Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Wzrok podwójny.

Naczelnik wskazał podwładnemu miejsce przy stole naprzeciw siebie, lecz ten, zamiast wykonania rozkazu tak łaskawego, pragnąc przytem okazać, iż nie obce mu są prawidła grzeczności towarzyskiej, odezwał się:
— Racz pan przyjąć serdeczne powinszowanie rychłego powrotu do Paryża.
— Toż samo powinszowanie przyjmij odemnie, odrzekł uprzejmie pan Jackal.
— Spodziewam się, powiedział Gibassier, że pan naczelnik podróż szczęśliwie odbył?
— Najdoskonalej w świecie! kochany panie Gibassier, lecz zajmij miejsce.
Gibassier usiadł.
— Pozwól kotleta.
Gibassier wziął jedną sztukę.
— Podaj szklankę... a teraz posilaj się, pij i racz mnie, posłuchać.
— Stanę się uchem, panie.
— A zatem, przez głupotę tego policjanta straciłeś ślad zdobyczy?
— Niestety! widzisz mnie panie w rozpaczy.
— Wielkie to nieszczęście!
— Sto lat żyć mogę, a niedaruję sobie tej sprawy!
— Ja zaś pobłażliwym chcę zostać i przebaczę ci winę.
— Nie! panie, nigdy tego nie przyjmę, bo postępowałem jak ostryga, słowem, że większym jeszcze od owego policjanta nazwaćby mnie potrzeba osłem;
— I cóż na to zrobić. Znasz przecie przysłowie: „Ani Herkules“...
— Powinienem był zatłuc go pięścią i popędzić za Sarrantim.
— Ubiegłbyś zaledwie dwa kroki, gdy schwytaliby cię byli jego pomocnicy.
— O! westchnął Gibassier, wstrząsnąwszy ręką jak Ajax.
— Ależ, powiadam ci, że daruję wszystko, rzekł pan Jackal uspokajająco.
— Czy więc masz pan sposób odszukania „naszego“ zbiega, jeśli tak mówić wolno?
— Nie źle, zawołał gospodarz, zachwycony dowodem inteligencji Gibassiera, zgadującego, że jeśli sani naczelnik nie okazuje niepokoju, to snać nie ma powodu być niespokojnym.
— Nie źle! powtórzył, więc nazywaj Sarrantego „naszym“ zbiegiem, bo istotnie jest on naszą własnością wspólną, czego dowodem, iż gdyś ty zatracił jego ślad, ja go wytropiłem.
— Niepodobna!
— Co niepodobnego?
— Żebyś pan naczelnik go wytropił.
— A jednak to prawda.
— W jaki sposób to się stało? wszak zgubiłem go przed godziną zaledwie?
— Ja zaś znalazłem przed pięciu minutami.
— Tak, że trzymasz go pan w pułapce?
— O! gdzieżby! wiesz przecie, iż postępować z nim mam y w sposób szczególny, weźmiemy go kiedyś, tylko pilnuj go już teraz i nie trać z oczu.
W przeddzień, Sarranti i czterej wspólnicy naznaczyli sobie schadzkę w kościele Wniebowzięcia, lecz Sarranti czując jakiś niepokój, mógł był nie udać się na owo zebranie, Gibassier więc zawierzyć postanowił geniuszowi „własnemu“ w odszukaniu zdobyczy i zapytał:
— Gdzież jednak znaleźć go mógłbym obecnie?
— Idąc za jego śladem.
— Ależ gdy go zgubiłem?
— Dla nas dwóch obecnie zdobycz nieuchwytna istnieć nie może.
— Zatem, mówił Gibassier przekonany, iż pan Jackal chwali się, zatem, nie ma chwilki do stracenia.
I powstał, jak gdyby dla natychmiastowej pogoni, kiedy naczelnik zawołał:
— W imieniu Jego królewskiej mości, której będziesz miał honor utrzymać chwiejną koronę, dzięki ci składam za twój zapał.
— Uznaję się też najniższym, ale i najwierniejszym poddanym Najjaśniejszego pana! rzekł Gibassier, skromnie się kłaniając.
— Doskonale, a bądź pewny nagrody, gdyż nie królów to posądzać można o niewdzięczność.
— Prawda, niewdzięczne są tylko ludy, odrzekł Gibassier filozoficznie, wznosząc wzrok ku niebiosom i westchnął głęboko.
— Wiwat! kolego.
— W każdym razie, kochany panie Jackal, niezależnie od nagród królewskich i niewdzięczności ludów, pozwól mi oświadczyć, iż cały oddaję się na twoje usługi.
