Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Róża.

Pewnego wieczora, było to 20-go sierpnia 1820 roku, około godziny dziewiątej, Brocanta powracała na wózku zaprzężonym w osła, po sprzedaniu kupy szmat w papierni Essonne; gdy nagle, na zakręcie drogi, spostrzegła jakby wystającą z rowu sylwetkę dziewczynki biegnącej ku niej z otwartemi ramionami, bladej, z piersią zadyszaną, a ciałem drżącem i nacechowanem oznakami największej trwogi. Dziewczynka ta krzyczała: — Ratujcie mnie! ratujcie!
Brocanta pochodziła z tego plemienia cyganów, które instynktowo porywają dzieci, jak ptaki drapieżne porywają skowronki i gołębie. Zatrzymała osła, zeskoczyła z wózka, wzięła małą na ręce, usiadła z nią napowrót i zacięła osła. A trzeba wyznać, że dokonywając tej czynności, wyglądała więcej na wilczycę porywającą jagnię, niż na kobietę ratującą dziecko.
Wypadek ten, szybki jak myśl, odbył się o półtrzeciej mili od Paryża, między Juvisy i Fromenteau.
Spiesząc się z oddaleniem, Brocanta z razu nie przypatrywała się jej, aż dopiero po jakiej ćwierć mili przebytej przez osła.
Dziewczynka była z gołą głową, z rozplecionemi czy to skutkiem szybkiego biegu, czy skutkiem szamotania się warkoczami; czoło jej oblane było potem, nogi świadczyły o długiej podróży po polach, a biała sukienka nosiła ślady krwi sączącej się z rany, na szczęście nie głębokiej, zadanej narzędziem ostrem.
Siedząc już w wózku, dziewczynka, zdająca się mieć około pięciu do sześciu lat, korzystając z tego, że Brocanta miała obie ręce zajęte prowadzeniem i zacinaniem osła, zsunęła się jak żmija z kolan kobiety na pokład wózka, i schroniła się w najciemniejszy zakątek, na wszystkie zapytania temi tylko odpowiadając słowy:
— Ona nie biegnie za mną? nieprawdaż?... wszak ona nie biegnie za mną?...
Na co, Brocanta, zdająca się również jak i dziewczynka obawiać pogoni, ukradkiem oglądała się na drogę i widząc ją pustą, uspakajała malutką, w której strach zdawał się tak wielkim, że materjalny fakt rany i ból jaki ztąd musiała cierpieć, był szczegółem zapomnianym.
Około północy przybyły pod rogatkę Fontainebleau.
Zatrzymana przez strażników celnych, Brocanta wychyliła tylko głowę i rzekła: To ja, Brocanta, a strażnicy nawykli widzieć ją co miesiąc przejeżdżającą z ładunkiem gałganów i nazajutrz wracającą w pustym wózku, oddalili się, więc osioł, wózek, kobieta i dziecko, wjechali do miasta. Potem, przez ulicę Mouffetard i Clichową, dostali się na ulicę Triperet.
Co się tyczy dziewczynki, skulonej w zakątku wózka, ta, jak powiedzieliśmy, nie dawała innych znaków życia, tylko zapytaniami od czasu do czasu czynionemi Brocancie, głosem zdjętym niewysłowionym niepokojem.
— Ona nie biegnie za mną?... wszak prawda?...
Zaledwie zszedłszy z wózka, rzuciła się do sieni i jak gdyby posiadała własność widzenia nocą, weszła na schody, biegnąc po ich stopniach jak kot najzręczniejszy.
Brocanta szła za nią, otworzyła drzwi od swej komórki i rzekła:
— Wejdź, dziewczynko! nikt nie wie, że tu jesteś, bądź więc spokojna.
— Więc ona tu nie przyjdzie po mnie? zapytała dziewczynka.
— Bynajmniej.
I mała wcisnęła się jak łasica przez pół otwarte drzwi.
Brocanta zatrzasnęła je i zamknęła na klucz; następnie zeszła na dół, by wózek zaprowadzić do wozowni a osła do stajni. Wróciwszy, drzwi zamknęła na zasuwę. Potem zapaliła kawałek świeczki sterczącej w stłuczonej butelce, i przy słabem jej światełku szukała małego zbiega.
Mała zaczołgała się omackiem w najoddaleńszy zakąt strychu, tam uklękła i odmawiała wszystkie modlitwy, jakie umiała na pamięć.
Wtedy Brocanta zawołała na nią. Ale mała znakiem odmówiła. Brocanta wzięła ją za rękę i przyciągnęła ku sobie. Dziewczynka poszła, lecz z wyraźną niechęcią.
