Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Koledzy w zwadzie.

Kiedy pan Jackal, opychając nos tabaką dla rozjaśnienia myśli i zrozumienia czegokolwiek z zagadki, jaką rzucił mu Salvator, wracał kłusem ku Paryżowi, Salvator szedł do Jana Roberta, do sali pogrzebowej.
Było to właśnie w chwili, kiedy Karmelita zaczynała przychodzić do siebie, a trzy jej przyjaciółki, które ani na chwilę jej nie opuściły, miały przystąpić do bolesnego obowiązku oznajmienia jej okropnego stanu rzeczy.
Dominik odjechał przed kwadransem do Penhoel, uprowadzając z sobą ciało Kolombana.
Ludowik, pozostawiwszy ścisły przepis i przyrzekłszy wrócić nazajutrz, wracał w swoją stronę, do Paryża, gdzie mieszkał.
Nareszcie, Jan Robert oczekiwał na Salvatora, by razem z nim do Paryża powrócić.
Idźmy za tym z naszych bohaterów, do którego w tej chwili przywiązuje się najważniejsza sprawa, to jest za Ludowikiem, do innych przystąpimy później.
Ludowik, z głową nieco ociężałą, skutkiem dnia i nocy jakie przepędził, postanowił pieszo wrócić do Paryża.
Przejście z Bas-Meudon na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie mieszkał, jest tylko spacerem, idąc przez Vanvres.
Ludowik tedy wracał spacerem i przechodził przez osadę Vanvres, kiedy przed domem dokąd poprzednio zaprowadziliśmy jednego z bohaterów naszych, spostrzegł z pięćdziesiąt osób klęczących: mężczyzn, kobiet i dzieci, modlących się ze łzami w oczach, ażeby cud jaki wrócił życie dobremu, zacnemu, dobroczynnemu panu Gerardowi, do którego proboszcz z Bas-Meudon, po powrocie z wycieczki do Bellevue, szedł z wiatykiem. Na ten widok dosyć rzadki, Ludowik zatrzymał się i zbliżając się do gromady zapytał:
— Czego tak płaczecie, moi kochani?
— Przebóg! odpowiedział głos jakiś, plączemy po ojcu naszym!
Ludowik przypomniał sobie, iż rzeczywiście przysyłano po księdza Dominika, by wysłuchał spowiedzi umierającego.
— A, tak! rzekł, opłakujecie pana Gerarda...
— Przyjaciela nieszczęśliwych! dobroczyńcę ubogich!
— Czy on umarł? zapytał Ludowik.
— Nie, ale skutkiem rozmowy, jaką zacny ten człowiek miał tu z jednym mnichem, uczuł się tak osłabionym, że posłano po księdza proboszcza, i w tej chwili udziela mu ostatniego namaszczenia.
— Przebóg! odezwał się chór wieśniaków, podwajając jęki i łkania.
Ludowik pod maską sceptyka, obdarzony był czułością kobiecą; płacz szczery szedł mu prosto do serca.
— Ile lat ma chory? zapytał.
— Zaledwie pięćdziesiąt, panie, odpowiedział jeden z wieśniaków.
— A! to jest kara Boża, jeśli tracić go mamy tak młodym, odezwał się drugi, kiedy tylu niegodziwców pozostaje na ziemi.
— W samej rzeczy, rzekł Ludowik, pięćdziesiąt lat, to jeszcze nie wiek do śmierci, nadewszystko kiedy kogoś tak żałują, jak tu widzę pana Gerarda. Potem, namyśliwszy się chwilę: Czy można widzieć chorego? dodał.
— Może pan jesteś lekarzem? ozwali się jednym głosem wszyscy obecni.
— Tak, odpowiedział Ludowik.
— Lekarzem z Paryża?
— Z Paryża.
— O! to chodź pan prędzej, kochany panie! odezwał się stary wieśniak.
— Niebo pana przysyła! dodała stara kobieta.
I jednocześnie wieśniacy go otoczyli, jedni prosząc, drudzy popychając, tak, że prawie uczuł się wniesionym do domu.
Oprócz osób klęczących w ulicy, było ich jeszcze dosyć w przedsionku, na schodach, w przedpokoju, a nawet w samym pokoju umierającego. Ale na te słowa: „Lekarz z Paryża “, każdy ustąpił z miejsca, przepuszczając Ludowika.
