Mohikanowie paryscy/Tom IV/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Gdzie Pająk roztacza sieci.

Pan Gerard mówił dalej:
— Śmierć Gertrudy nie obudziła żadnych podejrzeń; wznieciła tylko wielką boleść. Dzieci nadewszystko były niepocieszone. Orsola chciała przy nich zastąpić Gertrudę, ale miały do niej odrazę, szczególniej mała Leonja patrzeć na nią nie mogła.
Ja zapadłem w głęboką melancholję; przez jakie cztery, czy pięć dni sam na ten raz zamknąłem się w pokoju. Pan Sarranti powrócił, usiłował pocieszyć mnie po tym wypadku. Rozumiał, że żal mi dobrej i wiernej sługi, ale nie pojmował zmartwienia wyglądającego prawie na wyrzut. Przełożył mi, ażeby wziąć inną kobietę do dozoru dzieci, ale dzieci ani słyszeć o tem nie chciały, a ja obawiając się oporu Orsoli, użyłem ich wstrętu na to, by nie zastępować Gertrudy przez żadną inną kobietę. Orsola prowadziła dalej dom, jak gdyby nic nie zaszło, pozostając zawsze w odległości swego położenia i nie troszcząc się o mnie, upewniona bezwątpienia, że się jej nie wymknę. Raz spotkałem ją w sieni.
— Coby to było, zapytała mnie przechodząc, gdybym ja zamiast Gertrudy umarła?
— O! gdyby to ty! powiedziałem odnajdując w jej spojrzeniu ten płomień, który wlewała we mnie, gdyby to ty, to i ja umarłbym także!
— A więc, skoro to nie ja, to żyjmy razem! rzekła. Potem, z uśmiechem szatańskim: Czekać cię będę dziś, Gerardzie, odezwała się po baskijska.
— O! nie, nie! powiedziałem do siebie, nie pójdę!
Mój ojcze, mówił dalej umierający, naturaliści opowiadają o uroczej potędze zwierząt, mianowicie węży, które z gałęzi na gałąź sprowadzają ptaki, aż do swej otwartej paszczy.
Otóż, ojcze mój, zły duch udarował tę kobietę podobną potęgą: ja bowiem, opierając się aż do godziny jedenastej w nocy, czułem się nieprzezwyciężenie pociągniętym do jej pokoju; pomimo woli, ociągając się co krok, przebyłem korytarz, i stopień po stopniu wszedłem na schody złowrogie, na szczycie których ona mnie oczekiwała... Oświadczyłem ci, że nazajutrz po tych nocach, przepędzonych na orgji, pozostawało mi tylko głuche wspomnienie tego, com czynił lub mówił i tego, co czyniono lub też mówiono przy mnie... Otóż nazajutrz po tej nocy zdawało mi się, że pomiędzy Orsolą i mną o niczem nie było mowy tylko o rozkoszach, jakie można osiągnąć, posiadając ze dwa lub trzy miljony majątku. Przypominając sobie chociaż, niewyraźnie tę rozmowę, zadrżałem, gdyż nigdybym do takiego majątku dojść nie mógł, tylko przez śmierć dzieci mojego brata. A jakież podobieństwo, ażeby Bóg powołał do siebie te piękne dzieci, wonne i świeże jak kwiaty i owoce, pośród których igrają? Prawda, że przerażała mnie nagła śmierć Gertrudy! Kiedy podobne myśli ściskały mi serce, szedłem do pana Sarranti, mówiłem z nim nasamprzód o różnych rzeczach a potem sprowadzałem rozmowę na dzieci i nie rozstawałem się z nim inaczej, jak prosząc, ażeby pilne miał na nie baczenie. A on, co kochał je całą duszą, odpowiadał mi:
— Bądź pan spokojny, nie opuszczę ich nigdy, chybaby okoliczności silniejsze od woli mojej...
I wtedy czoło jego zachmurzało się i mógłby kto mniemać, że domyślał się jakiejś złowrogiej nieufności mojej, nie względem samego siebie, ale względem innych, która nakazywała mi zalecać mu czujność nad dwiema małemi istotkami, które mu powierzono.