Stara chciała ją wypytywać. Na wszystkie jej zapytania, dziewczynka nic nie odpowiadała, tylko te wyrazy:
— Nie, onaby mnie zabiła!
Tym sposobem Brocanta nie mogła się nic dowiedzieć, ani o jej pochodzeniu, ani o rodzicach, ani o nazwisku, ani o tem dlaczego chciano ją zabić, ani kto jej zadał ranę, którą miała na piersiach.
Dziewczynka rok blisko zachowywała zupełne milczenie; tylko w nocy, podczas snu strasznego, gdy ją jakaś zmora dusiła, krzyknęła raz:
— A! zlituj się nademną, pani Gerard! ja ci nic złego nie zrobiłam, nie zabijaj mnie!
Wszystko więc, czego dowiedzieć się mogła stara, to, że kobieta co chciała zabić dziewczynkę, nazywa się Gerard. A ponieważ trzeba było jakkolwiek nazwać dziecko, przeto Brocanta nadała jej imię „Róży“, które jej pozostało.
Tegoż samego wieczora, gdy ją sprowadziła do siebie, widząc że mała nie chce nic mówić i w nadziei, że może nazajutrz będzie mowniejszą, ukazała jej rodzaj tapczana, na którym spało już dziecko starsze od niej może o rok lub dwa i powiedziała, ażeby się przy niem położyła. Ale dziewczyna odmówiła; barwa siennika, brud kołdry, wstrętem ją przejmowały, bo o ile sądzić można było z cienkiej bielizny i wytwornego kroju sukienki, należeć musiała do rodziców zamożnych.
Wzięła krzesło, oparła je o ścianę i usiadła na niem, mówiąc, że jej tak będzie dobrze. Jakoż przepędziła noc na krześle. Nade dniem dopiero zasnęła.
Około szóstej zrana, gdy dziecko spało, Brocanta wstała i wyszła. Udała się na ulicę Neuve-Saint-Medard, by zakupić całkowite ubranie dla dziewczynki.
Ubranie to składało się z bawełnianej sukienki w białe groszki, z żółtej chustki w czerwone kwiaty, z dziecinnego czepeczka, z dwóch par wełnianych pończoszek i z pary trzewików. Wszystko to kosztowało siedm franków. Brocanta spodziewała się, że za zdjętą z dziewczynki odzież, weźmie cztery razy tyle.
W godzinę wróciła ze sprawunkiem i zastała dziewczynkę wciąż skuloną na słomianem krześle i opierającą się wszelkim zaczepkom, jakie czynił Babolin, by ją do zabawy z sobą pociągnąć.
Gdy klucz odezwał się w zamku, dziewczynka zadrżała wszystkiemi członkami; gdy drzwi się otworzyły, zbladła jak chusta.
Widząc ją bliską zemdlenia, Brocanta zapytała co jej jest.
— Myślałam, że to ona! odpowiedziała dziewczynka.
„Ona“!... Więc to przed kobietą tak uciekała.
Brocanta rozłożyła na stołku sukienkę niebieską, chustkę żółtą, czepeczek, pończoszki i trzewiki. Dziewczynka patrzyła na to niespokojnie.
— Pójdź-że tu! rzekła.
Lecz mała nie ruszając się z krzesła, wskazała palcem na ubranie.
— To nie dla mnie to wszystko? zapytała z miną wzgardliwą.
— A dla kogoż?
— Ja się w to nie ubiorę, odpowiedziała.
— Więc chcesz, żeby cię poznała?
— Nie, nie, nie; nie chcę!
— Musisz włożyć tę odzież.
— A w tej odzieży nie pozna mnie?
— Nie.
— To włóż mi pani zaraz.
I nie spierając się, dozwoliła zdjąć z siebie piękną sukienkę białą, cienkie pończoszki, batystową spódniczkę i eleganckie trzewiczki.
Wszystko to wreszcie poplamione było krwią: trzeba, było natychmiast uprać, ażeby nie wzbudzić podejrzeń sąsiadów.
Dziewczyna ubrała się w odzież kupioną przez Brocantę, w tę skromną liberję nędzy, widoczny symbol życia, które ją czekało.
Brocanta wyprała ubranie dziewczynki, wysuszyła, i sprzedała za trzydzieści franków. Był to już dobry interes. Ale stara czarownica spodziewała się kiedyś uczynić lepszy, wynajdując rodziców dziewczynki, by ją oddać albo raczej sprzedać rodzinie.
