Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Gdzie Ludowik przyjmuje odpowiedzialność.

Dwaj lekarze zatrzymali się w przedpokoju.
— Czy chcesz mi powiedzieć, młody przyjacielu, zapytał pan Pilloy, dlaczego mnie tu przyprowadziłeś?
— Nasamprzód, odpowiedział Ludowik, ażeby nie męczyć chorego.
— Cóż, kiedy to człowiek umarły!
— Tembardziej, jeżeli jest takie pańskie zdanie, ażeby tego nie wyrażać przy nim.
— A tak! sądzisz pan, ozwał się stary chirurg wojskowy, że ludzie naszego pokolenia są takiemi niewieściuchami, jak waszego? Byłem ja mój panie wtedy jako pomocnik Larreya, kiedy on odciął obie nogi dzielnemu Montebello. Dyskusja trwała z pięć minut czy zrobić operację, czy dać mu umrzeć bez dalszej męczarni; i czy pan sądzisz, że się kto krył przed nim? Nie, panie, on sam brał udział w dyskusji, jak gdyby rzecz dotyczyła obcego i jeszcze słyszę go wołającego: „Rżnijcie, morbleu, rżnijcie!...“ głosem tak silnym i stanowczym, jak gdyby komenderował: Naprzód!
— Być może, panie, rzekł Ludowik, że gdy się działa na polu bitwy, pośród piętnastu lub dwudziestu tysięcy rannych, to nie ma czasu naginać się do tych wszystkich oględności, które według pana, nadają naszemu pokoleniu miano „niewieściuchów,“ ale my tu nie jesteśmy na polu bitwy, pan Gerard nie jest marszałkiem Francji, jak „dzielny Montebello.“ To człowiek bardzo znękany swojem położeniem, bardzo, ile mi się zdawało, lękający się śmierci i u którego imaginacja podrażniona, może podobno gorzej podziałać jak sama choroba.
— Co się tyczy choroby, mówiłeś mi pan, że nie jesteś jednego zdania ze mną?
— Co do choroby, prawda.
— Ą jakież jest pańskie zdanie?
— Że pan mylisz się, przypisując choremu gorączkę gastryczną.
— Jakto, mylę się?
— Tak, przypuszczając, powtarzam, że pan Gerard dotknięty jest gorączką gastryczną.
— Ależ ja nie przypuszczam, panie, ja utrzymuję.
— Owóż sądzę, że chory dotknięty jest całkiem inną chorobą, niż tą, jaką pan utrzymujesz.
— Więc tedy pan przypuszczasz?...
— Z kolei, ja także nie przypuszczam, ja utrzymuję.
— Pan utrzymujesz, że pan Gerard?...
— Nie jest dotknięty gorączką gastryczną; już to po raz trzeci mam zaszczyt panu oświadczyć.
— Ale cóż pan u djabla chcesz, żeby miał, jeśli nie ma gorączki gastrycznej? zawołał stary chirurg osłupiały.
— On ma poprostu zapalenie płuc, odrzekł zimno Ludowik.
— Zapalenie płuc? A! to pan nazywasz zapaleniem płuc?
— Nic innego.
— To pan może utrzymujesz, że go z tego wydobędziesz?
— O! co do tego, nie utrzymuję, mam tylko nadzieję.
— I można się zapytać, jakiego to stanowczego lekarstwa pan użyjesz?
— Pomyślę o tem kochany kolego, jeśli mi pan wszakże pozwolisz.
— Jakto! pan żądasz pozwolenia, ażebyś uratował mojego najstarszego przyjaciela?
— Ja pana proszę o pozwolenie leczenia chorego, który jest pańskim przyjacielem.
— Daję ci je sto razy, tysiąc razy! Daj Boże, ażeby się na co przydało, ale jeżeli pan chce mojego zdania, to wątpię, ażeby ten biedny człowiek zobaczył jutrzejsze słońce.
— Próbować więc będę niepodobieństwa, odpowiedział Ludowik, zachowując zawsze tenże sam szacunek i grzeczność względem lekarza starszego wiekiem, jeśli nie nauką.
— Chyba, że niepodobieństwa, rzekł stary chirurg, nie rozumiejąc delikatności Ludowika, którą brał za chwiejność.
— Cóż pan dotąd robiłeś, szanowny kolego? zapytał Ludowik dla formy.
— Dwa razy puszczałem krew, stawiałem pijawki na żołądku i wsadziłem chorego na ścisłą djetę.
