Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Dzień 19-go sierpnia 1820 roku.

— Dzień następny, mówił dalej pan Gerard, zszedł mi w strasznych mękach, a jakkolwiek całkiem obcy polityce, zasyłałem gorące życzenia, ażeby spisek się udał. Zdawało mi się bowiem, że Orsola mówiła o spełnieniu tej zbrodni w tym tylko razie, jeżeli spisek się nie uda, a pan Sarranti zmuszonym będzie uciekać.
Aż do czwartej godziny po południu liczyłem wszystkie drgnienia zegara, a każde odbijało się w głębi mojego serca. Sto razy zaglądałem do zegarka. Dzień schodził i nic nie mieszało zwykłej spokojności ustronia, w którem żyliśmy.
Nareszcie uderzyła czwarta, mieliśmy siadać do stołu.
Zauważyłem już, że brakło nakrycia dla dzieci: Orsola postanowiła, że jeść będą osobno.
Naraz usłyszałem hałas, wybiegłem z salonu. Ojciec twój wpadł na dziedziniec na koniu okrytym pianą.
— Zdrada! denuncjacja! muszę uciekać! rzekł pan Sarranti. Czy wszystko gotowe?
— Wszystko, odpowiedziała Orsola.
Ja odpowiedzieć nie mogłem: coś jakby krwawa chmura migało mi przed oczyma.
Pan Sarranti wydobył nogi ze strzemion, przyszedł do ranie i uściskał mi rękę.
— Zdrada! zdrada! powtórzył. O! nędznicy! spisek tak wybornie osnuty!
W tej chwili na wezwanie Orsoli, Jan przyszedł z dwoma świeżymi końmi. Zaledwie miałem moc wskazać je panu Sarranti, mówiąc:
— Uciekaj pan natychmiast, bez zwłoki, bezpieczeństwo twoje przedewszystkiem.
Znowu ścisnął mi rękę, skoczył na jednego z koni, Jan dosiadł drugiego, i obaj bocznemi drogami udali się ku Orleanowi.
— Dobrze! szepnęła Orsola, co wieczór po godzinie ósmej ogrodnik chodzi na noc do zięcia swojego, do Morsang: będziemy sami.
— Sami, odpowiedziałem machinalnie, sami...
— Tak, domówiła Orsola, sami, ponieważ jak gdyby odgadując to, co stać się miało, pozbyliśmy się Gertrudy.
Wyraz „my“ przypomniał mi zbrodnię i czynił mnie wspólnikiem. Zimny pot wystąpił mi na czoło! Zrozumiałem, że nadeszła chwila przyzwania wszystkich sił, wystąpienia do walki, ale siły moje oddawna już omdlały; oddawna już dałem się pociągnąć, przestałem walczyć!
— Dalej, dalej, do stołu! zawołała Orsola, starajmy się nie tracić dobrej sposobności, posilmy się i korzystajmy z pory.
Wiedziałem co Orsola nazywa posiłkiem: było to oddanie mnie na łup tym zawrotom pijaństwa, podczas których przestawałem być sobą, a zdawało mi się, że opętany jestem przez szatana gwałtowności i szaleństwa.
W tego rodzaju okolicznościach, Orsola mieszała mi do wina jakiś płyn afrodytyczny, który mnie wprawiał prawie w szaleństwo. W noc śmierci Gertrudy doświadczyłem tego szalonego upojenia, którego doznałem wieczorem dnia 19-go sierpnia, po obiedzie.
Wstałem od stołu o godzinie ósmej, w chwili kiedy z nieba zaczynały padać pierwsze cienie nocy. Wszystko co pamiętam, to głos, który nieustannie powtarzał mi:
— Weź na siebie chłopca, ja wezmę dziewczynkę.
A ja, zbydlęcony, ogłupiały, chwiejący, odpowiedziałem:
— Dobrze... dobrze...
— Ale wprzód, mówił głos, urządźmy rzeczy tak, aby się wydawało, że to sprawa pana Sarranti.
— Tak, powtarzałem, trzeba to zwalić na pana Sarranti.
— To pójdź-że! ozwał się głos.
