Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Człowiek o przyprawnym nosie.

Ukończyliśmy poniekąd rozmaite opowiadania stanowiące prolog tej książki i wyjąwszy Petrusa, Lydii i Reginy, czytelnik zna teraz większą część osób, przeznaczonych do odegrania głównych ról w naszym dramacie.
Oprócz tego, jak widzieliśmy, rozmaite wydarzenia, któreśmy opowiedzieli, a które może zdawały się niełączące z sobą, połączyły się nareszcie i utworzyły całość jednolitą.
Nitki napozór rozpierzchłe i bez widocznego jedna z drugą związku, utworzyły zwolna pod naszą ręką i w miarę zagłębiania się w przedmiot, sieć często skropioną łzami, czasem nawet krwią zbroczoną; kanwę to promienistą, to ciemną, której staraliśmy się nadać olbrzymi rozmiar, jakiego wymaga niepospolite zadanie, któreśmy podjęli, przedsiębiorąc odmalować społeczeństwo francuskie, za Restauracji, od jego najwyższych szczytów, aż do najniższych przepaści.
Nie traćmy więc odwagi, idźmy tym samym śladem w ten kraj nieznany, gdzieśmy się zapędzili i niech nikogo odległość horyzontów nie przestrasza: dojdziemy gdzie trzeba mimo zboczeń i krwawej nie raz drogi. Gdy nadejdzie chwila wykazania sensu moralnego tego dzieła, mam nadzieję, że nikt nie spostrzeże drogi, jaką przebył; koniec usprawiedliwi środki.
Każda z osób działających, można być pewnym, nie jest kreacją wyobraźni, istotą konwencjonalną lub fantastyczną, mającą za jedyny cel rozśmieszyć lub rozrzewnić takim lub owym środkiem, mniej lub więcej zręcznym.
Nie, każdy bohater zdjęty z natury, przedstawia jakąś ideę, jest wcieleniem cnoty lub występku, słabości lub namiętności, a te występki, cnoty, namiętności, słabości, odtworzą zbiorowo społeczeństwo, tak jak pojedyńczo każdy bohater przedstawi jednego z członków powieści.
A teraz wróćmy do opowiadania.
Zostawiliśmy Ludowika i Petrusa, kiedy rozstawali się u drzwi szynkowni. Ludowik odprowadzał Chante-Lilas, a widzieliśmy też, jakie miało następstwa ukazanie się młodego lekarza w Bas-Meudon. Petrus udał się na posiedzenie.
Zajmijmy się nieco Petrusem, o którym zaledwie rzekliśmy słów kilka i który raz tylko stawał przed czytelnikami, w początku naszego dramatu.
Petrus był to bardzo piękny chłopiec, posiadał taką wytworność i dystynkcję wrodzoną, że mogliby mu pozazdrościć najwytworniejsi i najdystyngowańsi młodzieńcy modni. Ale on rumienił się poniekąd za tę wyższość arystokratyczną, którą go obdarzył przypadek. Dla nadętości tych młodzieńców, których zwą „paniczami,“ dla tych eleganckich próżniaków, miał on tak głęboką wzgardę, taki wstręt nieprzezwyciężony, że usiłował ukrywać swą wrodzoną dystynkcję i wytworność, jedyne rzeczy, jakie były mu z niemi wspólne, z obawy, ażeby nie być im podobnym. Udawał prostaka, tak jak udawał wady, których nie miał, ażeby ukryć zalety, jakie posiadał. Tak jak powiedział Jan Robert w noc ostatniego wtorku, udawał on sceptyka i zużytego, z obawy, ażeby nie dostrzeżono, iż jest dobrym i naiwnym.
W gruncie, było to serce młodzieńcze, uczciwe, niewinne, wrażliwe, entuzjastyczne, słowem, serce artysty.
On to jednak powziął myśl tej maskarady i tej wieczerzy w brudnem miejscu.
Jakim sposobem przyszła mu myśl taka? Kto chce dokładnie poznać charakter Petrusa, niech nam pozwoli opowiedzieć co następuje.
Zkąd pochodziła troska Petrusa?
Dowiemy się później; wszystko, co możemy powiedzieć teraz, to, że Petrus wrócił zmartwiony. Najlepsze charaktery mają to do siebie, że przychodzą na nich dnie, w których świat cały posłaliby do wszystkich djabłów. Petrus był otóż w jednym z takich dni.
Jan Robert ofiarował się przeczytać młodemu artyście akt swej nowej tragedji, ale on posłał Jana Roberta do stu djabłów. Ludowik zamierzył dać mu coś przeciw żółci: Ludowika posłał dalej jeszcze, niż Jana Roberta.
