Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Podbój.

Napój wolniej działał niż pierwszy raz, ale był niemniej skutecznym.
Po chwili odrętwienia chory odzyskał zmysły i mówił dalej:
— Od tego dnia, Orsola wywierała na mnie taki wpływ, że powoli straciłem panowanie nad sobą, a po kilku tygodniach należałem do niej ciałem i duszą. Przez ten to potężny wpływ, prowadzony z nieporównaną zręcznością, przywiedziony zostałem do słuchania jej, straciwszy już od niejakiego czasu zwyczaj rozkazywania. Gdybym to jeszcze miał był świadomość tej sromoty! gdyby mi choć raz przyszła była myśl przegryzienia kółek tej sieci, jaka mnie oplątała! Gdzie tam! sieć ta wydawała mi się złotą, a pewność, że żyję w niej swobodny, odejmowała chęć wydobycia się... W ten sposób żyłem blizko lat dwa, w tem więzieniu, co wydawało mi się pałacem, w tem piekle, które w mej wyobraźni uchodziło za raj; w upojeniach w jakich zanurzała mnie miłość tej kobiety, tracąc zwolna wszystko cokolwiek dobrego i cnotliwego niebo złożyło we mnie. Gdybym był przewidział dokąd ona chce mnie zaprowadzić, byłbym się może oparł, ale szedłem z zamkniętemi oczyma, nie widząc ani drogi, po której idę, ani celu, do którego mną kierowano. Miałem wprawdzie od czasu do czasu i jakby instynktowne chwile nagłego zastanowienia, które wydzierały mi z piersi okrzyki przerażenia, jakieś resztki wstydu, które zrywały się we mnie, ale Orsola posiadała nieprzepartą moc ukojenia tych przelotnych wyrzutów sumienia. Zostawałem słowem, pod wpływem niezwyciężonego uroku, jakiemu w starożytności, według podania, podlegali nieszczęśliwi, opanowani przez czarodziejkę Cyrce. Czasami jednak, widząc jak zwolna opasuje mnie ta rozkoszna żmija, pytałem siebie, jaki ma cel, a wtedy nie innym mi się wydawał, tylko, że prędzej, czy później chce zostać moją żoną; lecz wyznać muszę, myśl ta nie przestraszała mnie wcale. Czemżeż ja byłem, aby się mieć za coś lepszego od niej? Takim samym chłopem z naszych gór, jak ona. Byłem bogatszy, lecz tylko przypadek uczynił mnie takim, ona piękniejszą była odemnie, a piękniejszą Bóg ją uczynił. Przytem, jeżeli w posagu przynosiłem majątek, ona przynosiła szczęście, upojenie, rozkosz; rozkosz, którą wtedy zacząłem uważać za jedyny cel bytu, za jedyne dobro stworzenia. Ona więc, dobrze rozważywszy, nie równie więcej przynosiła, niż ja. Od chwili jak zdawało mi się, iż odgadłem cel jej życzeń, wtedy oddałem jej duszę całą, tak samo jak dotąd ciało moje posiadała. Opowiedziałem jej troski mojego pierwszego małżeństwa; słuchając okazywała mi żywe współczucie, ale nie schwytała tej sposobności, by mi powiedzieć, że drugie małżeństwo, szczęśliwsze, mogłoby zatrzeć pamięć pierwszego. Ośmieliła mnie ta abnegacja; więc ona kocha mnie samego, a nie majątek, który z nią mogę podzielić, nie pozycję, jaką mogę jej dać? Opowiedziałem jej całe życie, przypuściłem do udziału w moich najdroższych widokach, nadziejach. Nie widziałem, nie myślałem, nie mówiłem, nie oddychałem, tylko przez nią! Ja sam wtedy dawałem jej do zrozumienia, że mogła wszystkiego żądać, ale ona zdawała się nawet nie rozumieć tego, co ja uważałem za cel jej pożądań. Miał jednak nadejść dzień próby, w którym energicznie wolę swą objawić miała. Ogrodnikiem naszym był starzec, ojciec i dziad licznej rodziny, pracujący w ogrodzie zamkowym od trzydziestu czy czterdziestu lat. Nie wiedziałem zrazu co Orsolą miała przeciw niemu, dowiedziałem się później dopiero. Zaczęła najprzód źle mówić o tym człowieku, którego kochali wszyscy oprócz niej. Nie było dnia, według niej, w którymby nie uczynił jej, jakiej przykrej uwagi, nie dał jakiej ubliżającej odpowiedzi; nareszcie po jakim tygodniu zażaleń, zażądała ażebym go odprawił. Wydało mi się to niesprawiedliwością, próbowałem zatem oprzeć się, oświadczając, iż ponieważ nikt nie ma nic przeciw temu człowiekowi, nie było więc żadnego powodu odprawiania go, że wreszcie byłoby nieludzko wypędzać starca, który wiernie służył w miejscu przez czterdzieści lat. Nalegała z uporem nie będącym w jej obyczaju, aż mnie to zdziwiło; na moją powtórną odmowę, zamknęła się w swoim pokoju i nie wyszła przeze dwa dni, a ja przez te dwa dni, mimo próśb i błagań wejść do niej nie mogłem. Wtedy po tysiącznych walkach z samym sobą, nie mogąc dłużej obejść się bez tej, która stała się nieodzowną dla mojego życia, postanowiłem nikczemnie pójść do niej po to, ażeby przyrzec, że spełnię jej żądanie.