Uczułem, że mnie ciągnione do gabinetu, gdzie było moje biurko, w którego szufladzie zamknąłem był te sto tysięcy talarów przywiezione z Corbeil, nim je oddałem panu Sarranti.
Orsola zamknęła szufladę na klucz, potem obcęgami, wysadziła zamek, tak, ażeby szuflada wyglądała na wyłamaną.
— Rozumiesz? rzekła.
Patrzyłem na nią z miną ogłupiałą.
— On ukradł ci sumę podniesioną u notarjusza, ażeby ją ukraść oderwał szufladę i odjechał. Ponieważ dzieci weszły kiedy wyłamywał szufladę, z obawy więc aby go nie wydały, pozabijał je.
— Tak, tak, powtarzałem, pozabijał.
— Rozumiesz? zapytała Orsola, niecierpliwa i radosna zarazem, widząc do jakiego stopnia zbydlęcenia doprowadziła mnie.
— Tak, rozumiem... Ale om zaprzeczy.
— Czyż on tu przyjdzie zaprzeczać? albo czy kto do niego pójdzie do Indji. Czyż będzie śmiał powrócić do Francji, skoro skazanym jest na śmierć jako spiskowy, jako złodziej i zabójca?
— Nie, nie będzie śmiał.
— A wreszcie, będziemy miljonerami, a z miljonami wielu rzeczy dokonać można!
— Jakim sposobem będziemy miljonerami? zapytałem skołowaciałym językiem, z okiem zagasłem.
— Takim, że ty bierzesz na siebie chłopca, a ja dziewczynę, powtórzyła Orsola.
— To prawda.
— Więc chodźmy.
Pamiętam, żem się opierał, nie rozumem, ale instynktem. Pociągnęła mnie aż na ganek.
Dzieci bawiły się tam, spoglądając na zwolna zachodzące słońce.
— Dziwna rzecz! powiedziałem, zdaje mi się, że całe niebo sączy krwią.
Spostrzegłszy mnie, oboje dzieci wstały i przyszły do mnie trzymając się za ręce.
— Czy pójść już do pokoju, kochany stryjaszku? zapytały.
Głos ich dziwne na mnie uczynił wrażenie: nie mogłem odpowiedzieć, dławiłem się.
— Nie, rzekła Orsola, bawcie się jeszcze, kochane dzieci.
— O! tego, mówił dalej umierający, to już nigdy nie zapomnę! Pomimo upojenia widziałem je takiemi, jakiemi widzę jeszcze, a piękne to były dzieci, istne anioły Boże. Chłopczyk, blondynek, świeży, rumiany; dziewczynka, poważna, brunetka, zdająca pytać się mnie, dlaczego oko moje zdrętwiało, ręce drżą, a nogi nie chcą słuchać.
W tej chwili wybiła ósma godzina.
Usłyszałem zamykającą się bramę kratową parku: to ogrodnik odchodził.
Spojrzałem naokoło, Orsoli jużem nie widział. Gdzie się ona podziała?... Odetchnąłem, uczułem ulgę, miałem chęć wziąć oboje dzieci na ręce i uciekać z niemi, i byłbym to może uczynił, ale sam, na nieszczęście, ledwie trzymałem się na nogach. A przytem, w chwili gdym wymawiał:
— Moje dzieci! moje biedne dzieci!... Orsola ukazała się. Trzymała w ręku moją strzelbę.
— Oto pańska strzelba, rzekła, panie Gerard.
I podała mi broń, ale ręka moja wzbraniała się przyjąć.
— Czy idziesz na zasadzkę, stryjaszku? zapytał Wiktor.
— Tak, rzekła, Orsola, jutro mamy gości, trzeba, ażeby pan Gerard ubił kilka królików.
— O! weź mnie z sobą, stryjaszku! zawołał chłopczyk.
Zadrżałem.
— A weź że tę strzelbę, nikczemny tchórzu! rzekła do mnie Orsola pocichu.
Wziąłem.
— O, stryjaszku! stryjaszku!... powtórzył Wiktorek, będę szedł za tobą, ani pisnę, bądź spokojny.
— Czy Pan słyszy o co prosi ten chłopczyk? wyrzekła głośno Orsola.
Spojrzałem na Wiktorka.