Swobodne zwykle serce jego było bardzo wzruszone, miły umysł ociężały, a przyjaciele nic tego nie rozumieli. Zapytany przez nich o powód smutku, Petrus spojrzał im tylko w oczy i odpowiedział:
— Ja, smutny? Oszaleliście!
Odpowiedź ta bardzo zaniepokoiła Ludowika i Jana Roberta. Nalegali więc, ale daremnie. Za każdym razem, gdy sprowadzili rozmowę na jego smutek, Petrus oddalał się i chronił w najciemniejsze zakąty swej pracowni, jak gdyby chciał dotknięcia ich nawet uniknąć.
W jednej z takich chwil przyparty do muru przez dwóch przyjaciół, oświadczył, że jak będą mu dokuczać, to otworzy okno i skoczy z drugiego piętra, by zobaczyć, czy nie przestaną go prześladować.
Ludowik wyciągnął rękę, już na ten raz nie dla podania mu lekarstwa, ale dla puszczenia krwi, utrzymując, że musi mieć gorączkę mózgową, na co Petrus otworzył okno i przysiągł, że za pierwszym krokiem, jaki uczyni ku niemu, wykona swą groźbę. Potem, jako prawdziwy Breton z Saint-Malo, od dzieciństwa nawykły biegać po brzegach statków, piąć po masztach okrętowych, rzucił się ciałem naprzód, trzymając się w niewidzialny sposób za zawiasy okna balkonowego.
Przyjaciele mniemali przez chwilę, że się istotnie rzuci i krzyknęli z przerażenia. Ale na ten krzyk odpowiedział wybuchem śmiechu, co w stanie jego umysłu, zaniepokoiło Jana Roberta, a uderzyło Ludowika.
— Co tam takiego? zapytali razem obaj młodzieńcy.
— To, odrzekł Petrus, że mam przed oczyma najpiękniejszy wzór karykatury dla Charleta, lub dla najznakomitszego bohatera Pawła de Kock, najpiękniejszy, jaki człowiekowi danem jest oglądać przez dwadzieścia cztery godziny, stanowiący błogi dzień pustot, który się zwie ostatnim wtorkiem.
— Zobaczmy, odezwali się Jan Robert i Ludowik podchodząc.
— Patrzcie, patrzcie! skinął Petrus, ja nie jestem samolubem.
Ludowik i Jan Robert wychylili się za okno.
Chociaż pracownia Petrusa mieściła się, jakeśmy mówili, na Zachodniej ulicy, okna jej wychodziły na esplanadę Obserwatorjum; ten więc plac służył za tło obrazu, przeznaczonego, zdaniem Petrusa, dla ołówka Charleta, lub pióra Pawła de Kock, a którego widok tak niespodzianie wzbudził wesołość młodego malarza.
Bohater tego romansu Pawła de Kock’a, lub wzór karykatury, był to człowiek ubrany czarno, raczej niski niż wysoki, dość gruby, przechadzający się samotnie z laską w ręku, po alei Obserwatorjum. Z tyłu, człowiek ten przedstawiał powierzchnię zaokrągloną, nie mającą w sobie nic szczególnie komicznego.
— Cóż ty takiego śmiesznego widzisz w tym panu? zapytał Jan Robert.
— Wydaje się zupełnie takim samym człowiekiem jak inni, rzekł z kolei Ludowik, tylko ma podobno jakąś wadę w prawej nodze.
— To wcale nie taki człowiek jak inni, właśnie mylicie się! odpowiedział Petrus, a dowodem, że chciałbym być takim jak on.
— Czego ty mu zazdrościsz? odezwał się Jan Robert, jeżeli można ofiarować ci to, co on ma i jeśli to jest do sprzedania, to pobiegnę kupić...
— Co on ma? Zaraz ci powiem. Nasamprzód nie ma dwóch przyjaciół, którzy go dręczą, jak wy mnie dręczycie, a to coś już znaczy; przytem, ja znudzony jestem, a on się bawi.
— Bawi się? rzekł Ludowik, ma minę smutną, jak wisielec.
— Ten człowiek się bawi? dodał Jan Robert.
— Ogromnie! odpowiedział Petrus.
— W każdym razie przynajmniej tego nie widać, rzekł Ludowik.
— A ja wam mówię, nastawa! Petrus, że ten człowiek śmieje się wewnętrznie i zaraz was przekonam... Chcecie?
— Dobrze, odpowiedzieli jednym głosem.
— Poczekajcie i przygotujcie się na wszystko. I przykładając ręce do ust: Hej! panie! zawołał, panie, co się tam przechadzasz!
Spacerujący, domyślając się, że takie wezwanie stosuje się do niego, odwrócił się.
Wtedy trzej młodzieńcy wybuchli razem śmiechem, którego przykład dał przed chwilą Petrus.
Przechadzający się był człowiekiem poważnym, od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, a miał na środku twarzy przyprawiony nos tekturowy, długi na kilka cali.
