Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Noc dnia 19-go sierpnia 1820 roku.

Na ten okrzyk rozpaczy, mnich powstał nagle, podszedł do łóżka, uniósł jedną ręką głowę chorego i dał mu powąchać sole.
Trudno było powiedzieć kto był bledszy, ksiądz czy penitent.
Osłabienie trwało długo, dochodziło prawie do zemdlenia. Nareszcie pan Gerard dał znak, że może mówić.
Dominik usiadł znowu w głowach łóżka.
— Wyskoczyłem z łódki na taras, mówił dalej morderca, i biegłem ku domowi. Krzyki dziewczynki, szczekanie psa, wszystko ustało... Zdawało mi się, że krzyki wychodziły jednej z komnat dolnych.
Zawołałem na Orsolę głosem zrazu lękliwym, potem całą siłą: nikt nie odpowiedział. Przyszło mi wtedy na myśl zawołać na Leonię, ale nie śmiałem, z obawy, ażeby nie wywołać jakiego cienia. Nie miałem światła i szedłem omackiem.
Reszta ognia dogorywała w kuchni, a jakkolwiek słabe ztąd powstawało światełko, łatwo było zobaczyć, że wszystko jest w porządku i że tam nic nie zaszło. Z kuchni przeszedłem do mieszkań służebnych, wciąż wołając Orsoli: nikt nie odpowiedział. Zdawało mi się jednak, że krzyki pochodziły ztamtąd.
Przyszedł mi na myśl alkierzyk za służebnią, który mi jeszcze pozostawał do zwiedzenia. Próbowałem otworzyć drzwi, ale natrafiłem na jakąś przeszkodę. Wołałem znowu Orsoli: żadnej odpowiedzi. Jedna przecież rzecz zastanowiła mnie. Przy świetle księżyca spostrzegłem, że szyby od alkierza którego okno wychodziło na ogród, były potrzaskane.
Schyliłem się: uczułem ciało rozciągnięte na ziemi; po ciepłej wilgoci rozlanej na podłodze kamiennej zdawało mi się, że ciało to leży we krwi. Pomacałem ręką, nie było to ciało dziecka...
Co to takiego?... Cofnąłem się do drzwi, przeszedłem przez służebnię, wróciłem do kuchni, zapaliłem świecę i z góry przerażony tem, co zobaczyć miałem, udałem się do trupa.
Co się stało w tem miejscu?...
Był to trup Orsoli, a krew była jej krwią... płynęła z okropnego otworu w gardle i spowodowała śmierć... Długi nóż kuchenny leżał przy umarłej.
Moją pierwszą myślą było, że dostałem pomieszania zmysłów, że byłem pastwą jakiejś strasznej halucynacji!... Ale nie, wszystko było rzeczywistością: leżał tam trup i krew Orsoli!
Przypominałem sobie wtedy krzyki dziewczynki, szczekanie psa i okropne światło stanęło mi w umyśle. Poszedłem do strzaskanego okna... nie miałem już wątpliwości.
Oto co się stało, a przynajmniej wydało mi się jasneni jak dzień.
Za powrotem z parku, Orsola chwyciła nóż, zaprowadziła dziewczynkę do alkierza. Tam chciała ją zabić; dziewczynka przerażona zaczęła krzyczeć, wołać pomocy, słyszałem te krzyki, którym odpowiadały szczekania Brezyla.
Pies, mówiłem ci już, był nadzwyczajnie do dziecka przywiązany; zrozumiał, że jego mała przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie; musiał zapewne zrobić straszliwe wysilenie i zerwać łańcuch. Po zerwaniu łańcucha, jednym skokiem dopadł okna, szalonym rzutem przebił się przez szyby, wpadł do alkierza i skoczył na szyję Orsoli. Jego żelazna paszczeka rozdarła jej gardło i zmusiła rękę do puszczenia dziecka i noża.
A teraz cóż stało się z dzieckiem i z psem? Za jaką bądź cenę trzeba ich było wyszukać.