— Czy chcesz pójść? zapytałem.
— Tak, stryjaszku, proszę cię bardzo. Przyrzekłeś mi, że jak będę grzeczny, to mnie zabierzesz z sobą.
— To prawda, ale czy byłeś grzeczny, Wiktorku? zapytała Orsola.
— O, byłem, odpowiedział chłopczyk, a gdyby tu był pan Sarranti, powiedziałby pani, że jest ze mnie bardzo zadowolony.
Dzieciom nie powiedziano, że nauczyciel opuścił ich nazawsze.
— Jeżeli więc istotnie był grzeczny, to zabierz go pan z sobą, rzekła Orsola.
— Jeżeli Wiktorek pójdzie, to i ja chcę pójść z nim, odezwała się Leonia.
— O! nie, nie! zawołałem żywo, dosyć już, zawiele tego jednego.
— Czy słyszysz panno? rzekła Orsola, pójdziemy spać.
— Dlaczego spać? zapytała dziewczynka. Wolę poczekać na powrot brata i razem z nim pójść spać.
— Powiedz też pan raz nazawsze tej dziewczynie, że życzysz sobie, ażeby była posłuszną i nie mówiła: „ja chcę“.
— Idź z Orsolą, Leoniu, rzekłem do dziewczynki.
— A ja, odezwał się Wiktorek z radością, ja pójdę z tobą, stryjaszku, prawda?
— Tak, tak, pójdziesz ze mną, odpowiedziałem.
Wziął mnie za rękę, ale nie miałem siły dotykać się tej poczciwej rączki, puściłem ją.
— Idź obok mnie, rzekłem.
— Naprzód! naprzód! wołała Orsola uprowadzając Leonię, gdy ta z głową odwróconą ku nam, mówiła akcentem, którego nie zapomnę nigdy: „Wracaj prędko, stryjaszku“... Wracaj prędko Wiktorku!“
Ja także odwróciłem głowę: widziałem jak dziewczynka znikła w zamku. Wtedy, idąc wzdłuż stawu, zapuściłem się w park.
Wiktorek, jak to mu zaleciła Orsola, szedł o dziesięć. kroków przedemną.
Zmierzchło się już dobrze, a pod wielkiemi drzewami parku, ciemność panowała większa niż gdzieindziej. Czoło moje zlewało się potem; serce mi biło tak, że aż musiałem stawać na drodze.
Każda lufa mej dubeltówki nabita była kulą. Był wielki upał przez ostatnie dwa tygodnie, chodziły wieści o wściekłych psach błąkających się w okolicy, z obawy zatem, ażeby nie napotkać gdzie psa takiego, nosiłem zawsze strzelbę kulami nabitą; Orsola wiedziała o tem, kiedy mi przyniosła dubeltówkę.
Chłopiec, jak ci powiedziałem, szedł przedemną, dosyć mi było przełożyć strzelbę do oka, pociągnąć kurek i byłby koniec.
Mój Boże! dałeś z góry uczucie zgryzoty sumienia na myśl o tym haniebnym czynie, gdyż kilka razy przyłożyłem strzelbę do ramienia, kilka razy przytknąłem palec do spustu i za każdym razem opuściłem broń szepcząc;
— Niepodobna! niepodobna!
Przy jednym z takich ruchów, Wiktorek odwrócił się. Jakkolwiek prędko opuściłem broń, widział żem się przykładał...
— Stryjaszku, zauważył, wszak mówiłeś mi, że nie trzeba nigdy mierzyć do nikogo, nawet żartami i że jakiś chłopczyk żartując w ten sposób, zabił swoją siostrzyczkę?
— Tak, tak, masz słuszność, kochanie! zawołałem. Ja też na żart mierzyłem, ale to źle.
— Ja wiem że na żart, odpowiedział, zacóżbyś stryjaszku, zabijał mnie, ty, co tak kochałeś naszego ojca?
Wydałem okrzyk. W głowie zrobiło mi się naraz jasno. jak od błyskawicy; sądziłem, że zwarjuję.
— Tak, tak, Wiktorku, rzekłem, zarzucając strzelbę na ramię, tak, kochałem bardzo waszego ojca... Wracajmy do domu, Wiktorku, nie będziemy polować, za zimno.