— Co pan sobie życzy? zapytał głosem ponurym.
— Nic, panie, odpowiedział Petrus, zgoła nic! Widzieliśmy to, co chcieliśmy zobaczyć. Potem, zwracając się do przyjaciół: Cóż o tem powiecie? zapytał.
— Wyznaję, rzekł Jan Robert, że człowiek ten, bardzo poważnie wyglądający z tyłu, bardzo zabawnym jest z przodu.
— Przełożę Akademji nauk, rzekł Ludowik, ażeby wyznaczyła nagrodę za choroby, jaką dotknięty jest człowiek, co chodzi w czarnych spodniach, w okrągłym kapeluszu i z fałszywym nosem!
— I tobie należałoby się premium, za znalezienie tego wszystkiego, rzekł Petrus.
— Posłuchaj, odezwał się Jan Robert do Ludowika, oto Petrus jest w przystępie odgadywania, słuchajmy co powie.
— Zobaczymy! rzekł Ludowik.
— Może Petrus widzi w tym człowieku coś bardziej jeszcze fałszywego, niż nos przyprawiony.
— A choćby zobaczył i fałszywą czuprynę, do czegoby go to doprowadziło?
— Do odkrycia prawdy, powiedział Petrus ze sztucznym entuzjazmem, który był jedną z komicznych sprężyn konwersacji owoczesnej.
— Czekajcie, odezwał się Jan Robert, nie wiem, który to filozof powiedział, że każdy człowiek, co odkryje prawdę, a schowa ją dla siebie, jest złym obywatelem. Wydaj więc swą prawdę, Petrusie.
Petrus był właśnie w podnieceniu nerwowem, w którem mówienie jest ulgą; nie dał się więc dwa razy prosić.
— Otóż tak, nieszczęśliwi ślepcy! rzekł, ja pod fałszywym nosem tego człowieka, spostrzegam całe jego życie.
— Dalej, Petrusie, dalej! wołał Ludowik.
— Opowiem tedy wam, rzekł Petrus, dzieje tego człowieka.
— Słuchajmy tedy...
— Człowiek ten ma żonę, która mu jest nieznośna, a sam prowadzi życie bardzo niewesołe. Słyszał od swoich sąsiadów, że dzieci jego nie są jego dziećmi i z tego zapewne powodu odźwierny spogląda nań drwiąco, kiedy wychodzi z domu, a smutno, kiedy powraca. Ma on jednego tylko przyjaciela, i właśnie, tego przyjaciela oskarżają, że jest jego żony kochankiem. Pogłoska ta jest uzasadnioną, wie on o tem, ma dowody autentyczne. Owóż, nie przestaje pomimo to ściskać przyjaźnie ręki tego przyjaciela, co wieczór gra z nim w domino, zaprasza go na obiad co tydzień, powierza mu żonę na pierwsze przedstawienia teatralne, nazywa go: mój dobry! mój drogi! mój stary! używa, słowem, najczulszych epitetów, by mu dowieść przyjaźni, gdy tymczasem w gruncie nienawidzi go, obciąłby mu wyjeść serce. I pocóż udaje? dlaczego tak ochrania żonę i kochanka? Bo człowiek ten jest mędrcem. Sokratesem, obywatelem spokojnym, który chce mieć spokój w domu, a nie mógłby go pozyskać, gdyby otworzył usta lub nie zamknął oczu.
— Jednakże kochany Petrusie, rzekł Jan Robert, podniecając gorączkową werwę przyjaciela, człowiek ten musi mieć i swoje radości; pośród tej Sahary, która zwie się małżeństwem, znalazł jakąś oazę, jakieś świeże źródło, przy którem przepędza kilka godzin, odświeża się w ukryciu, co daje mu nową siłę, potrzebną do przebycia palącego piasku małżeńskiej pustyni.
— A, rozumie się! odpowiedział Petrus. Człowiek nigdy nie jest ani całkiem szczęśliwy, ani całkiem nieszczęśliwy: są błyski światła pośród cieni, jak w burzach Ruysdaela, jak w nawałnicach Józefa Verneta. Tak jest, na podobieństwo wszystkich swoich bliźnich, śmiertelnik ten ma swoje rozkosze tajemne i milczące. A znacież wy jego rozkosze? domyślacież się jego szczęśliwości? Nie. Ja wam je tedy opowiem. Niewymowną rozkoszą tego człowieka, uroczystem szczęściem, które obiecuje sobie przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, jest przyprawienie sobie fałszywego nosa w ostatni wtorek. Korzystając z dobrodziejstwa prawa, przechodzi bezczelnie po swym cyrkule, pewien, że go nie pozna żaden z sąsiadów, których lży z kolei, a tem więcej utrwala się w tej pewności, że roku przeszłego, w tejże samej porze, spostrzegł żonę swą z przyjacielem w karetce, którzy na widok jego nie spuścili nawet storów. Człowiek ten, mówił dalej Petrus, zapalając się w swej fantastycznej improwizacji, nie oddałby swego ostatniego wtorku za dwadzieścia tysięcy śród Popielcowych; jest on królem Paryża, przechadza się incognito po mieście, a tego wieczora wróciwszy do domu, będzie ślepym i głuchym na zapytania żony, tylko spozierać na nią będzie wzrokiem litościwym, myśląc o rozkoszach jakich używał przez pięć lub sześć godzin. Szanujcie więc tego człowieka! zakończył Petrus, i zazdrośćcie mu, bo on się bawi, gdy wy tymczasem w dni rozrywek wyglądacie, ty Ludowiku, jak lekarz, który zabił Wesołość, a ty Janie Robercie, jak żałobnik odprowadzający ją na cmentarz.
