Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/971

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A istotne to szczęście dla mnie, mówił dalej dziekan, że odnajduję w tobie szlachetne rysy ojcowskie. Jeśli potrzebowałbyś kiedy rady, jestem na twoje usługi, mój synu.
Całe zgromadzenie zdało się zazdrościć tego patentu na wielkiego człowieka, jaki dziekan udzielił Gibassierowi.
Otoczyło więc galernika, przyrzekając mu usługi i oświadczając przyjaźń, w oczach biednego policjanta, który kom*pletnie ogłupiał na widok tego tryumfu.
Zbrodniarz spojrzał wtedy na policjanta jak gdyby mówił: „cóż, czy skłamałem przed tobą“?
A policjant spuścił głowę w milczeniu.
— A co? przyznaj teraz, iż jesteś wierutnym osłem, rzekł Gibassier do niego.
— Przyznaję, odpowiedział szczerze policjant, i byłby przyznał jeszcze więcej, gdyby Gibassier zażądał.
— A więc, skoro przyznajesz, zadowolniłeś mój honor; ja zaś postanawiam wstawić się za tobą do pana Jackala, za jego powrotem.
— Za jego powrotem?
— Nie inaczej, przedstawię mu twą grubą pomyłkę jako nadmiar gorliwości: widzisz, że dobrym jestem chłopcem.
— Ależ pan Jackal wrócił, zawołał policjant, który obawiając się ochłodzenia dobrych chęci Gibassiera, korzystać pragnął z chwili.
— Jakto! powrócił?
— Istotnie.
— Kiedy?
— O szóstej rano.
— I nie mówiłeś mi o tem! ozwał się Gibassier.
— Bo nie zapytywałeś mnie ekscelencjo! pokornie odrzekł policjant.
— Rzeczywiście, mój przyjacielu, odrzekł Gibassier łagodniejąc.
— „Mój przyjacielu!“ szepnął sługa sprawiedliwości, ty mnie nazwałeś przyjacielem, o wielki człowieku! rozkaż co uczynić mogę dla ciebie?
— Ależ udać się natychmiast do naczelnika.
— Więc ruszajmy, rzekł policjant, czyniąc łokciowe kroki.
Gibassier pożegnał zgromadzonych skinieniem ręki, zagłębił się pod sklepienie, a zwróciwszy na lewo temiż schodami jakiemi szedł był ongi Salvator, przebiegł dwa piętra,