Uśmiech przesunął się po ustach Ludowika, uśmiech zrodzony raczej litością, jaką natchnął go chory, niż ironią, jaką musiało w nim wzbudzić to ogólne panaceum bardzo podówczas modne, pijawki i djeta.
Dwaj lekarze stanęli na tym punkcie narady, kiedy kilku chłopów, niecierpliwie wyczekujących cudu, jaki miała sprawić obecność drugiego lekarza, wtargnęło do przedpokoju Vanvrejskiego filantropa.
— I cóż, zawołali wszyscy razem, czy mu lepiej? czy ocalony?
Stary chirurg, który zazwyczaj miał pełne uszy tych samych wyrazów ilekroć wychodził od pana Gerarda, myślał znowu, że i teraz one do niego się stosują.
Ale niestety! jeżeli fala jest zmienną, jeżeli kobieta zmienniejszą od fali, jest coś tysiąckroć zmienniejszego od fali i kobiety razem: to tłum.
To też jeden z chłopów, który najwięcej podbudzał Ludowika, ażeby wszedł do domu dobroczyńcy ludowego, odpowiedział dosyć grubiańsko staremu chirurgowi, który mówił: „Zrobimy, co będzie można, moi drodzy, bądźcie spokojni“.
— My nie pana pytamy.
Zapewne wtedy, zacny pan Pilloy, który pomagał znakomitemu Larreyowi do obcięcia obu nóg dzielnemu Montebello, uczynił tę samą co i my, uwagę względem tłumu, tylko uczynił ją sekundę zapóźno. To też wynagrodził sobie zmarszczeniem brwi, i niemal życzeniem bezbożnem, ażeby fanfarońska nauka młodego praktyka, doznała świetnego zawodu, a przez to przypuściła do współki w tem lekceważeniu, jakie obecnie wieśniacy jemu samemu okazywali.
Inny chłop zwrócił się wprost do Ludowika.
— I cóż, rzekł, zawierając zarazem pytanie i odpowiedź, jakże go pan znalazłeś? Bardzo źle, nieprawdaż?
— Nie ma już nadziei, prawda panie? zapytał drugi.
— Już on się z tego nie wygrzebie, prawda panie? wtrącił trzeci.
— Moi przyjaciele, oświadczył Ludowik, dopóki chory nie umarł, trzeba mieć nadzieję, nie w sztuce lekarza, ale w naturze, a dzięki Bogu pan Gerard nie umarł.
Tłum wykrzyknął: hurra!
— Więc pan go ocalisz? zapytało dwadzieścia głosów.
— Będę się usilnie starał, odpowiedział Ludowik.
— Ocal go pan, ocal! krzyczano ze wszystkich stron.
Na te krzyki Marjanna odemknęła drzwi od pokoju.
— Co się dzieje? zapytał jej chory, którego ten zgiełk męczył, czyż nie mogą dać mi umrzeć spokojnie?
— Panie, odpowiedziała poczciwa kobieta, już tu nie ma mowy o śmierci.
— Jakto! zawołał chory, nie ma mowy o śmierci?
I oczy jego, niby zgasłe, rzuciły podwójnym blaskiem.
— Nie, panie; młody lekarz, który tu był, oświadcza wieśniakom, że cię może ocali.
— A! „może!...“ odezwał się pan Gerard opuszczając głowę na poduszkę. W każdym razie, Marjanno, niech on nie odchodzi, na imię Boskie, niech nie odchodzi.
Potem, zbity tem wysileniem, pozostał nieruchomy nie żyjąc już na pozór, tylko tym rodzajem świstu, który wydawał jego oddech dobywający się z piersi.
— Panowie, panowie, rzekła dozorczyni, pan Gerard jest bardzo źle, zdaje się jakby już kończył.
Ludowik wszedł żywo, wziął za rękę chorego.
— To nic, rzekł, to tylko omdlenie spowodowane wzruszeniem. Odwagi, panie Gerard!
Chory wydał westchnienie.
Marjanna czyniła nadludzkie wysilenia, ażeby nie dopuścić tłumu do pokoju.
— Zapewne pan, rzekł stary chirurg do kolegi, nie ograniczysz się na powiedzeniu do chorego: „Odwagi!“ ale zapiszesz mu coś?
— Proszę o papier, pióro i atrament, odezwał się Ludowik do dozorczyni, zapiszę receptę.
Wszyscy na wyścigi jęli szukać przedmiotów żądanych.