Umierający przyjął ostatnie pomazanie, a dzwonek dźwięczał, głosząc, że dzieło święte dopełnione.
Ludowik, jakkolwiek mało nabożny, schylił się równo z innymi, kiedy przechodził kapłan z zakrystjanem i chłopcem kościelnym w towarzystwie osób obcych, które w pobożnej intencji, przybyły połączyć modły swe z modłami Kościoła. Potem, kiedy podniósł głowę, ujrzał się w pokoju w obecności dwóch osób.
Dwie te osoby, były: pan Gerard, który całkiem opadł na siłach, zdawał się konać na łożu, oraz człowiek pięćdziesięcioletni o włosach i wąsach siwych, z kokardą legji honorowej u guzika, który oparty w głowach łóżka, zdawał się z rzeczywistem zajęciem śledzić widoczne prawie postępy śmierci na fizjognomji umierającego.
Dwaj ludzie, znalazłszy się naprzeciw siebie, spojrzeli po sobie, każdy z nich by odgadnąć zapewne z kim ma do czynienia. Potem, gdy badanie to nic mu nie wskazało, Ludowik wystąpił pierwszy, i z uprzejmością młodzieńca w obec człowieka starszego.
— Pan jesteś zapewne bratem chorego? zapytał.
— Nie, panie, odpowiedział człowiek z siwemi wąsami, wciąż badając Ludowika, jestem jego lekarzem. A pan?
— Ja, panie, rzekł Ludowik z ukłonem, mam zaszczyt być pańskim kolegą.
Człowiek o siwych wąsach lekko brwi zmarszczył.
— O tyle, rzekł, o ile młodzieniec dwudziestopięcio-letni może być kolegą człowieka, który przebył dziesięć lat życia na polach bitew, a piętnaście u łoża chorych.
— Przepraszam, odezwał się Ludowik, ale widzę, że mam zaszczyt mówić z panem Pilloy?
Lekarz wyprostował się.
— Kto panu powiedział moje nazwisko? zapytał.
— Dowiedziałem się w sposób nader prosty, a towarzyszyły temu wielkie pochwały, rzekł Ludowik. Przypadek sprowadził mnie do dwojga nieszczęśliwych, którzy zaczadzieli w Bas-Meudon, wezwałem natychmiast pomocy kolegi, wymówiono pańskie nazwisko, posłano po pana, tam powiedziano, iż pan jesteś przy łożu pana Gerarda.
— A ciż zaczadzeni? zapytał chirurg wojskowy nieco ugłaskany grzecznością młodzieńca.
— Jedną tylko osobę uratować mogłem, odpowiedział Ludowik, gdybyś pan tam był, może ocalilibyśmy oboje.
— A wtedy, rzekł pan Pilloy, będąc na drodze, i dowiedziawszy się, że w tym domu jest chory, wszedłeś pan?
— Nie byłbym sobie pozwolił podobnej niewłaściwości, rzekł Ludowik, wiedząc, że pan jesteś przy panu Gerardzie, gdyby poczciwi ludziska płaczący u drzwi, nie byli mnie poniekąd zmusili. Wielka boleść jest łatwowierną, pan to wiesz; przebacz im, a kiedy im przebaczysz, przebacz i mnie z kolei.
— Ależ ja nie mam nic do przebaczenia, ani im, ani panu; dobrze pan zrobiłeś żeś przyszedł, dwie rady zawsze więcej warte, niż jedna. Na nieszczęście, tu, dodał zniżając głos, zdaje mi się, że wszystkie rady na nic się nie przydały. Potem ciszej jeszcze: To człowiek zgubiony, rzekł.
Jakkolwiek mówił cicho, chory usłyszał słowa dobrego pana Pilloy i wydał jęk.
— Ciszej! rzekł Ludowik.
— Dlaczego ciszej? zapytał chirurg.
— Bo słuch jest ostatnim zmysłem, jaki w nas zamiera, a chory usłyszał pana.
Pan Pilloy wstrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Więc, zapytał Ludowik do ucha pana Pilloy, nie ma już nadziei?
— Za dwie godziny, odpowiedział chirurg wojskowy, on umrze.