Poszedłem ku niemu, wziąłem go za rękę i z lasu odprowadziłem ku zamkowi. Miałem nadzieję przybyć dość wcześnie by sprzeciwić się morderstwu dziewczynki. Na nieszczęście znalazłem się nad brzegiem stawu; ażeby powrócić do domu, trzeba było obejść staw, coby nas było opóźniło o jakie dziesięć minut, albo przewieźć się czółnem.
— O stryjaszku, popłyńmy czółnem! zawołał chłopczyk: to tak przyjemnie płynąć czółnem.
I skoczył pierwszy. Poszedłem za nim chwiejąc się.
Woda była głęboka, spokojna jak zwierciadło, oświecona światłem księżyca, który tylko co wszedł. Schwyciłem oba wiosła i wiosłowałem szybko.
Nic innego w tej chwili nie miałem w głowie, tylko przybyć na czas, ażeby uprzedzić zbrodnię i cokolwiekby nastąpiło, powiedzieć: Nie! nie! nie chcę!
Byliśmy pośrodku stawu, kiedy usłyszałem krzyk przerażający. Poznałem głos Leonji. Jednocześnie szczekanie Brezyla ozwało się w ciemności, on także snąć w budzie swej usłyszał i poznał ten krzyk. Dwa okrzyki bardziej rozdzierające niż pierwszy, dały się słyszeć w kilka sekund jeden po drugim. Spojrzałem na Wiktorka, był bardzo blady.
— Stryjaszku, stryjaszku, rzekł, zabijają moją siostrę! Potem zawołał: Leoniu! Leoniu!
— Cicho bądź! krzyknąłem.
— Leoniu! Leoniu! wołał wciąż chłopiec.
Poszedłem do niego z ręką wyciągniętą, z okiem zaognionem; był tak przerażony wyrazem mej twarzy, że omal nie rzucił się do wody. Nie umiał pływać, padał na kolana składając ręce.
— O mój dobry stryjaszku, rzekł, nie zabijaj mnie! Ja ciebie bardzo kocham, kocham cię z całego serca, stryjaszku. Ja nigdy nikomu nic złego nie uczyniłem.
Schwyciłem go za kołnierz.
— Stryjaszku, stryjaszku, zmiłuj się nad twym biednym Wiktorkiem!... Na pomoc! na pomoc! ratujcie!...
Głos zamilkł: ręka moja jak żelazna obręcz, uchwyciła szyję dziecka. Zawrót mnie zdjął; straciłem przeczucie siebie samego.
— Nie, nie, rzekłem, jesteś skazany; musisz umrzeć! Usłyszał to, bo skupił wszystkie siły, aby mi ujść.
W tej chwili księżyc schował się za chmurę, a ja znalazłem się w ciemności, zamknąłem wreszcie oczy, ażeby nic nie wiedzieć. Podniosłem chłopca nad głowę i jak gdyby sam ciężar jego ciała nie starczył do pogrążenia go w wodzie, rzuciłem go z całej siły w staw! Woda, zawrzała, otwarła się jak przepaść i zamknęła.
Chwyciłem za wiosła, by dobić do brzegu, lecz w tej chwili chłopiec ukazał się na powierzchni...
— Cóż ci powiem, ojcze? zawołał umierający łkając, byłem pijany, szalony, wściekły!... Podniosłem wiosło...
— O nędzniku!... zawołał brat Dominik podnosząc się z krzesła, jak gdyby nie miał siły dosłuchać więcej.
— O, tak! nędznik jestem, nikczemny zbrodniarz! bo chłopczyna zanurzył się i już więcej nie ukazał, a księżyc wyszedłszy z za chmury, oświecił sine czoło mordercy!

∗             ∗

Mnich padł na kolana i modlił się, czoło oparłszy o marmur kominka.
W śmiertelnej komnacie zaległo straszliwe milczenie. Milczenie to przerwało na chwilę jakieś chrapotanie wychodzące z gardła chorego.
— Umieram, święty kapłanie! umieram!... jęczał, a jednak, dla czci twego ojca na tym świecie, dla zbawienia mojego na tamtym, wiele ci jeszcze mam do powiedzenia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.