— A, przecież! powiedziała tylko, nie dziękując mi nawet za ofiarę jaką dla niej czyniłem.
Nazajutrz kazałem dać znać ogrodnikowi żeby obliczył swą należność i wyniósł się z zamku. Staruszek, dowiedziawszy się o tem czego nie oczekiwał, upadł na darniową ławkę, mówiąc:
— Mój Boże! a ja spodziewałem się tu życia dokonać!
Wiktor i Leonja, biegając za motylkami, spostrzegli starca plączącego i zapytali go o przyczynę. Byli oni bardzo przywiązani do starego Wicusia. Poczciwy ten człowiek odkładał im najpiękniejsze poczwarki, których przekształcenia tłómaczył im pan Sarranti; nakładał im wędki, kiedy szli na ryby do stawu; dawał pierwsze dojrzałe truskawki, pierwsze dojrzałe owoce. Dzieci pobiegły oznajmić panu Sarrantemu, że ja wypędzam dobrego przyjaciela Wicusia. Pan Sarranti poszedł sam wypytać starca i zastał go bardzo zgryzionym.
— Tylko złodziei i złoczyńców wypędzają, mówił nieborak, a ja nic nigdy nie ukradłem, nic nikomu złego nie uczyniłem. Potem dodał cichym głosem: O! ja umrę ze wstydu!
Pan Sarranti uznał tę rzecz za tak ważną, że przyszedł do mnie, chociaż zazwyczaj nie wdawał się w sprawy domowe. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nadałem tej rzeczy taką doniosłość, jakiej ona mieć się nie zdawała.
— Ha! rzekł do mnie, jeżeli pan masz powody ważne ku temu, to czynisz dobrze, kochany panie Gerardzie; tylko w takim razie powody te trzeba wypowiedzieć głośno, objawić publicznie. Pan, który jesteś człowiekiem rozsądnym, nie możesz okazywać się namiętnym; będąc człowiekiem sprawiedliwym, nie możesz uchodzić za niesprawiedliwego.
Po tych słowach, nie sądząc, ażeby potrzeba było coś więcej dodawać, wyszedł.
Miał słuszność: pozostałem z sumieniem niespokojnem, z sercem pełnem wyrzutów, że byłem tak bliskim popełnienia czynu niesprawiedliwego. Poszedłem więc do Orsoli, przytoczyłem jej uwagi uczynione mi przez pana Sarrantiego, powiedziałem jakiego wstydu doznaję.
— Dobrze, rzekła, sądziłam, że pan masz tylko jedno słowo, a skoro jest inaczej, to nie mówmy już o tem.
— Ależ moja kochana, odpowiedziałem, każdy zgani mnie za to, że dla dogodzenia twemu kaprysowi popełniłem niesprawiedliwość.
— Kto pana zgani? pan Sarranti? Co cię obchodzi zdanie tego człowieka, który przyszedł niewiadomo zkąd i układa niewiadomo co? Powiedziałam panu sto razy, że wolę i energię masz tylko przeciwko mnie.