Ludowik oparł rękę na ramieniu pana Pilloy, pokazując mu chorego, który poruszał się na łóżku. Pan Pilloy uczynił poruszenie głową znaczyć mające: „Czy on się rusza, czy nie, nic z tego nie będzie!“ Potem, pantominę tłomacząc słowami:
— Dziś zrana, mówił, miałem jeszcze nadzieję utrzymania go czterdzieści ośm godzin, ale nie wiem, co za osioł wbił mu w głowę myśl, żeby się wyspowiadał, co było zgoła niepotrzebnem, bo znam go od czasu, jak mieszka w Vanvres, a jestto człowiek cnoty nieposzlakowanej. Trzy godziny był zamknięty z jakimś mnichem, i oto widzisz w jakim stanie oddał mi go ten święty człowiek. A! ci księża, mnichy, jezuici! mruknął stary żołnierz, pomyśleć że to ten cesarz, któremu zawdzięczamy tyle dobrych rzeczy, oddał nam to wszystko!
— A jaką chorobą dotknięty jest pan Gerard? zapytał Ludowik.
— E! chorobą zwyczajną! odpowiedział pan Pilloy zżymając ramionami, jak gdyby na świecie była jedna tylko choroba.
Na te słowa: chorobą zwyczajną, Ludowik uśmiechnął się, poznał w nim ucznia Broussego, który nieumiejętnie stosował naukę tego wielkiego mistrza. Potem, na myśl, że życie człowieka, które Bóg daje na tak krótko, a zabiera na wieczność, złożone jest częstokroć w ręce nieświadomego, albo co gorsza, fanatyka, uśmiech jego zgasł; niedostrzeżenie zżymnął ramionami i spojrzał na starego chirurga wejrzeniem człowieka mającego się na baczności.
— Przez chorobę zwyczajną, rozumiesz pan zapewne stan gastryczny? zapytał.
— Naturalnie, odpowiedział chirurg, a toż w tem nie można się mylić. Zobacz pan sam...
Upoważniony przez kolegę, Ludowik zbliżył się do łóżka.
Chory zdawał się być w stanie zupełnego znieczulenia, oddech miał szumiący, ciężki, uciśniony; kiedy oddychał, pierś jego podnosiła się całkowicie, jak w konaniu. Ludowik rozpatrzył twarz, przechodząc od całości do części. Twarz była blada, barwy żółtawej, kończyny drętwe i zimne, pot rozciągał się na całej twarzy rosząc nadewszystko korzenie włosów. Po tych oznakach zewnętrznych, Ludowik osądził, że choroba jest ważną w istocie a jednakże nie widział chorego w stanie tak zupełnie zrozpaczonym, jak jego kolega.
— Cierpisz pan bardzo? zapytał.
Na to zapytanie uczynione głosem nowym i który zdawał się wracać panu Gerardowi straconą nadzieję, otworzył oczy i zwrócił głowę ku nieznajomemu.
Ludowik zdziwił się żywotności, jaka panowała jeszcze w oku chorego, żywotności niezgodnej z pozornem wyniszczeniem sił: białka oczu były żółte, rysy twarzy rozłożone, oblicze zdawało się zamarłe; ale oczy, raczej źrenice oczu nie byłe tak martwe, jak oblicze. Była jeszcze siła i życie w tych oczach.
— Czy możesz mi pan pokazać język? zapytał znów Ludowik.
Pan Gerard pokazał język. Był on biało-żółty, barwy wpadającej w zieloność, obłożony w całej swej rozciągłości, ale nie miał on tego ostrza cienkiego, jak u wężów, nie był ani prawie krwawy w kończynie, ani czerwony po brzegach, jak zwykle bywa przy zapaleniach gastrycznych.
Aż dotąd Ludowik wątpił, odtąd nastąpiła dlań pewność. To też ruchem mimowolnym, prawie machinalnym wzrok jego od chorego zwrócił się na chirurga, a to z wyrazem, co do którego nie można się mylić. Wyraz ten wypowiadał jasno: „Ależ pan widzisz, że to nie jest stan gastryczny!“
Stary chirurg, zaufany w sobie, zdawał się nie zważać ani na ruch, ani na wejrzenie Ludowika, i ani drgnął. Ta zimna krew kolegi, który powinien mieć przynajmniej doświadczenie wieku i praktyki, zachwiała młodzieńca w przekonaniu. Pozostało mu uczynić jedno jeszcze badanie. Podniósł okrycie chorego, obnażył mu pierś, położył na niej rękę lekko, wolno, ale coraz bardziej naciskał, tak, że ciśnienie stało się dość silnem. Widząc wtedy, że pan Gerard nie objawiał bólu żadnym znakiem:
— Czy boli? zapytał go.
