
— Czy już gotowi jesteście? zapytał.
— Gotowi, odpowiedzieli.
— A więc dalej, tylko zwolna i ostrożnie, bo ściany tej studni nie są znów tak mocne.
I jedną ręką ująwszy sznur o pół łokcia nad głową, drugą z pomocą laski chciał się zawsze trzymać w równej odległości od ścian. Tym sposobem puścił się przy należytej równowadze w przestrzeń, w środek studni.
— Spuszczajcie wolno, a od chwili do chwili, zatrzymajcie się nieco. Raz, dwa, trzy!
Dwaj ludzie spuszczali sznur cal za calem, i pan Jackal niebawem znikł w studni.
— Bardzo dobrze, doskonale! mówił głosem, który skutkiem spuszczania się zaczynał nabierać tej samej ponurości, jak głos nieznajomego z głębi.
Nieznajomy zaś czując, że pomoc nadchodzi, zaniechał wyrzekań.
— O! nie obawiajcie się, wołał do pana Jackala, to nie bardzo głęboko, zaledwie pięćdziesiąt łokci.
Pan Jackal nic nie odpowiedział; myśl, że ma przebyć jeszcze ze dwadzieścia metrów nabawiała go pewną obawą. Daremnie wzrok jego usiłował mrok przebić; znajdował się w przepaści zupełnie ciemnej.
— Dalej, dalej! wołał, tylko nieco prędzej.
I zamknął oczy.
Spuszczanie się wtedy było prędsze i po kilku minutach dotknął nogą tego gruntu, którego wilgotność tak przeraziła Avoina.
— Ej, ty! zawołał do nieznajomego, nic nie mówisz, że stoisz w wodzie do pasa.
— Jestem szczęśliwy mój panie, odpowiedział nieznajomy: ta to woda ocaliła mnie, gdyby nie ona, złamałbym kark niezawodnie... Ale patrz pan, tu, naprzeciwko mnie, jest rodzaj przylądka, na którym będzie panu sucho mniej więcej. Pan wreszcie nie myślisz tu zabawić zapewne.
— Niekoniecznie, bez ograniczenia, odparł pan Jackal, ale być może z kilka minut.
Pan Jackal z pomocą laski zszedł z prostej linji i dostał się do wskazanego przylądka. Zaledwie stanął na nim, kiedy uczuł się ściśniętym przez nieznajomego, który obejmując go ze wszystkich sił, całował mu nogi na znak wdzięczności, powtarzając na wszystkie tony:
— Ocaliłeś mi pan życie, wyrwałeś od śmierci! Od tej chwili należę do ciebie duszą i ciałem.
— Dobrze, dobrze, rzekł pan Jackal, który zauważył, że wdzięczne ręce nieznajomego błąkały się przy jego zegarku. Powiedz mi nasamprzód, mój przyjacielu, jakim sposobem się tu dostałeś?
— Okradli mnie, zabili, łaskawy panie i rzucili w tę studnię.
— To dobrze, rzekł pan Jackal, puść mnie... A dawno tu siedzisz?
— O! panie, czas wydaje się długim w podobnem położeniu, a oni mi zabrali zegarek... Wreszcie, dodał, choćby mi go byli i zostawili, nie dojrzałbym tu godziny.
— Mówisz z zupełnym sensem, odrzekł pan Jackal. Ale ponieważ nie dojrzałbyś zarówno na moim, jak i na swoim, to proszę cię, zostaw mój w spokoju tam gdzie jest... a raczej tam, gdzie go nie ma, bom go zabezpieczył.
— Otóż, panie, odpowiedział nieznajomy nie obrażając się obelżywemi podejrzeniami pana Jackala, musi już być z półtory godziny od czasu, jak zostałem zamordowany.
— A czy znasz swoich morderców?
— Znam, panie.
— Więc mógłbyś ich oddać w ręce sprawiedliwości.
— Niepodobna, panie.
— Dlaczegóż to?
— Bo to są przyjaciele.
— Bardzo dobrze! Teraz cię znam.
— Znasz mnie pan?
— Tak, ty nawet jesteś jednym z moich najdawniejszych znajomych.
— Ja?
— A chociaż nie chcesz mi powiedzieć nazwiska swoich, przyjaciół, pozwól mi powiedzieć ci twoje.
— Jesteś pan mym zbawcą: niczego panu odmówić nie mogę.
— Nazywasz się Gibassier.
— Pan nie byłeś jeszcze w studni a ja poznałem już w tobie pana Jackala... Jak to człowiek z człowiekiem się schodzi, nieprawdaż?
— Tak, prawda... A jak dawno wyszedłeś z Tulonu, kochany panie Gibassier?
— Prawie od miesiąca, łaskawy panie Jackal.
— Bez wypadku, spodziewam się?
— Istotnie bez wypadku.
— I odtąd zawsze byłeś zdrów?
— Dosyć, dosyć, dziękuję panu... do tej nocy przynajmniej, w której mnie okradziono, zamordowano, wrzucono w tę studnię, gdzie mogłem tysiąc razy kości połamać nimem doleciał.
— A jakżeż to się stało, łaskawy panie Gibassier, że kiedy ty spadłeś z tak wysoka, ja nie znajduję cię niżej jeszcze? Bo uważam, że bardzo zdrowo wyglądasz.
— Tak, panie, nieźle. A jeżelim dziesięć razy nie umarł po takim gwałtownym upadku, to widocznie, że jakiś Bóg czuwa nad poczciwymi ludźmi.
— Zaczynam i ja w to wierzyć, rzekł pan Jackal. Ale teraz, czy nie zechcesz mi opowiedzieć w kilku słowach, jak się tu dostałeś?
— Z największą przyjemnością. Ale czemu nie tam na górze?
— Tam nie będziemy tak swobodni jak tu: są tam uszy, któreby słyszały; a przytem, jak roztropnie zauważył Carmagnole...
— Carmagnole? Nie znam!
— To zaraz się z nim poznasz.
— A co mówił Carmagnole, łaskawy panie Jackal?
— Mówił, że „prawda“ jest na dnie studni, a pojmujesz, kochany panie Gibassier, że gdyby tu znalazło się co innego niż prawda...
— To co?
— Tobyśmy tę rzecz tu pozostawili.
— O! panie Jackal, powiem wszystko, wszystko, wszystko!
— Zacznij więc.
— Od czego?
— Opisem twej ucieczki, kochany panie Gibassier. Znam cię jako człowieka pełnego wyobraźni: opis ten pełen być musi wypadków nocnych, romatycznych i...
— O! pod tym względem, panie Jackal, rzekł Gibassier tonem artysty, pewnego siebie, będziesz pan zadowolony! Żal mi tylko, że nie mogę uczcić go należycie w domu, i że nie mogę nawet podać krzesła.
— Niech cię to nie frasuje: mam je.
Pan Jackal nacisnął sprężynę u laski, która natychmiast, jak w czarodziejskich sztukach, rozwinęła się. Podniósłszy wtedy głowę:
— Hej! tam, na górze! zawołał.
— Co pan rozkaże? odpowiedzieli agenci.
— Rozmawiajcie o swoich drobnych sprawach i nie troszczcie się o mnie. Potem siadając: Zaczynaj, kochany panie Gibassier, rzekł, słucham. Przygody, jakie spotkały tak ważną osobę, obchodzą całe społeczeństwo.
— Pochlebia mi pan.
— Nie, przysięgam ci: wyznaję tylko prawdę.
— Zaczynam więc.
— Czekam na to już od kilku sekund.
Posłyszano szelest, jaki sprawił pan Jackal, wciągając potężną szczyptę tabaki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.