Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/974

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sto lat żyć mogę, a niedaruję sobie tej sprawy!
— Ja zaś pobłażliwym chcę zostać i przebaczę ci winę.
— Nie! panie, nigdy tego nie przyjmę, bo postępowałem jak ostryga, słowem, że większym jeszcze od owego policjanta nazwaćby mnie potrzeba osłem;
— I cóż na to zrobić. Znasz przecie przysłowie: „Ani Herkules“...
— Powinienem był zatłuc go pięścią i popędzić za Sarrantim.
— Ubiegłbyś zaledwie dwa kroki, gdy schwytaliby cię byli jego pomocnicy.
— O! westchnął Gibassier, wstrząsnąwszy ręką jak Ajax.
— Ależ, powiadam ci, że daruję wszystko, rzekł pan Jackal uspokajająco.
— Czy więc masz pan sposób odszukania „naszego“ zbiega, jeśli tak mówić wolno?
— Nie źle, zawołał gospodarz, zachwycony dowodem inteligencji Gibassiera, zgadującego, że jeśli sani naczelnik nie okazuje niepokoju, to snać nie ma powodu być niespokojnym.
— Nie źle! powtórzył, więc nazywaj Sarrantego „naszym“ zbiegiem, bo istotnie jest on naszą własnością wspólną, czego dowodem, iż gdyś ty zatracił jego ślad, ja go wytropiłem.
— Niepodobna!
— Co niepodobnego?
— Żebyś pan naczelnik go wytropił.
— A jednak to prawda.
— W jaki sposób to się stało? wszak zgubiłem go przed godziną zaledwie?
— Ja zaś znalazłem przed pięciu minutami.
— Tak, że trzymasz go pan w pułapce?
— O! gdzieżby! wiesz przecie, iż postępować z nim mam y w sposób szczególny, weźmiemy go kiedyś, tylko pilnuj go już teraz i nie trać z oczu.
W przeddzień, Sarranti i czterej wspólnicy naznaczyli sobie schadzkę w kościele Wniebowzięcia, lecz Sarranti czując jakiś niepokój, mógł był nie udać się na owo zebranie, Gibassier więc zawierzyć postanowił geniuszowi „własnemu“ w odszukaniu zdobyczy i zapytał:
— Gdzież jednak znaleźć go mógłbym obecnie?
— Idąc za jego śladem.