A teraz, ojcze mój, mamże ci opowiadać, jakim szeregiem bezwstydnych ponęt, jakiem poddawaniem potwornych zachęcali, Orsola doszła do oswojenia mnie z tą myślą, że może zajść wypadek czyniący mnie właścicielem tego majątku, który ja zacząłem uważać za nieodzowny dla mego szczęścia, ponieważ Orsola powtarzała mi co noc, że on dla jej szczęścia potrzebnym“...
Wreszcie, rzecz szczególna! Chociaż istotnie nigdy nie było mowy o małżeństwie pomiędzy tą kobietą i mną, każdy wiedział, jak rzeczy między nami stoją, cała czeladź, chcąc się jej przypochlebić nazywała ją „panią Gerardową!“ Dzieci nawet do tego nawykły: powtarzały za drugimi. Było to zapewne jej zamiarem, żeby kiedyś zostać naprawdę panią Gerardową, ale może czekała, aż życie moje połączy się z jej życiem węzłem straszliwego wspólnictwa!
Czasami w dzień drgnąłem nagle, gotów wydawać okrzyki trwogi. Te krwawe myśli, podobne upiorom, stawały przede mną! Wtedy biegłem dopóki kogo nie spotkałem. Jeżeli spotkałem dzieci, uciekałem w stronę przeciwną; jeżeli spotkałem pana Sarranti, powtarzałem mu zlecenie, aby dobrze czuwał nad dziećmi i dodawałem:
— Ja tak je kocham, te biedne dzieci mojego dobrego Jakóba!
Tym sposobem uspakajałem się, dodawałem ducha samemu sobie, przez te słowa czułości wypowiedziane głośno. Potem następowały noce i ta bezecna Penelopa swojemi pocałunkami, przymileniami, dziwnemi pragnieniami niesłychanej rozkoszy, niszczyła tę świętą i miłosierną pracę, którą sumienie moje odrabiało w dzień! Ale w miarę upływu czasu, wyznać to muszę, dzieło nocy coraz mniej doznawało trudności w zniszczeniu pracy dziennej.
Nareszcie, chociaż w dalekiej przyszłości widziałem urzeczywistnienie straszliwej nadziei, nawykałem potrochu patrzeć na mienie moich synowców, jako na moje własne i raz zdarzyło mi się powiedzieć wobec Orsoli:
— Jak będę bogatym, kupię posiadłość sąsiednią.
Ale cóż mnie uczynić mogło bogatym? „Wypadek!...“ Tak to nazywała Orsola. Wypadek, który uczyniłby mnie spadkobiercą moich bratanków. Lecz ojcze mój, dodał umierający potrząsając głową, kto liczy na wypadek w podobnych okolicznościach, ten bardzo jest bliskim przyjścia mu w pomoc! Doszedłszy do tej części opowiadania, pan Gerard miał twarz tak zmienioną, że mnich uważał za stosowne przerwać mu, jakkolwiek ciekawym i zajmującym był dlań dalszy ciąg wypadków, których szereg rozwijał się przed nim. Jakoż umierający zamilkł na chwilę, by zebrać wszystkie siły. W tym punkcie opowiadania o tyle żądnym był ukończyć je, o ile zrazu lękał się rozpoczynać.
Jednak pod tą zsiniałą maską, na której Dominik zatrzymał swój wzrok przerażony, ciężka odbywała się walka; chory podjął opowiadanie swe głosem tak słabym, że ażeby zrozumieć co mówi, Dominik zmuszonym był przyłożyć prawie ucho do ust jego.
