Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Walne zwycięztwo Gibassiera.

Tam to właśnie policjant skierował podejrzaną osobistość, a rozumie się, iż stosownie do środków obmyślanych przez niego, ucieczka stawała się niepodobną.
Na chwałę jednak Gibassiera dodać należy, iż ani pomyślał o takowej, co więcej, mina jego drwiąca wraz z uśmiechem politowania igrającym na wargach, objawiała spokojną pewność siebie. Słowem, zdało się, iż powziął był ostateczne postanowienie i posuwał się naprzód, raczej jak męczennik.
Sługa sprawiedliwości rzucał nań od czasu do czasu ukośne spojrzenie i widział, że w miarę zbliżania się do prefektury, zamiast smutnieć, prowadzony wyjaśniał czoło.
Spokój ów pogodny, jaki nawiedzać zwykł jedynie czoła niewinne, niepokoić zaczynał przewodnika. Z początku ani wątpił, że sprowadza nielada zdobycz w ręce sprawiedliwości, potem wątpić zaczął, nareszcie przekonany był, iż spełnił kapitalne głupstwo.
Gniew pana Jackala, jakim straszył go pojmany, przerażał go okrutnie, z czego wynikło, iż pomału ramię policjanta wolniało, lecz Gibassier, widząc o co chodzi, udał, że niedomyśla się przyczyny, a policjant wystraszony poczuł, że im bardziej obluźniał więzy, tem silniej podejrzany tulił go do siebie. Teraz musiał już zrozumieć, iż uchwycił winowajcę, który sam zaprowadzić go pragnie do prefektury.
— Co to będzie, do kata! pomyślał w duchu, naczelnik spiorunuje mnie lub odprawi! i zatrzymał się dla chwili namysłu, oglądając nieznajomego od stóp do głów.
Spostrzegłszy zaś, iż ze swej strony mniemany winowajca ogląda go z miną drwiącą, coraz większy niepokój budził się w urzędniku.
— Panie! odezwał się, znaną ci jest bezwątpienia surowość przepisów i obowiązków naszych. Powiadają nam: „Zatrzymaj!“ więc chwytamy, z czego wynika i wyniknąć muszą niejednokrotnie opłakane pomyłki. Prawda, że najczęściej trafiamy na rzeczywistych zbrodniarzy, lecz zdarza się też czasem błąd, co do osobistości.
— Tak sądzisz? pytał Gibassier z szyderczym uśmiechem.
— Chwytamy nawet bardzo uczciwych ludzi, dodał sługa sprawiedliwości.
Gibassier spojrzał znacząco, jak gdyby chciał powiedzieć: „Otóż właśnie ja tu jestem próbką żywą takiego poczciwca.“ Powaga owego spojrzenia, ostatecznie zbiła z tropu policjanta, tonem więc najwyszukańszej grzeczności wyrzekł:
— Obawiam się, panie, czy podobna pomyłka nie stała się w tym wypadku mianowicie.
— Hę! co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć, że zatrzymałem uczciwego człowieka.
— Aja znów myślę do licha! że strach siadł ci na grzbiecie, odpowiedział galernik spoglądając na policjanta oczym a surowemi.
— A! panie! wziąłem cię zrazu za osobistość dwuznaczną, obecnie widzę, że jesteś pan naszym... a że czas jeszcze naprawić omyłkę...
— Nie, panie, zapóźno! bo dzięki tej pomyłce, człowiek, którego pieczy mojej powierzono, umknąć zdołał. A czy wiesz kim on był? Spiskowcem, który gotów obalić tron w ciągu tygodnia!
— Łaskawy panie, zabierzmy się więc obadwa do dzieła, a zje djabła...
Sprawa pojmania Sarrantego nie znosiła podziału, przeto Gibassier odpowiedział:
— Nie, kochanku, dokończ coś zaczął, jeśli łaska!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Na dowód tego, oddalam się.
— Czy tak?
— Nie inaczej!
— Jakto!
— Jak zwykle, odchodzę i żegnam pana.
Policjant w istocie wykręcił się na pięcie, ale Gibassier porwał go za kołnierz i zmusiwszy do uczynienia pół zwrotu w lewo:
— Wcale nie, zawołał, jeżeli zatrzymałeś mnie dla zaprowadzenia do prefektury, to musisz spełnić obowiązek.
— Nigdy!
— A! do krocset! musisz, albo powiesz natychmiast dlaczego nie chcesz. Jeśli straciłem ślad człowieka, którego powierzono dozorowi memu, pan Jackal dowiedzieć się potrzebuje koniecznie, kto temu winien.