Była to taktyka Orsoli, powtarzać nieustannie, że mną kierują wszyscy, tylko jej jednej woli nie ulegam. Po kwadransie, przekonany, że spełniam czyn najsamodzielniejszy, poszedłem sam wręczyć ogrodnikowi należne mu zasługi z dodatkiem miesięcznej płacy, polecając mu natychmiast zamek opuścić. Biedny starzec podniósł się, popatrzył na mnie chwilę, by się przekonać czy istotnie ja wydaję mu ten rozkaz i z oczyma na ten raz suchemi:
— Panie, rzekł, biorąc należne zasługi, a odsuwając miesięczny naddatek, albo popełniłem błąd, albo jestem niewinny. Jeżelim popełnił błąd, słusznie pan mnie wyganiasz i nie mam prawa do żadnego wynagrodzenia, ale jeżeli jestem niewinny, to pan niesłusznie czynisz wydalając mnie, a żadne dodatki nie mogą wynagrodzić boleści, jaką mi pan zadajesz. Potem odwracając się odemnie: Żegnam pana! rzekł! pożałujesz kiedyś swego postępku.
Wracając do zamku słyszałem wzdychającego starca:
— O, moje biedne dzieci!
— I cóż, Orsolo! rzekłem, stało się według twojego rozkazu.
— Mojego? A jakiż ja wydałam rozkaz? zapytała.
— Kazałaś wypędzić ogrodnika.
— Ha, ha, ha! odezwała się ze śmiechem, a czyż to ja tu wydaję rozkazy?
Wzruszyłem ramionami, bo nie rozumiałem tego kaprysu.
— Cóż on powiedział? zapytała.
— Powiedział, odrzekłem głosem zmienionym, powiedział: „o! moje biedne dzieci!“
— Więc?...
— Więc ja po raz pierwszy w życiu uczuwam coś na kształt wyrzutu.
— Jeżeli uczuwasz coś podobnego, mój drogi, ty, który masz umysł tak jasny, a serce tak dobre, to znaczy się, że na moje podniecenie popełniłeś zły uczynek.
Siedziałem w fotelu, z twarzą ukrytą w rękach a na słowa przez nią wyrzeczone podniosłem głowę. Ona zbliżyła się do mnie, uklękła i najsłodszym głosem, w tem krajowem narzeczu, które tak dziwny wpływ miało na moje serce:
— Przebacz mi najdroższy, rzekła, moją złośliwość!... Chciałam właśnie zawołać na ciebie, ale już byłeś zadaleko.
Byłem u szczytu dumy.
— Nie Orsolo, odrzekłem, ty nie jesteś złą! Ale ona mówiła dalej nalegająco:
— Gdybym była wiedziała, że oddalenie tego ogrodnika może ci sprawić przykrość rzeczywistą, nie byłabym wspomniała o tem.
— Więc zgodziłabyś się, ażebym go przywołał? zapytałem żywo.
— Oczywiście, skoro powiadam ci, że teraz oddalenie jego tyleż mi sprawia przykrości co i tobie.
— O! zawołałem, jakaś ty dobra, Orsolo!
I wstałem, ażeby pobiedz za starcem.
— Nie, to ja przyczyną jestem rozpaczy tego biedaka, ja naprawię złe, jakie uczyniłam.
I zmusiwszy mnie do pozostania w pokoju, pobiegli oznajmić staremu Wincentemu o ułaskawieniu.
Tego ona właśnie chciała: rozumie się nieborak pewnym był, że to ja postanowiłem go wydalić, a Orsola wyjednała mu przebaczenie.
Przez trzy lub cztery miesiące wszystko pozostało „statu quo;“ tylko ten czas użyty został na potężną działalność, z jakiej później dopiero zdałem sobie sprawę.
