Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Puits-qui-Parie (studnia gadająca).

Dwaj ludzie podjęli strzaskane zwłoki Volauventa i z wewnątrz przenieśli je na zewnątrz.
Sześciu pozostało w sali.
Potem zagaszono pochodnie, pan Jackal wyszedł wraz z Carmagnolem i Avoinem; za nimi podążyli wszyscy.
Pozostawiono na ulicy dwóch ludzi na czatach zewnątrz domu: mieli oni aż do białego dnia przechadzać się z góry na dół po ulicy Pocztowej.
Pan Jackal ponury i zamyślony, skierował się w ulicę Puits-qui-Parle. Ale w chwili wejścia zatrzymał się nagle. Carmagnole i Avoine, widząc zatrzymującego się zwierzchnika stanęli także, za nimi cała brygada.
Zdawało się, że słychać jęki wychodzące z pod bruku. Te jęki to zwróciły uwagę wprawnego ucha pana Jackala, który przystanął, ażeby dojść, zkąd one wychodzą.
— Słuchać! rzekł pan Jackal.
Natychmiast każdy nastawił uszu; jedni stojąc na miejscu, drudzy przykładali uszy do muru, inni nakształt dzikich krajowców amerykańskich, do ziemi. Wynik był ten, że ktoś wydaje przeraźliwe jęki, a te wychodzą ze środka ziemi. Ale z którego mianowicie punktu wychodzą, tego nikt powiedzieć nie mógł.
— Stanowczo, odezwał się pan Jackal, zaczynam wierzyć, że jestem igraszką jakiegoś zręcznego czarnoksiężnika! Sześćdziesięciu ludzi rozwiewa się, jak tyleż mydlanych baniek, bruki wołają o pomoc, jęki wychodzą niewiadomo zkąd, jak w Jerozolimie Tassa, wszystko to, moje dzieci, nadaje poszukiwaniom naszym ważność walki z jakąś mocą tajemną... Nie zniechęcajmy się jednak, i szukajmy klucza tych fantastycznych wypadków.
Po tej przemowie dla podniesienia ducha w podwładnych, których śmierć Volauventa i zniknienie spiskowych nieco pognębiło, pan Jackal znowu zaczął słuchać, a wszyscy zatrzymując oddech, wyraźnie usłyszeli stękanie istoty ludzkiej, która zdawała się zagłębioną na pięćdziesiąt łokci pod ziemią.
Pan Jackal skierował się w jeden punkt ulicy, i uderzywszy ręką w poziome drzwi wystające na kilka stóp nad powierzchnię gruntu:
— Szelest wychodzi ztąd, rzekł.
Zbliżył się Carmagnole.
— Rzeczywiście, odezwał się z kolei, głos zdaje się wychodzić z tej studni; a dodam, że to nic dziwnego, dla mnie przynajmniej, skoro to jest Studnia Gadająca.
Wielu z czytelników naszych nie wie zapewne o istnieniu Studni Gadającej, a nawet o ulicy tego nazwiska. Pospieszamy im powiedzieć, że ulica ta leży między Pocztową i Nową św. Genowefy, i że na rogu tej ulicy, na zakręcie w Pocztową, jest studnia zamknięta drzwiami poziomemi, która nadała jej nazwę.
W wiekach średnich, mieszkańcy tej dzielnicy, nigdy nocą bez dreszczów nie przechodzili tędy. Jakoż najodważniejsi mieszczanie, najzuchwalsi studenci świadczyli, że z tej otchłani wychodzą dziwne szelesty, głosy szczególne, śpiewy wykonywane w języku nieznanym. Innym razem słyszano huk olbrzymich młotów spadających na ogromne kowadła; innym jeszcze, brzęk łańcuchów, których ogniwa zdawały się całemi godzinami opadać na płyty marmurowe. Co większa, nietylko słuch doznawał przykrych wrażeń dla tych, co przechodzili przez ulicę albo mieszkali w bliskości tego piekielnego lochu. Wychodziło ztamtąd mnóstwo wyziewów zatrutych, mnóstwo miazmatów niszczących, trącących siarką i węglem; co w oczach pospólstwa dostatecznem było do wytłómaczenia rozmaitych zaraźliwych chorób i gorączek, srożacych się zwłaszcza w XIV. i XV. wieku.