Widok trupa Orsoli przejął mnie trwogą i gniewem; przeszedłem przez zewnętrzne drzwi alkierza, które zostały otwarte. Temi zapewne drzwiami schroniła się Leonia.
Pobiegłem na wyszukanie jej; gdybym ją był spotkał, musiałbym zabić tak samo, jak zabiłem jej brata.
Mnich zadrżał.
— Co chcesz, mój ojcze! rzekł umierający, fatalna komplikacja zbrodni! Zbrodniarz musi zabijać wciąż, ponieważ raz zabił...
Wpadłem nasamprzód w główną aleję parku, ze strzelbą w ręku, nurtując wzrokiem w ciemnościach, biegnąc tam, gdzie usłyszałem szelest, każdy promień księżyca przeciskającego się przez liście biorąc za białą sukienkę dziewczynki. Wtej chwili byłem furjatem, pijanym wściekłością, pijanym krwią! Zatrzymywałem się na każdy szelest, strzelbę przykładałem do ramienia, wołałem Brezyla, krzyczałem:
— Czy to ty, Leoniu?
Ale nic nie odpowiadało, wszystko było ciche i martwe: park milczał jak grób, pusty, bez życia, jak nicość.
Naraz znalazłem się nad brzegiem stawu. Stanąłem przerażony; włosy zjeżyły mi się na głowie, rzuciłem okrzyk nie mający nic ludzkiego i biegłem w stronę przeciwną.
W istocie, biegłem raczej niż szedłem, żywo, gorączkowo, bezładnie; w biegu tym, za ukazaniem się celu, byłbym wywrócił wszystko, coby stanęło na drodze.
Blisko godzinę błąkałem się tak z alei w aleję, chodząc od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa; żadnego śladu, żadnej wskazówki; milczenie i pustka. Na chwilę miałem myśl wypalić ze strzelby, by usłyszeć jakikolwiek odgłos, tak to milczenie wydawało mi się podobnem śmierci! Nareszcie zmordowany, umierający, zlany potem, straciłem wszelką nadzieję znalezienia śladu psa i dziecka. Byłem naprzeciwko zamku, u podnóża ganku, o sto kroków od stawu... Przerażała mnie ta woda martwa, zimna, nieporuszona, odwróciłem oczy, ale mimo woli kierowały się zawsze w jednę stronę. Widziałem przy brzegu, w trzcinach, czółno podobne do wielkiej ryby wyrzuconej, a na trawniku wiosło... Nie mogłem znieść tego widoku i wszedłem do domu.
Nie śmiałem zejść do trupa Orsoli. Poszedłem do mego pokoju, którego okna były pootwierane, a wychodziły na staw. Wszystko więc kierowało do tego przeklętego stawu.
Zbliżyłem się, ażeby zamknąć okiennice, ale w chwili gdym się wychylił na zewnątrz, by je ku sobie przyciągnąć, skamieniałem: pies jakiś kręcił się około stawu z nosem przy ziemi, jak gdyby śledził tropu; był to Brezyl! Czego on szukał? Biegnąc, obszedł on cały staw, potem, zatrzymując się w miejscu gdzieśmy wsiedli do czółna z Wiktorem, podniósł głowę, węszył w powietrzu, popatrzył na wszystkie strony, zawył żałośnie i rzucił się do wody.
Okropna rzecz! Płynąc, szedł on po tej samej drodze, jaką płynęła łódka; tak jakby bruzdy były dlań widoczne! Przybywszy do miejsca gdzie chłopca rzuciłem do wody, dał nurka.
Uważałem na wszystkie poruszenia psa, okiem niepowstrzymanem, z zapartym oddechem, na chwilę przestałem żyć. Woda wirowała w miejscu gdzie pies się zanurzył, dwakroć głowa jego ukazała się nad powierzchnią, słyszałem hałaśliwe oddychanie, za trzecim razem trzymał w pysku jakiś przedmiot bezkształtny, który ciągnął płynąc ku brzegowi.