Jak wszyscy południowcy, byłem z natury wstrzemięźliwy; głód i pragnienie, aż do czterdziestu lat życia były u mnie koniecznością, lecz nigdy nie stanowiły przyjemności. Zwolna jednak zbytkiem rozkoszy doprowadzony do znużenia, nie mogłem oprzeć się Orsoli, która niebawem w upajaniu się trunkiem kazała mi szukać denerwujących bodźców. Jak z dzikim zwierzęciem ukazywanem w menażerji, któremu właściciel uszczupla sił sztucznemi sobie tylko znanemi środkami, tak się stało i ze mną. Orsola, ażeby opanować mnie zupełnie, przyzwala na pomoc najzgubniejsze specyfiki, napoje najbardziej odurzające. Absynt i kirsz, te dwie straszne trucizny, używane w pewnych dawkach, stały się moim ulubionym napojem a rano, po błędnych i ogłupiałych oczach można było poznać, na jak sromotnej orgji przepędziłem część nocy. Nazajutrz pozostawało mi głuche wspomnienie snów, w których zmysłowość posunięta była aż do bólu; przytem zdawało mi się wciąż, że w senności upojenia, jakiś głos mówił mi o pragnieniach tajemniczych i strasznych. Mianowicie przypominałem sobie, że Orsola bez ustanku skarżyła się na dozorczynię dzieci, tak jak skarżyła się na ogrodnika; pozostawało w pamięci zrana, że w chwilach gdy już nie miałem mocy zdobyć się na wolę, przyrzekłem wydalić tę kobietę, ale za obudzeniem, obietnica uczyniona w nocy, uchodziła jak dym śród innych wyziewów pijaństwa. Pewnego razu jednak, Orsola przystąpiła do dziwnej rozprawy.
— Dawno już, rzekła, obiecujesz mi odprawić Gertrudę, a nie czynisz tego. Cóż cię tak dziwnie do tej kobiety przywiązuje?
Oniemiałem, zaledwie przypominając sobie tę obietnicę. Nie miałem najmniejszego powodu do odprawienia Gertrudy, która była dobrą kobietą, a będąc mamką mojej bratowej, uwielbiała dzieci mocno do niej przywiązane.
Na ten raz odmówiłem bezwarunkowo.
Wstydby mi było wydzierać biednym istotom, któremi nie zajmowałem się zgoła, pozostawiając je zupełnie na opiece tej zacnej niewiasty, wydzierać im czułą jej troskliwość, której w tym wieku tak potrzebowały. Wtedy też same prześladowania co przy ogrodniku, rozpoczęły się znowu, tylko uciążliwsze, straszliwsze. Co noc, podległy złowrogiemu wpływowi szatana, który mnie trzymał na uwięzi, przyrzekałem odprawić nazajutrz Gertrudę, co rana cofałem przyrzeczenie. Orsola zamknęła mi wejście do swego pokoju jak przedtem, ale wytrzymałem tę próbę. Wyznam, że wtedy nie wypiłem jeszcze całego wstydu, do tego stopnia, by stawić czoło wyrzutom pana Sarranti i znieść łzy dzieci. Wtedy to Orsola powróciła pierwsza. Pożałowała nowego kaprysu i przyszła prosić o przebaczenie.
Domyślasz się, mój ojcze, z jaką je udzieliłem radością.
Ten zwrot ku mnie Orsoli zbiegł się z dwiema okolicznościami, które wówczas wydały mi się małoznaczącemi, ale o których ważności później dopiero przekonać się mogłem.
W przeddzień, Jan prosił mnie, ażeby go uwolnić na dwa dni, bo mu potrzeba było uregulować jakiś drobny spadek w Joigny, a zrana pan Sarranti zawiadomił nas, że obecność jego potrzebną jest w Paryżu na dwa lub trzy dni. Po wydaleniu się Jana i pana Sarranti, jedynemi osobami co pozostały w zamku, było dwoje dzieci, Gertruda, Orsula i ja. Zwróciłem na to uwagę Orsoli.
— Czyż ja nie jestem już twoją sługą przy łożu i przy stole? odpowiedziała.
I dodała do tej odpowiedzi uśmiech wróżący mi podwójną uciechę, jaka mnie czekała.
Nadeszła noc: wieczerza była zastawiona jak zazwyczaj, w pokoju Orsoli. Zamknęliśmy się o godzinie dziesiątej. Nigdy żadna bachantka nie przywodziła kochanka swego do upojenia gorętszemi ponętami: zdawało mi się, że zamiast wina piję płomień napalony od błyskawicy jej oczu! Około jedenastej usłyszałem jakby jakieś odgłosy narzekań.
— Co to takiego? zapytałem Orsoli.
— Nie wiem... zobacz kto narzeka.
Próbowałem wstać z krzesła, ale nie uszedłszy trzech kroków, opadłem w fotel.
— Masz oto, wypij ten ostatni kieliszek wina a ja pójdę zobaczę, co się tam dzieje.