Co powodowało ten szelest? co wydawało te zepsute wyziewy? Nie wiemy: podanie poprzestaje na przytoczeniu faktu, nie wznosząc się, a raczej nie zstępując do źródła. Tylko, jak to zawsze zdarza się w podobnych razach składano winę na bandę fałszerzy monet, mających schronienie w lochach łączących się ze studnią.
Ze swej strony, dusze religijne widziały w tem straszną groźbę i zarazem miłosierną przestrogę nieba, które pozwoliło, ażeby głos wycia potępionych dochodził aż do ziemi przez tę straszliwą studnię, służącą za przejście do piekła.
Jest rzeczą pewną, że studnia, z której wychodziły podobne odgłosy i która roznosiła podobne wyziewy, śmiało nazwaną być mogła Studnią Gadającą. A jak słusznie zauważył Carmagnole, taż sama studnia, co w XIV. i XV. wieku wydawała okrzyki, mogła przecież w XIX. wieku pozwolić sobie choćby szepnąć.
Powiedzmy, że od wielu już lat, a tembardziej w r. 1827, studnia zamkniętą została dla mieszkańców dzielnicy, czy dlatego, że była suchą, czy że prefekt policji, uważał za właściwe uwzględnić odwoływanie się niektórych mniej odważnych mieszkańców.
— Wysadzić mi te drzwi! zawołał pan Jackal do jednego ze swych ludzi.
Ten, do którego stosował się rozkaz, podszedł z kleszczami, ale niebawem spostrzegł, że kłódka urwana. Drzwi ustąpiły bez oporu.
Pan Jackal wsadził głowę w otwór, nadstawił ucha, i usłyszał z wnętrza ziemi wychodzące te słowa, powiedziane głosem grobowym:
— Panie Boże! uczyń cud dla twego wiernego sługi!
— To ktoś religijny, rzeki Avoine żegnając się.
— Panie, Panie! wołał dalej głos, wyznaję wszystkie moje grzechy i żałuję za nie... Panie, Panie! uczyń nademną miłosierdzie i daj mi raz jeszcze ujrzeć światło niebieskie, a resztę dni moich przeżyję błogosławiąc Twe imię!
— Dziwna rzecz, odezwał się pan Jackal, zdaje się, że znam ten głos.
I słuchał jeszcze uważniej. Głos mówił dalej:
— Wyprzysięgam się błędów, spowiadam się z mych zbrodni... Wyznaję, że całe życie byłem ohydnym zbrodniarzem; ale łaski wołam z głębi przepaści!
— „De profundis clamavi ad te!“... psalmodjował Avoine, modląc się za nieznanego grzesznika.
— O! nie ma wątpliwości, że słyszałem już ten głos, mówił do siebie pan Jackal, który w wysokim stopniu posiadał pamięć dźwięków.
— Ja także, rzekł Carmagnole.
— Gdyby Gibassier nie był w tej chwili na galerach Tulońskich, gdzie mu zapewne cieplej jest niż tu, mówił pan Jackal, powiedziałbym, że to on rozstaje się z duszą i czyni rachunek sumienia.
Człowiek znajdujący się w głębi studni usłyszał zapewne głos ludzki nad głową, bo nagle zmieniając intonację, ryknął raczej, niż krzyknął:
— Na pomoc! na ratunek! zbójca!
Pan Jackal potrząsnął głową.
— On woła na ratunek przeciwko zbójcy, rzekł, to już nie może być Gibassier, chyba, że wzywa ratunku przeciwko samemu sobie.
— Ratujcie, ratujcie! wołał głos podziemny.