— Pod ten czas, mówił pan Gerard, zdarzył się wypadek, którego nie mogę pominąć milczeniem. Dziewczynka, zowiąca się Leonią, była dzieckiem tkliwej dobroci, ale zarazem dziwnie dumnem, jak na tak drobny wiek. Nawykła w Brazylji, którą opuściła mając zaledwie cztery lata, do biernego posłuszeństwa dwudziestu sług, do ich bezwarunkowej uległości, przyzwyczaiła się rozkazywać jednym wyrazem, jednym znakiem. Od śmierci Gertrudy ciągle uskarżała się na Orsolę, która nie ukrywając bynajmniej nienawiści, jaką przejmowało ją dziecko, okazywała mu niedbalstwo albo brutalność, którą dziewczynka dostrzegła. Skarżyła się przedemną kilka razy, ale widząc, że to nie zmienia względem niej postępowania Orsoli. powiedziała o tem panu Sarranti, który z najwyższą delikatnością dał mi do zrozumienia, że moja osobista dla Orsoli względność, nie powinnaby jej upoważniać, bo Wiktor i Leonia są istotnymi panami domu. Pewnego rana gdy dzieci bawiły się rzucając w staw kamyki, które Brezyl nurkiem wydobywał, Orsola uskarżała się na ból głowy, jaki sprawiało jej szczekanie psa. Zawołała więc oknem na dzieci, ażeby zaprzestały zabawy, albo zmieniły ją na taką, coby psa do szczekania nie pobudzała. Dzieci spojrzały kto im ten rozkaz wydaje, a widząc, że Orsola, zaczęły znów się bawić.
— Pamiętaj, Leoniu! rzekła Orsola do dziewczynki, którą, szczególniej nienawidziła.
— Na co? zapytała Leonia.
— Żebym nie zeszła na dół; bo jak zejdę, to ci dam rózgą.
— Nie może być! spróbuj tylko! odpowiedziała dziewczynka.
— Wyzywasz mnie? rzekła Orsola. Poczekaj, zaraz ja tam pójdę.
I wbiegając do ogrodu, wpadła nad staw i wyciągnęła rękę dla ujęcia dziecka, które na jej widok nie raczyło cofnąć się nawet. Lecz w chwili, gdy miała ująć dziewczynkę, pies rzucił się i ją samą pochwycił za ramię. Orsola krzyknęła przeraźliwie, nie tyle z bólu ile ze złości.
Krzyk jej z dwóch przeciwnych stron zwabił dwie osoby: pana Sarranti, który odprowadził dzieci, i ogrodnika, który odprowadził psa.
Orsola wróciła i pokazała mi zakrwawione ramię.
— Spodziewam się, że pan ukarzesz swoją synowicę i zabijesz psa? rzekła.
Byłbym może postąpił według jej życzenia, ale wdał się pan Sarranti i wzbronił mi; wszystko on widział i słyszał i według jego zdania Leonia była niewinną. Co do Brezyla, to z instynktem wiernego sługi, bronił swej młodej pani i bynajmniej za to na śmierć nie zasłużył. Poprzestałem więc na tem, że zakazałem dzieciom chodzić nad staw, a Brezyla kazałem uwiązać, Orsola wreszcie porzuciła myśl podwójnej zemsty, ze spokojem, który mnie zdziwił i zarazem przestraszył. Zaczynałem ją poznawać i rozumieć, że to kobieta wcale nie łatwa do przebaczenia. Około tego czasu, jedno zdarzenie domowe nastręczyła Orsoli fatalną sposobność do spełnienia zamiaru, który układała oddawna. Było to w połowie sierpnia 1820 roku. Od jakich trzech tygodni pan Sarranti naraz zmienił wszystkie swoje zwyczaje; życie jego, dotąd nadzwyczaj regularne, stało się ku wielkiemu zdziwieniu szeregiem wyskoków, które zaczęły budzić uwagę spokojnych mieszkańców osady a nadewszystko służby zamkowej. Przybywano po niego śród nocy, wyjeżdżał z temi co po niego przybyli, znikał na całe dnie, a mnie dawał tylko znać przez Jana, którego uczynił swym powiernikiem, o swej nieobecności, nie określając ani przyczyny, ani trwania tej nieobecności. To znów, od samego świtu odbywał narady z przyjaciółmi przybywającymi z Paryża, zamykał się z