Chory, który na słowo „może“, utracił nadzieję przez chwilę powziętą, wyciągnął się na łóżku, składając ręce i wyrażając gestami jaśniej niż głosem: „W imię Boga Najwyższego, dajcież mi umrzeć spokojnie!“ Ale nikt nie zważał na okrutną śmierć jaką mu zadawano, tak wszyscy pragnęli zachować mu życie.
Ludowik szukał miejsca do napisania recepty, ale wszystkie sprzęty zajęte były flaszeczkami, garnuszkami, szklankami, talerzami, spodkami wszelkiego rodzaju.
Chłopi widząc kłopot młodzieńca, jedni ofiarowali mu swoje plecy, inni kolana.
Ludowik jakichś pleców użył do napisania recepty.
— Posłać natychmiast, rzekł do dozorczyni.
Jeszcze nie domówił, kiedy recepta z jego ręki przeszła w ręce czterech czy pięciu obecnych, którzy wyrywali ją sobie, radzi posłużyć panu Gerardowi. Nareszcie kulawy jakiś stał się panem drogocennego papieru i upadając na nogę wyszedł jak mógł najprędzej.
— Dobra pani, rzekł Ludowik do dozorczyni, co pół godziny dawać będziesz panu Gerardowi po pół łyżki lekarstwa, które przywiozą; rozumiesz pani? ani mniej ani więcej, tylko co pół godziny po pół łyżeczki; to tylko może go ocalić.
— Co pół godziny, po pół łyżeczki, powtórzyła dozorczyni.
— Tak, bardzo dobrze! Ja muszę koniecznie powrócić do Paryża.
Chory westchnął; zdawało mu się, że go reszta życia opuszcza. Ludowik usłyszał westchnienie i gorącą modlitwę człowieka zrozpaczonego.
— Muszę wrócić do Paryża, rzekł, ale za trzy godziny będę tu i zobaczę skutki lekarstwa.
— Jesteś pan pewny, westchnął stary lekarz, że to go ocali?
— Wiesz pan sam lepiej niż kto bądź, że człowiek nigdy pewnym nie jest niczego; ale... Ludowik raz jeszcze rzucił wzrokiem na umierającego. Ale, spodziewam się! dodał.
Ostatni ten wyraz wzniecił nową radość w tłumie.
Chory zebrał siły i podnosząc się na łóżku:
— Za trzy godziny, panie, rzekł, staraj się pan nie spóźnić!...
— Przyrzekam panu.
— Liczyć będę minuty, zakończył stary, chustką ocierając czoło okryte potem, który można było wziąć za śmiertelny.
Na te słowa Ludowik wyszedł ze swym sędziwym kolegą, prosząc aby przeszedł pierwszy, kłaniając mu się, dając mu słowem przed oczyma tłumu, wszystkie oznaki szacunku, należne starszemu.
Ludowik, tak jak powiedział, udał się drogą do Paryża, szukając jakiego kabrjoletu, fiakra, lub wózka, by wcześniej powrócić.
Chirurg szedł za nim, pełen urazy, z zaciśniętymi zębami. Ludowik ze swej strony mniemał, że nie do niego należało zabierać głos pierwszemu, nawet przy rozstaniu się z kolegą.
Milczenie to byłoby z pewnością trwało aż do rozłączenia się, ale kulawy, co poszedł po lekarstwo, zjawił się naprzeciw nich. Ukazał Ludowikowi lekarstwo otrzymane w aptece.
— Czy to panie? zapytał.
— To, mój przyjacielu, odpowiedział Ludowik spoglądając na buteleczkę, a przypomnij dozorczyni, ażeby co do joty spełniła mój przepis.
Spotkanie to posłużyło panu Pilloy za pozór do zaczęcia rozmowy.
— Myślisz może, kochany kolego, że ja nie wiem co zawiera ta buteleczka? rzekł.
— Dlaczegóż miałbym panu czynić tę krzywdę?
— Pan mu dajesz emetyk?
— Rzeczywiście emetyk.
— Oczywiście! rzekł pan Pilloy, musisz mu dać emetyku, skoro wierzysz w pneumonię!
— Panie, odpowiedział Ludowik zimno, mam taki szacunek dla pańskiej nauki i doświadczenia, że pragnąłbym się omylić, ale byłoby to zarazem pragnieniem śmierci chorego.
Po tych słowach Ludowik nie widząc na drodze żadnego wózka, udał się ścieżką przez pole, która zdawała się skracać drogę do miejsca przeznaczenia, a gościniec bity wyminął.