— Nie, nie, panie!
— A zatem ja poprowadzę cię do władzy, rozumiesz?
— Pan mnie zatrzymujesz, pan?
— Nikt inny?
— Jakimże to prawem?
— Prawem mocniejszego!
— Zawołam ludzi!
— Nie czyń tego, bo wezwę przechodniów, wiesz dobrze, że wy, moi panowie, wcale nie jesteście uwielbiani, jeśli więc oświadczę, że po niesłusznem wstrzymaniu mnie, uwolnić chcesz nadużywając władzy, rzeka nieopodal płynie.
Policjant pobladł jak trup, bo przechodnie w istocie około nich gromadzić się poczęli.
Wiedząc z doświadczenia, iż lud ówczesny, nie nadto czułym był dla łapaczów, spojrzał na Gibassiera tak żałosnem okiem, że go prawie rozrzewnił.
Pomnąc jednak na zasady pana Talleyranda, Gibassier odepchnął pierwsze wrażenie, gdyż nieodzowną rzeczą było usprawiedliwić się przed naczelnikiem; zacisnął więc dłoń więźnia jak kleszczami, i z niewolnika stając się żandarmem, poprowadził go gwałtem do prefektury.
Dziedziniec zapełniony był w tej chwili masą pospólstwa.
Co tu robił ten tłum?
Wspominaliśmy, iż w powietrzu dawało się uczuwać wtedy coś podobnego do zaburzeń; lud ów przeto składały osobistości mające rolę grać w nich, i przychodzące po hasło.
Galernik, nawykły niegdyś wstępować w progi tej miejscowości w kajdankach, oddalać się zaś w wózku okratowanym, doznawał prawdziwej radości czując się obecnie przyprowadzającym zdobycz.
I w rzeczy samej, wejście Gibassiera, miało pozór czegoś nader uroczystego. Wzniósł głowę dumnie, podczas, gdy towarzysz sunął się za nim, jak zdemontowana fregata postępuje za potężnym okrętem.
Szmer zadziwienia przebiegł po owym tłumie zbitym w masę. Sądzono, że Gibassier dotąd rozkoszne się życiem galer w Tulonie, gdy tymczasem on zjawiał się w postaci naczelnika w pełni rozwiniętych czynności.
Lecz Gibassier spostrzegł niepewność ludu, kłaniać się zaczął w prawo i lewo przyjacielsko i opiekuńczo, tak, iż wielu znalazło się, którzy przypadli do niego z oznajmieniem przyjemności jakiej doznają, z przyczyny szczęśliwego powrotu galernika.
Wszystko to dziwiło niepomiernie sługę sprawiedliwości, na którego Gibassier spoglądał teraz okiem litościwem.
Przybyłych stawiono przed dziekanem (doyen) brygady, sławnym fałszerzem, który, jak Gibassier, po niejakich warunkach ugody między nim a panem Jackalem, wyjrzał śmiało na świat boży z ponurego Brestu.
Tym sposobem nie znali się ci zbrodniarze, lecz nowy agent, w samotności dumań u brzegu Śródziemnego morza, tak często słyszał o znakomitym starcu owym, że od wielu już lat pragnął gorąco uścisnąć jego czcigodną rękę.
Dziekan przyjął go istotnie po ojcowsku.
— Synu mój! rzekł, dawno już pragnąłem ujrzeć cię znając dobrze twego ojca.
— Ojca? pomyślał zdziwiony zbrodniarz, który nie znał nigdy rodziców.
— A istotne to szczęście dla mnie, mówił dalej dziekan, że odnajduję w tobie szlachetne rysy ojcowskie. Jeśli potrzebowałbyś kiedy rady, jestem na twoje usługi, mój synu.
Całe zgromadzenie zdało się zazdrościć tego patentu na wielkiego człowieka, jaki dziekan udzielił Gibassierowi.
Otoczyło więc galernika, przyrzekając mu usługi i oświadczając przyjaźń, w oczach biednego policjanta, który kom*pletnie ogłupiał na widok tego tryumfu.
Zbrodniarz spojrzał wtedy na policjanta jak gdyby mówił: „cóż, czy skłamałem przed tobą“?
A policjant spuścił głowę w milczeniu.
— A co? przyznaj teraz, iż jesteś wierutnym osłem, rzekł Gibassier do niego.
— Przyznaję, odpowiedział szczerze policjant, i byłby przyznał jeszcze więcej, gdyby Gibassier zażądał.
— A więc, skoro przyznajesz, zadowolniłeś mój honor; ja zaś postanawiam wstawić się za tobą do pana Jackala, za jego powrotem.