Straszna rzecz! Przedmiotem tym, który po niesłychanych wysileniach wyciągnął na brzeg, był trup Wiktorka!
— Zgroza! wyrzekł ksiądz.
— Tak. Powiedz, powiedz, zawołał umierający, czy pojmujesz, co na ten widok działo się we mnie?... Jak w dzień sądny, przepaście oddawały umarłych!!... Rzuciłem okrzyk wściekłości, wziąłem strzelbę, zbiegłem po cztery schody na dół.
Jakim sposobem stało się, żem nie stoczył się ze schodów... żem czoła nie rozbił o płyty przedsionka, nie wiem! Stanąłem na ganku. Zarośla zasłaniały widok psa i dziecka, szedłem ażeby jaknajwięcej zbliżyć się do psa nie będąc widzianym. Przybywszy do zarośla, byłem już tylko trzydzieści kroków; pies ciągnął trupa w stronę przeciwną zamkowi.
Przyszedł mi na myśl wyłom! A! zapewne przez ten wyłom schroniła się Leonia; przez ten zapewne wyłom pies chciał przeciągnąć trupa! Gdyby przypadek nie był zrządził, że widziałem wszystko, ten nikczemny pies byłby mnie wydał.
W chwili gdy ukazałem się po drugiej stronie zarośla, pies zwietrzył mnie. Wtedy puścił dziecko i obrócił przeciw mnie swą krwawą paszczekę i zapłonione źrenice, które iskrzyły się w nocy jak dwa węgle. Słyszałem szczęki klapiące jedna o drugą.
Pochwyciłem chwilę, w której wahał się, by dojść, czy on będzie unosił dziecko w stronę wyłomu, czy rzuci się na mnie. Zmierzyłem do niego z dokładnością człowieka, który życie stawia na kartę, i dałem ognia. Pies zachwiał się i zagłębił w las jęknąwszy długo i boleśnie. Pobiegłem za nim, spodziewając się doścignąć i dobić drugim strzałem. Ugodzony był silnie, gdyż przy świetle księżyca widziałem ślad krwi na trawie... Szedłem za tym śladem, dopóki byłem na otwartem miejscu, ale w lesie straciłem wszelkie oznaki. Biegłem wszelako aż do wyłomu. On musiał wyjść przez ten wyłom, przez ten wyłom w każdym razie musiała wyjść Leonia: kawałek jej kołnierzyka wisiał u krzaka cierni.
Co się z nią stało? Upłynęła godzina jak mur przebyła, droga z Fontainebleau do Paryża szła o pół ćwierci mili. W którą udała się stronę, czy spotkała kogo, dokąd, ją zaprowadzono? Przytem, jeżeli podczas gdy szukam jej za murami, ktoś wejdzie do zamku i znajdzie na tarasie trupa Wiktorka! Najważniejszą rzeczą było przedewszystkiem trupa tego usunąć.
W tej chwili dopiero wróciły mi pierwsze myśli zachowawcze. Jakże mogłem być tak głupi, żeby trupa zostawić w stawie! Czyż nie wiedziałem, że po pewnym przeciągu czasu topielców woda wyrzuca? Bardzo dobrze się stało, że Brezyl wydobył go ze stawu i wyciągnął na taras: pochowam go w jakiem ustronnem miejscu ogrodu, i wszelki ślad zbrodni zniknie.
Wróciłem do parku, zerwawszy z ciernia szmatek oderwany od kołnierzyka Leoni i cwałem pobiegłem nad staw. W biegu przyszła mi myśl straszna, myśl od której doznałem zawrotu głowy. „A nuż nie znajdę już trupa nad wodą, to gdzie go szukać?“ Był on tam, na szczęście... Na szczęście! rozumiesz? Przerażające to są rzeczy, które ci mówię.
— O! tak! tak! przerażające! szepnął mnich, który czuł, że przy tem opowiadaniu włosy mu na głowie stawały.