Nadchodziła chwila, w której już nie byłem w stanie nic innego robić prócz tego, co mówiła Orsola. Wychyliłem kieliszek do ostatniej kropli, a wtedy ona wyszła. Nie wiem jak długo bawiła; wpadłem w ten stan senności, która człowieka wyosabnia zupełnie od otaczających go rzeczy. Ocknąłem się z niej za dotknięciem kieliszka przyłożonego do ust moich; otworzyłem oczy i spostrzegłem Orsolę.
— I cóż? zapytałem z głuchem wspomnieniem narzekań, które słyszałem.
— To Gertruda, która jest bardzo chora.
— Gertruda... chora! wybełkotałem.
— Tak, rzekła Orsola, narzeka na kurcze w żołądku i nie chce nic wziąć z mojej ręki. Powinienbyś zejść i dać się jej czego napić, choćby wody z cukrem.
— Zaprowadź mnie, rzekłem do Orsoli.
Wtedy przypominam sobie, że zszedłem ze schodów, że Orsola zaprowadziła mnie do jakiegoś przedpokoju, że kazała mi do szklanki wody wsypać miałkiego cukru i wskazując mi pokój chorej:
— Zanieś jej to, rzekła, i staraj, się nie pokazywać jej, żeś pijany.
Jakoż, wstydząc się sam stanu w jakim się znajdowałem, przywołałem cały mój rozum, a idąc do łóżka Gertrudy krokiem dość pewnym:
— Masz, moja dobra Gertrudo, rzekłem, wypij tę szklankę wody, to ci ulży.
Gertruda zrobiła wysilenie, wyciągnęła rękę i wypiła.
— O panie! zawołała, wciąż ten sam smak!... Panie, panie, lekarza!... Panie, ja z pewnością jestem otruta!
— Otruta? powtórzyłem patrząc z przerażeniem naokoło siebie.
— O! panie na miłość boską! panie, na imię twego brata... lekarza! lekarza!
Wyszedłem przerażony.
— Czy słyszysz? rzekłem do Orsoli, ona powiada, że jest, otrutą i prosi o lekarza.
— To pobiegnij do Morsang i sprowadź pana Ronsin.
Był to w istocie stary lekarz, który czasami przyjeżdżał do nas na obiad, gdy bywał u chorego w okolicach zamku. Wziąłem kapelusz i laskę.
— Jeszcze ostatni kieliszek wina, rzekła Orsola, zimno jest, a masz z milę drogi.
I podała mi napój, który jakkolwiek nawykłemu do mocnych trunków, sparzył mi żołądek, tak jakbym się napił witryolu. Wyszedłem, przebyłem ogród, zataczając się stanąłem na polu, ale zaledwie uszedłem dwieście kroków na drodze do Morsang, kiedy drzewa zaczęły mi się kręcić, niebo wydało się ognistem, a ziemia z pod nóg mych ustępowała. Upadłem na skraju drogi. Nazajutrz znalazłem się w łóżku; zdawało mi się żem wyszedł z rąk straszliwej zmory! Zadzwoniłem. Przybiegła Orsola.
— Czy to prawda, że Gertruda umarła, czy mi się śniło?
— Prawda, odrzekła.
— Ależ... dodałem wahające, umarła... otruta!
— Bardzo być może.
— Jakto, być może? zawołałem.
— Tak, rzekła Orsola, tylko strzeż się wspominać o tem; gdyż, ponieważ nic nie przyjmowała tylko z mojej ręki lub z twojej, to mógłby kto powiedzieć, że myśmy ją otruli.
— A dlaczegożby to miano powiedzieć?
— Ha! spokojnie odpowiedziała Orsola, świat taki złośliwy!...
— Ależ, trzebaby zaznaczyć powód takiej zbrodni, rzekłem cały wystraszony.
— Znaleźliby jeden.
— Który?
— Powiedzianoby, że się naprzód pozbyłeś dozorczyni, ażeby następnie łatwiej pozbyć się dzieci, po których masz wziąć spadek.
Wydałem okrzyk i schowałem głowę pod kołdrę.
— O! nieszczęśliwy, szepnął mnich.
— Zaczekaj! zaczekaj! odezwał się umierający, to jeszcze nie koniec... tylko nie przerywaj mi, czuję się bardzo słabym.
Brat Dominik słuchał, z piersią dyszącą, z sercem ściśnionem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.