— Za jego powrotem?
— Nie inaczej, przedstawię mu twą grubą pomyłkę jako nadmiar gorliwości: widzisz, że dobrym jestem chłopcem.
— Ależ pan Jackal wrócił, zawołał policjant, który obawiając się ochłodzenia dobrych chęci Gibassiera, korzystać pragnął z chwili.
— Jakto! powrócił?
— Istotnie.
— Kiedy?
— O szóstej rano.
— I nie mówiłeś mi o tem! ozwał się Gibassier.
— Bo nie zapytywałeś mnie ekscelencjo! pokornie odrzekł policjant.
— Rzeczywiście, mój przyjacielu, odrzekł Gibassier łagodniejąc.
— „Mój przyjacielu!“ szepnął sługa sprawiedliwości, ty mnie nazwałeś przyjacielem, o wielki człowieku! rozkaż co uczynić mogę dla ciebie?
— Ależ udać się natychmiast do naczelnika.
— Więc ruszajmy, rzekł policjant, czyniąc łokciowe kroki.
Gibassier pożegnał zgromadzonych skinieniem ręki, zagłębił się pod sklepienie, a zwróciwszy na lewo temiż schodami jakiemi szedł był ongi Salvator, przebiegł dwa piętra, dostał się w korytarz z prawej strony i stanął nareszcie u drzwi pana Jackala.
Woźny poznawszy nie Gibassiera ale policjanta, natychmiast otworzył drzwi.
— Cóż ty robisz, głupcze? rzekł pan Jackal. Czy nie powiedziałem, że nie masz wpuszczać nikogo, tylko Gibassiera?
— Otóż jestem, drogi panie Jackal! zawołał Gibassier, i zwróciwszy się do policjanta, dodał: mnie tylko pozwolił wejść, słyszałeś? Był tylko dla mnie.
Policjant musiał się złapać oburącz za głowę, ażeby nie upaść na kolana.
— No, rzekł Gibassier, pójdź za mną: przyrzekłem ci być łaskawym i dotrzymam obietnicy.
I wszedł do pana Jackala.
— Więc to ty! Gibassier? odezwał się naczelnik, na wszelki wypadek dałem woźnemu twoje nazwisko...
— Dumnym czyni mnie ta pamięć.
— Porzuciłeś więc zdobycz twoją? zapytał pan Jackal.
— Niestety! ona sama wymknęła się z rąk moich.
Pan Jackal zmarszczył brwi surowo.
Galernik zaś trącił łokciem policjanta, jak gdyby chciał mówić: „widzisz w jak ciasny kąt zapakowałeś mnie, niezdaro!“ A zwróciwszy się do badającego, przemówił, wskazując na towarzysza:
— Panie, zapytaj tego człowieka!
Jackal spojrzał i rzekł:
— A! to ty jesteś Pourichonie; zbliż-no się i powiedz w czem zawiniłeś, że rozkazy moje nie zostały wykonane?
Zapytany spostrzegł, iż żartować w tej chwili nie wolno, a tem mniej kłamać, powiedział przeto całą prawdę.
— Osłem jesteś! zawołał urzędnik do policjanta.
— Co właśnie miałem już zaszczyt słyszeć od pana hrabiego Galeroni z Tulonu, odpowiedział policjant z głęboką skruchą.
Pan Jackal starał się odgadnąć coby to była za znakomita osobistość, która uprzedziła go w zdaniu o Fourichonie, tak doskonale harmonizującem z jego własną opinią.
— To ja, rzekł Gibassier kłaniając się.
— Aha! doskonale, doskonale, rzekł pan Jackal. Przerobiłeś sobie szlachectwo?
— Tak, panie, odrzekł Gribassier, dodać jednak muszę, iż przyrzekłem był temu człowiekowi wyjednać przebaczenie; bo jeśli zaszła wina, to przez nadmierną tylko jego gorliwość w służbie.
— Na żądanie urodzonego Gibassier, który nam jest wielce przyjemny i miły, wyrzekł pan Jackal majestatycznie, ułaskawiamy cię, Fourichonie, najzupełniej. Idź w pokoju i nie grzesz więcej.
Potem żegnając ręką nieszczęśliwego policjanta, który oddalał się tyłem;
— Czy przyjmiesz śniadanie, kochany Gibassier? zapytał pan Jackal galernika.
— Z radością niekłamaną, panie, odrzekł tenże.
— Przejdźmy więc do jadalni, odezwał się gospodarz.
Zaproszony udał się za panem Jackal.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.