Umierający mówił dalej:
— Dla zakopania dziecka potrzeba mi było rydla, ale za wiele cierpiałem przez te kilka chwil gdym się oddalił. Zarzuciłem więc strzelbę na plecy, chłopca na ramię, i szedłem aż do lamusa, w którym stary Wincenty składał swe narzędzia ogrodnicze, by ztamtąd wziąć łopatę.
Znalazłem narzędzie potrzebne. Lamus stał w ogrodzie warzywnym, chciałem więc pochować chłopca w miejscu najbardziej ztamtąd odległem, w największej ustroni parku. Przeszedłem więc znowu przez taras, widząc wciąż przed sobą, przy świetle księżyca, ohydną sylwetkę człowieka unoszącego trupa dziecięcego: nogi jego wisiały mi z przodu, głowa zaś z tyłu.
Przyśpieszyłem kroku i zapuściłem się w las.
Podróż jaką odbędę po drodze wieczności, od dnia mojej śmierci do dnia sądu ostatecznego, nie będzie dla ranie straszniejszą od nocnego pochodu w ciemnościach, utworzonych przez wielkie drzewa; nogi mi drżały, dyszałem, zmuszony niekiedy stanąć dla nabrania oddechu.
Nagle uczułem się zatrzymanym. Chciałem posunąć się, coś mnie cofnęło wstecz. Zdjął mnie dreszcz, nogi ugięły się podemną... zawrót z całym orszakiem widm przeszedł mi przed oczyma: czułem się blizkim śmierci. Nakoniec uczyniłem wysilenie, i odważyłem się spojrzeć za siebie. Płowe włosy chłopczyka zaczepiły się o złamaną gałęź, i oto cała przeszkoda. Wszystko to trwało ledwie kilka sekund; ale przez kilka sekund widziałem błyszczący nad sobą siekacz gilotyny!
Zacząłem śmiać się śmiechem strasznym, szarpnąłem trupem; jedna część włosów pozostała na gałęzi, ja zaś szedłem dalej.
Zdawało mi się nareszcie, że znalazłem miejsce właściwe: było to pod gęstemi zaroślami, o kilka kroków od ławki darniowej, na której siedziałem może wszystkiego dwa razy, odkąd mieszkałem w tym zamku. Była tam, pomiędzy łodygami bzowych krzewów, przestrzeń o trzech stopach średnicy mniej więcej; kopiąc pionowo ziemię, mogłem skończyć za godzinę lub półtory. Wziąłem się do roboty.
Ojcze! jakąż to straszną, jaką straszną przebyłem godzinę kopiąc tę jamę!... Było około drugiej z rana jakem rozpoczął, jest to chwila, w której w miesiącu sierpniu, budzą się pierwsze drgnienia natury; ptaki na gałęziach, zwierzęta w krzakach. Odwracałem się na każdy szelest mniemając, że słyszę czyjeś kroki; woda spływała mi po twarzy, oddech ze świstem wydobywał się z piersi.
Czułem, że dzień się zbliża... Nareszcie ukończyłem pracę grobową. Wpuściłem ciało chłopczyka w otwór, trzymający najmniej cztery stopy głębokości, potem zasypałem go ziemią nagromadzoną około dołu, depcząc ją nogami, ażeby grunt nie przedstawiał żadnej wyniosłości; a ponieważ cała ziemia zmieścić się nie mogła z powodu miejsca jakie trup zajął, rozrzuciłem resztę po stronach. Poczem udałem się o sto kroków ztamtąd po wielką warstwę mchu, którą umocowałem w miejscu, gdzie ziemia była świeżo poruszoną. Dzięki tej ostrożności, nie pozostało żadnego śladu ciężkiej tej pracy.
Czas był też! Gdym kończył, słońce już otwierało obłoki, a na szczycie dębu, którego konary rozpościerały się nad moją głową, zaśpiewał kos...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.