nimi w swoim pokoju, to w pawilonie parkowym, pozostawał tam bez śniadania a czasami i bez obiadu. O zmroku widywano go rozmawiającego z ludźmi orderowymi, w długich surdutach granatowych zapiętych pod brodę, którzy i z miny i z obejścia wyglądali na wojskowych ubranych po cywilnemu. Orsola nieraz podsłuchiwała pode drzwiami, usiłując przejąć tajemnicę tych długich i częstych rozmów. Wyrazy luźne, jakie posłyszała, mogły naprowadzić na ślad, ale brak związku niebawem ślad ten zacierał. Jednakże słyszała imiona takie, jak Ludwik XVIII-ty i cesarz Napoleon, przeto bez trudności domyśliła się, że chodzi o spisek wojskowy mający na celu obalenie istniejącego rządu i odbudowanie cesarstwa. Przypominam sobie, z jaką szatańską radością Orsola udzieliła mi tej wiadomości. Nie cierpiała twego ojca, który we wszystkich okolicznościach przyjmował stronę dzieci i nie wątpię, że byłaby go wydała policji, gdyby zamiar innej natury nie był jej pochłaniał i gdyby przy swej straszliwej przezorności nie była spostrzegła w zamiarach twojego ojca czegoś, co i jej zamiarowi posłużyć mogło. Czekała więc na dzień, godzinę, chwilę do działania, tak jak jaguar, przyczajony na gałęzi, oczekuje chwili rzucenia się na podróżnika. Było coś wężowego i zarazem tygrysiego w tej cierpliwej i nieubłaganej istocie! Dnia 18-go sierpnia, pan Sarranti, wyjechawszy na całą noc z zamku, prosił mnie bilecikiem, ażebym sam udał się do notarjusza w Corbeil po te sto tysięcy talarów, które złożyłem w jego biurze. Dla ułatwienia przekazu miałem część przynajmniej tych pieniędzy odebrać w biletach bankowych. Kazałem więc zrana zaprządz i udałem się do Corbeil. Pan Henry mało miał biletów, całą więc sumę przywiozłem tak jak była, w złocie. Pan Sarranti wrócił i kazał mi się zapytać, czy może ze mną przez chwilę pomówić. Byłem z Orsolą.
— Zaraz zejdę, rzekłem do Jana.
— Czemu raczej pan tu nie poprosisz pana Sarranti? zapytała. Tu lepiej rozmawiać.
— Poproś pana Sarranti, odezwałem się do Jana.
Po wyjściu zaś służącego:
— Wyjdziesz zapewne ztąd? rzekłem do Orsoli.
— Więc masz dla mnie tajemnice? zauważyła.
— Nie, ale tajemnice pana Sarranti należą do niego.
— Za pozwoleniem, panie Gerardzie, tajemnice pana Sarranti należeć będą do „nas“, albo zachowa je dla siebie.
Zamiast wyjść, weszła do garderoby, z której można było słyszeć wszystko co się mówiło w pokoju i zamknęła się na klucz.
Zaledwie się ukryła, drzwi się otworzyły i ojciec twój wszedł. Mogłem, powinienem był wprowadzić go do innego pokoju, lub pójść z nim do parku, w ustronie, ale zląkłem się tego coby zaszło między Orsolą i mną, jak zostaniemy sami. To też kiedy pan Sarranti zapytał mnie:
— Czy jesteśmy sami i czy mogę do pana mówić w zupełnem zaufaniu?
Nie wahałem się odpowiedzieć:
— Tak mój przyjacielu, możesz mówić...
Nim zaczął opowiadać dalej, pan Gerard odwrócił się do mnicha:
— Czy wiesz, zapytał, co ojciec twój miał mi do powiedzenia, czy mam ci to powtórzyć?
— Nic nie wiem, panie, odpowiedział Dominik. Gdy ojciec mój opuścił Francję, byłem w seminarjum, nie miał czasu pożegnać się ze mną. Potem odebrałem od niego list datowany z Lahory, ale jedynym jego celem było uspokojenie mnie co do zdrowia, przytem przysłał mi trochę pieniędzy, które zdawało mu się, że mi będą potrzebne.
— Opowiem ci tedy, odrzekł umierający, jakie były ojca twego zamiary i do jakiego wszedł spisku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.