— Ty mieszkasz gdzieś tu w okolicy, Avoine? zapytał pan Jackal.
— O dwa kroki ztąd.
— W twoim domu musi być studnia?
— Jest, panie.
— Przy studni jest zatem sznur?
— Sto pięćdziesiąt stóp długi.
— Idź przynieś go.
— Przepraszam pana, ale...
— Tu jeszcze pozostało kółko żelazne: nic łatwiejszego, jak umocować sznur i spuścić się.
Avoine skrzywił się, co miało znaczyć: „Łatwo to dla ciebie, ale nie dla mnie.“
Tymczasem głos odzywał się dalej i to w najwyższym tonie, nie już jako korzący się grzesznik, ale jako bluźnierca klnący w najstraszliwszy sposób.
— A ratujcież mnie, żeby was wszyscy djabli wzięli! Zabijają mnie, do stu siarczystych piorunów!
Wygłosił wreszcie wszystkie przekleństwa, jakich Galileusz Kopernik wymagał od Fafiou, dla nadania większej wagi jego zobowiązaniom.
Pan Jackal przechylił głowę w stronę otworu i krzyknął do zniecierpliwionego pacjenta:
— Cicho bądź, do stu tysięcy djabłów, zaraz otrzymasz pomoc!
— Niech wam Bóg zapłaci, odpowiedział nieznajomy, zupełnie tą obietnicą uspokojony.
Nadszedł też i Avoine, niosąc pod pachą sznur od studni zwinięty w kształcie ósemki.
— Dobrze, rzekł pan Jackal, przeciągnij sznur przez koło. A teraz, masz zapewne mocny pas?
— O! mam, panie Jackal.
— Otóż, przymocujemy sznur do pasa i spuścisz się na dół.
Avoine cofnął się trzy kroki.
— A tobie co się stało? zapytał pan Jackal. Czy nie chcesz spuścić się do tej studni?
— Nie, panie Jackal, odpowiedział Avoine, nie wzbraniam się otwarcie, ale i nie nastręczam...
— A to dlaczego?
— Lekarz wyraźnie zabronił mi przebywać w miejscach wilgotnych, z powodu usposobienia do reumatyzmu; a mnie się wszystko zdaje, że dno tej studni musi być pełne wilgoci.
— Wiedziałem ja, żeś tchórz, mój Avoine, rzekł pan Jackal, ale, że do tego stopnia. Zdejm więc pas i daj mnie... Ja sam się spuszczę.
— A czy to mnie tu nie ma, panie Jackal? Zagadnął Carmagnole.
— Wiem, ty jesteś zuch, Carmagnole; ale namyśliłem się: wolę zejść sam. Niewiem dlaczego, ale mam dobrą opinję o tem, czego się dowiem w głębi tej studni.
— Naturalnie, zauważył Carmagnole, wszak powiadają, że na dnie dopiero jest prawda.
— Tak powiadają, istotnie, mój dowcipny Carmagnolu, odparł pan Jackal umocowując przy lędźwiach pas Avoina, szeroki na cztery cale, z pierścieniem w środku. A teraz, mówił dalej, dwóch silnych chłopów, żeby trzymali sznur.
— Jestem, spiesznie odezwał się Carmagnole.
— Nie ty, nie, rzekł pan Jackal, odmawiając równie żywo, jak żywo ofiarował się Carmagnole. Mam wielką ufność w twych silach moralnych, ale żadnej wiary w twoje siły fizyczne.
Dwaj ludzie z pochodniami mali, przysadziści, kwadratowi, silni jak dęby, uchwycili za koniec sznura. Jeden z nich silnie okręcił go około piersi towarzysza, a sobie około pięści; poczem, pan Jackal zaczepiwszy pierścień od pasa o hak znajdujący się w drugim końcu sznura, wszedł na cembrowanie, i rzekł głosem, w którym niepodobna było zauważyć najmniejszej zmiany:
— Baczność, dzieci!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.