— Nie, odpowiedział pan Gerard głosem słabym.
— Jakto! nalegał Ludowik, kiedy naciskam tak, pan nie czujesz nic?
— Oddycham trudniej, ale nie doznaję żadnego bólu.
Ludowik odwrócił się znowu do kolegi, mówiąc mu powtórnie oczyma: „Ależ widzisz, że to nie stan gastryczny!“ Stary chirurg zdawał się nie rozumieć pantominy Ludowika, równie jak za pierwszym razem. Ludowik uśmiechnął się. Pewnym był, że pana Gerarda leczono na chorobę, której nie miał. Ale jakaż to była choroba?
Ludowik skrzyżował ręce, bacznie patrzył w chorego, potem spuszczając głowę, jakby namyślając się głęboko, spostrzegł pod poduszką chorego nietylko chustkę, którą pot sobie ocierał, ale i tę, w którą spluwał. Rzekłbyś, że chustka poplamiona jest rdzą. Ludowik był na tropie choroby. Wtedy po raz drugi podniósł prześcieradło pana Gerarda, ale zamiast naciskać ręką na żołądek, przyłożył ucho do piersi, a to ku wielkiemu zdumieniu starego chirurga, który nie znał jeszcze tego nowego sposobu askultacji i którego fizjognomja przybrała wyraz zdziwienia i ciekawości, mogący równoważyć zapytaniu: „Co ty tam u djabła robisz, kochany kolego?“
Z kolei teraz Ludowik nie zważał na pantominę starego chirurga. Zdawał się być zadowolonym ze szmerów, jakie usłyszał w piersiach chorego, bo podniósł głowę z miną tryumfującą. Wiedział już teraz dokładnie, co ma sądzić o stanie chorego i znał chorobę, z którą miał do czynienia. Zostawało mu tylko wybadać puls: kazał panu Gerardowi podać rękę; chory wykonał to machinalnie. Puls nie stracił jeszcze całej siły, opierał się pod palcem, był bardzo częsty, bo przechodził sto razy na minutę, słowem był nieregularny. Tak też Ludowik spodziewał się go znaleźć.
Po odbytem badaniu, młody lekarz skończył na tem od czego powinien był zacząć, ale jako człowiek przychodzący na brzeg rzeki, gdzie krzyczą na pomoc... on dał od razu nurka.
Odwrócił się ku panu Pilloy i zapytał go od jak dawna trwa choroba, jakie były jej rozmaite fazy, jakie przyczyny jej przypisywano. Wtedy stary lekarz opowiedział zanurzenie się pana Gerarda w stawie zamkowym i smutne skutki, jakie sprowadziło; odpowiedział potem na wszystkie zapytania kolegi, a skończywszy:
— I cóż? zapytał tonem miękkim.
— Ha, mam zaszczyt podziękować za grzeczność pańską, rzekł Ludowik, wiem co wiedzieć chciałem.
— Co pan wiesz?
— Wiem jaką niemocą dotknięty jest chory.
— Ba, nietrudno było dowiedzieć się, kiedy ja z góry panu powiedziałem, że to gorączka gastryczna.
— Tak, ale w tem właśnie zdania się nasze różnią.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Czy nie zechciałby szanowny kolega przejść do pokoju sąsiedniego? Zdaje mi się, że nużymy chorego?
— O! nie odchodź pan, w imię Boga! odezwał się pan Gerard, zbierając całą siłę na to wyrażenie.
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, rzekł pan Pilloy, przyrzekłem, że cię nie opuszczę, i dotrzymam słowa.
Dwaj lekarze gotowali się wyjść z pokoju.
Na progu drzwi spotkali dozorczynię.
— Moja droga pani, rzeki Ludowik, wrócimy za pięć minut, w naszej nieobecności nie dawaj nic choremu...
Marjanna odwróciła się do pana Pilloy, jak gdyby dla dowiedzenia się, czy ma słuchać tego polecenia.
— Ha! odpowiedział tenże, skoro ten pan utrzymuje, że uleczy chorego.
Sądził, że Ludowik zaprzeczy, ale ku wielkiemu jego zdziwieniu, Ludowik nic nie odpowiedział. Usunął się tylko, by przodem przepuścić pana Pilloy z uszanowaniem, jakie młody winien starszemu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.