— Nie; raczej będziesz łaskaw zjeść ze mną skromne śniadanko.
— A on wyślizgnie się tymczasem.
— Nie, bo on czeka na nas.
— Gdzie?
— W kościele.
Galernik z rosnącym podziwem spoglądał w oczy naczelnika, łamiąc sobie głowę nad zbadaniem, zkąd wie o tajemnicy jego własnej. Cóżkolwiekbądź jednak, pragnąc zgłębić ostatecznie jak daleko sięgają wiadomości pana Jackala, odezwał się z udaną obojętnością:
— Doprawdy, w kościele? tego się domyślałem.
— A to czemu?
— Ponieważ człowiek w ten sposób rozbijający się po publicznych drogach, pospiech swój tem chyba tłómaczy, iż dąży do zbawienia duszy.
— Coraz to lepiej! winszuję ci tak doskonałego daru obserwacji, gdyż stanie się on na przyszłość ciągłym obowiązkiem twoim.
Gibassier chciał wiedzieć, czy pan Jackal wie wszystko, więc ciągnął dalej:
— A w której świątyni oczekuje?
— W kościele Wniebowstąpienia, rzekł poprostu pan Jackal.
Gibassier wpadał ze zdziwienia w zdziwienie.
— Czy znasz ten kościół? napierał gospodarz widząc, że Gibassier nie odpowiada.
— Cóżbym nie miał znać!
— Ale ze słyszenia może, gdyż nie śmiem posądzać cię o szczególną pobożność.
— Trzymam się ściśle własnego wyznania wiary, jak wszyscy, odpowiedział galernik, wzniósłszy oczy w górę z pewnym rodzajem niebiańskiego ubłogosławienia.
— Nie gniewałbym się za bliższe poznanie twoich wierzeń, rzekł pan Jackal nalewając kawę Gibassierowi, poproszę cię więc o dokładne wyłożenie twych zasad religijnych, lecz nie teraz, bo nie mamy czasu do stracenia. Ale w każdym razie trzymam cię za słowo.
Gibassier słuchał z przymrużonemi oczyma, cmokając kawę, a pan Jackal ciągnął dalej:
— Otóż, człowieka tego odnajdziesz w wiadomym kościele.
— Na rannem nabożeństwie, na wotywie, czy na nieszporach? pytał Gibassier z nieokreślonym wyrazem złośliwości 1 naiwności zarazem.
— Na sumie. — Zatem około wpół do dwunastej?
— Zdobycz nie zjawi się tak rychło, o dwunastej dopiero.
Była to istotnie godzina umówiona przez spiskowych.
— A teraz jedenasta! krzyknął wystraszony Gibassier.
— Zaczekaj! dość będziesz miał jeszcze czasu do zaśpiewania „gloria“.
I pan Jackal wlał pół kieliszka araku w kawę Gibassiera.
— „In excelsis“! dodał Gibassier, unosząc dwiema rękami filiżankę i rzekł w dalszym ciągu: Obecnie, dozwól mi panie, oświadczyć ci rzecz pewną, która ujmy zasłudze twej, nie przyniesie, a której ja hołd składam pokorny.
— Mów.
— Wiedziałem o wszystkiem, tak samo, jak pan...
— Doprawdy?
— Istotnie, a w jaki sposób dowiedziałem się, posłuchaj pan...
Wtedy Gibassier wyłożył naczelnikowi całkowite dzieje ulicy Pocztowej, jak wszedł do domostwa i dowiedział się o mającem nastąpić zebraniu członków w owym kościele o godzinie dwunastej.
Jackal przysłuchiwał się z bacznością, wyrażającą milczący hołd dla przebiegłości Gibassiera, a kiedy ten skończył, odezwał się:
— Czy więc myślisz, iż dużo ludzi zgromadzi się na tym pogrzebie?
— Sto tysięcy, co najmniej!
— A w kościele?
— Ile pomieścić zdoła jego wnętrze: dwa do trzech tysięcy.
— Nie łatwo więc znaleźć przyjdzie tego człowieka w tak ogromnym tłumie.
— O! ewangelia nasza mówi przecież: „szukajcie, a znajdziecie“.
— Otóż, ja chcę oszczędzić ci tej pracy.
— Pan?
— Ja! O dwunastej znajdziesz go wspartym o trzeci filar z lewej strony od wejścia.
Na razie, dar podwójnego wzroku takie głębokie wrażenie uczynił na policjancie, iż nie odpowiedziawszy i słowa, skłonił się i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.