— Jeżeli zazdrościsz losu tego człowieka, rzekł Ludowik do Petrusa, czemu jak on, nie przyprawisz sobie nosa, czemu nie intrygujesz przechodniów, nie dasz do zrozumienia mieszkańcom swego cyrkułu, że żony ich oszukują?
— Nie wyzywaj mnie! odezwał się Petrus.
— Wyzywam cię, przeciwnie, i to ze wszystkich sił moich.
— Nie wyzywaj szaleńca, by szaleństwo spełnił, przestrzegał Jan Robert.
— Szał uchodzi za ojca Mądrości, rzekł rozważnie Petrus, dowodem tego, że gdy człowiek szaleńcem jest za młodu, staje się mądrym na starość, kiedy przeciwnie, młodzieńcy mądrzy zostają szalonymi starcami. To też, mówił dalej, grozi wam obu niebezpieczeństwo, obaj nie domyślając się niczego, stoicie na wielkim gościńcu rozpusty; przedwczesna powaga prowadzi was prosto do rozkiełznania. Nie takimi byli ojcowie nasi: młodymi byli w młodości, starymi w wieku dojrzałym; nie gardzili dniami uroczystemi, ostatni wtorek nadewszystko był dla nich dniem pustot. Ale wy, starcy dwudziestopięcioletni, co udajecie Manfredów i Werterów, wy co gardzicie naiwnemi uroczystościami naszych przodków, nie narazilibyście podeszew butów waszych na bruk paryski w dzień karnawału. Przeciwnie, wy uciekacie, zamurowujecie się, a co najgorsza, że zamurowujecie się u mnie, który, niech mnie djabli biorą, jestem jeszcze głupszym, smutniejszym, bardziej skrzywionym niż wy!
— Brawo, Petrusie! wykrzyknął Ludowik, nawróciłeś mnie, a na dowód tego, robię ci nowe wyzwanie.
— Zgoda!
— Oto przebrać się we trzech za trzpiotów, i biegać po brudnych ulicach Paryża.
— Zgadzam się, rzekł Petrus, potrzeba się rozerwać. Czy przystajesz do nas, Janie Robercie?
— Niepodobna! odpowiedział Jan Robert, mam obiad na ulicy świętej Apolonji, i pozostaję tam na familijnym wieczorku. Zostawcie mi więc wolność.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem, wtrącił Ludowik.
— Pod jakim? zapytał Jan Robert.
— O! jak się dowiesz o tym warunku, to nie będzie można ani odmówić ani się wzdragać, rzekł Ludowik.
— To niby jak w grach niewinnych: co każą muszę zrobić.
— Oto, rzekł Ludowik, ciekawy jestem, czy Petrus nie omylił się co do człowieka o przyprawnym nosie. Pójdziesz tedy, staniesz przed tym człowiekiem i zapytasz go: „Jak się pan nazywa, kto jesteś, czego szukasz?“ Oczekujemy tu na ciebie.
— Zgoda, rzekł Jan Robert, wziął kapelusz i wyszedł.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Moi panowie, rzekł, próżno się trudziłem.
— Nic nie odpowiedział, hipokryto?
— Przeciwnie.
— Co ci odpowiedział?
— Że się nazywa Gibassier, że uciekł z galer Tulonu i szuka jednego pana, który miał mu dać sto talarów za „sprawę“ mającą się wykonać tej nocy.
Trzej młodzieńcy wybuchnęli śmiechem.
— Otóż widzisz, rzekł Ludowik do Petrusa, że to nie twój mieszczanin.
— Dlaczego?
— Mieszczanin nie bywa tak dowcipny.
I trzej młodzieńcy wyszli z domu Petrusa, sławiąc dowcip człowieka o przyprawnym nosie.
Widzieliśmy w pierwszym rozdziale tego opowiadania, rezultat wyzwania, jakie Petrusowi uczynił Ludowik.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.