Ze swej strony, stary lekarz ciekawy dowiedzieć się skutku, jaki sprawi lekarstwo na umierającym przyjacielu, powrócił do Vanvres i wpół trzeciej godziny po odejściu Ludowika, był u łoża chorego, który na ten raz nie bez pewnego wstrętu ujrzał go wchodzącym.
Pośpiech ten zdziwił wieśniaków, a bardziej jeszcze dozorczynię, która nawykła czekać na pana Pilloy bardzo długo, gdy po niego posłano, zdumiała się zatem widząc go przybiegającego, kiedy nikt go nie wzywał.
Próbował wypytywać pana Gerarda, ale ten, czy to przez niedowierzanie, czy że osłabienie się wzmogło, nie chciał mu odpowiadać.
Zwracając się więc do dozorczyni:
— Co tam nowego, kochana Marjanno? zapytał.
— A! panie, odpowiedziała kobieta, bardzo powoli idzie!
— Czy dawałaś mu to sławne lekarstwo?
— Dawałam.
— Jakiż ono sprawiło skutek?
— Zły, panie, zły...
— Ale jaki? zapytał stary chirurg, zacierając ręce złośliwie.
— Zrzucał, panie.
— A no, byłem pewny! Na szczęście nie jestem odpowiedzialny, za skutki, a jeżeli umrze, to nie ja go zabiłem.
— Nie, to prawda, odrzekła kobiecina, ale pan go skazałeś.
— Ba! rzekł chirurg wielkiej armii, skazuje się zawsze, bo jeżeli chory umrze bez tego, co się czasami zdarza, mogliby powiedzieć lekarzowi: „Umarł, a pan nic nie mówiłeś!“ Tym sposobem ocala się honor medycyny.
— Tak jest, powiedziała Marjana, a jeżeli chory wyzdrowieje, to honor lekarza wzrasta.
Krytyki starego chirurga i uwagi medyko-filozoficzne dozorczyni, trwały pół godziny.
Po upływie tego czasu wszedł Ludowik.
Wszedł właśnie w chwili, kiedy pan Pilloy, bez miłosierdzia dla swego najlepszego przyjaciela (nauka jest jak Saturn, pożera własne dzieci), wszedł, powiadamy, w chwili gdy pan Pilloy, widząc jak chory zrzucił prawie bezpośrednio łyżeczkę wody emetykowej, mówił spozierając na ściągnięte cierpieniem oblicze pana Gerarda:
— Człowiek zgubiony stanowczo!
Ludowik usłyszał te słowa, ale nic nie zważając poszedł prosto do chorego, spojrzał bacznie i wziął go za puls. Po minucie pełnej niepokoju dla tego dzielnego serca, jak również niepokoju choć innej natury dla starego chirurga, podniósł głowę. Oblicze jego badane jednocześnie przez chirurga, dozorczynię i umierającego, wyrażało najzupełniejsze zadowolenie.
— Dobrze idzie! rzekł.
— Jakto dobrze idzie? zapytał Pilloy osłupiały.
— Tak, puls się podniósł.
— A! to pan po tem sądzisz.
— Bezwątpienia.
— Ależ, nieszczęsny młodzieńcze, on zrzucał!
— Zrzucał? powtórzył Ludowik spoglądając na Marjannę.
— Tak, panie, odpowiedziała dozorczyni.
— Widzisz więc pan, że jest zgubiony! rozstrzygnął nielitościwie doświadczony chirurg.
— Przeciwnie, spokojnie odezwał się Ludowik, jeżeli zrzucał, to jest ocalony!
— Odpowiadasz pan za życie mojego najlepszego przyjaciela? zapytał Pilloy gwałtownie.
— Odpowiadam, rzekł Ludowik, i to głową.
Stary chirurg wziął za kapelusz i wyszedł z miną algebrzysty, któremu dowodzono, że dwa i dwa jest pięć.
Ludowik zapisał drugą receptę i oddał ją dozorczyni.
— Pani, rzekł do niej, „przyjąłem odpowiedzialność!“ wiesz, co to znaczy w rozumieniu lekarskiem. Żeby więc przepisy moje, nie żadne inne, dosłownie były wykonywane, a pan Gerard będzie zdrów.
Umierający wydał radosny okrzyk, schwycił za rękę młodzieńca, i nim ten zdołał się opatrzyć, przycisnął ją do ust. Ale prawie natychmiast twarz jego zdawała się rozkładać pod wpływem niewymownej trwogi.
— A mnich! a mnich! szepnął znękany opadając na poduszkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.