Tenże sam wstręt, jaki okazała względem ubrania lichego, objawił się w niej i przy posiłku domowym. Reszta mięsa odgrzanego w piecu, kawałek czarnego chleba kupiony z odpadków lub użebrany w mieście, były zwyczajnym posiłkiem Brocanty i jej syna.
Babolin, nigdy nie jadając przy innym stole oprócz swej matki, nie miał zachceń gastronomicznych, wyższych nad swą sferę.
Ale nie tak rzecz się miała z Różą. Musiała biedna dziewczynka być nazwyczajoną do potraw wyszukanych, podawanych na porcelanie ze srebrem, gdyż spojrzała tylko na śniadanie przygotowane przez Brocantę i rzekła:
— Nie chce mi się jeść.
Przy obiedzie było toż samo. Brocanta zrozumiała, że wytworne dziecko raczej zamorzy się, a nie tknie takiego jedzenia.
— Czegóż więc tobie potrzeba? zapytała, może bażantów na pomarańczach albo pulardy z truflami.
— Nie potrzebuję ani pulardy z truflami, ani bażantów na pomarańczach; chciałabym kawałek białego chleba, takiego jak ubodzy u nas dostawali w niedzielę.
Brocanta, jakkolwiek twarda, wzruszyła się na tę odpowiedź, tak prostą a zarazem tak żałosną; i dała sou Babolinowi.
— Idź przynieś bułeczkę od piekarza, rzekła.
Babolin wziął pieniądz, jednym susem zbiegł ze schodów, wrócił w pięć minut, i przyniósł bułkę o białym ośrodku i złocistym naskórku.
Bladej Róży bardzo się jeść chciało; pochłonęła bułkę do okruszyny.
— Cóż, czy to lepsze? zapytała Brocanta.
— O! doskonałe; dziękuję pani.
Nikomu nigdy jeszcze nie przyszło do głowy nazwać Brocantę „panią“.
— Piękna mi pani! odezwała się. A teraz, moja panno Precjozo, co sobie życzysz na deser?
— Prosiłabym o szklankę wody, odpowiedziała dziewczynka.
— Podaj garnczek, rzekła Brocanta do syna.
Babolin przyniósł garnczek bez ucha, wyszczerbiony i podał dziewczynce.
— Czy wy z tego pijecie? zapytała łagodnym głosem.
— To matka z tego pije; a ja sobie nalewam.
I wznosząc garnczek na pół stopy nad głowę, puścił strumień wody, którą chwytał w usta ze zręcznością świadczącą o wprawie.
— Ja pić nie będę, rzekła mała.
— Dla czegóż to? zapytał Babolin.
— Bo nie umiem pić tak, jak ty.
— Dobrze! widzisz, że potrzeba szklanki dla panny, odezwała się Brocanta zżymając ramionami. To już litość bierze.
— Szklanki? rzekł Babolin. Tu musi być gdzieś szklanka. I poszukawszy chwilę, wynalazł jakąś szklankę w kącie. Masz, rzekł napełniwszy szklankę wodą i podając ją dziewczynce, pij.
— Nie, odrzekła, nie będę piła.
— Dla czego?
— Bo mi się pić nie chce.
— Ależ chce ci się, kiedy tylko co prosiłaś o wodę.
Dziewczynka potrząsnęła głową.
— Widzisz, że my jesteśmy trędowaci, rzekła matka, i że panna nie mogłaby pić ani z naszych garnczków ani z naszych szklanek.
— Jeżeli są brudne, odrzekła łagodnie i smutno dziewczynka, a jednak... a jednak, bardzo mi się pić chce, dodała zalewając się łzami.
Babolin zszedł tak jak poprzednio, pobiegł do sąsiedniej studni, wypłukał kilka razy szklankę i przyniósł ją napowrót przejrzystą, jak kryształ czeski, a pełną wody świeżej i czystej.
— Dziękuję ci, panie Babolinie, rzekła dziewczynka. I wychyliła szklankę duszkiem.
— O! „panie“ Babolinie! zawołał chłopak, okręcając się. Powiedz-no matko, jak pójdziemy do „Haczyka“, to nas oznajmią: „Pan“ Babolin i „pani“ Brocanta.
— Przepraszam! odparła dziewczynka, nauczono mnie mówić pan i pani; już więcej nie powiem, jeżeli to niedobrze.
— Owszem, moje dziecię, to dobrze, ozwała się Brocanta, mimowolnie zwyciężona wyższością edukacji, którą osoby z ludu wyszydzają czasem, ale która zawsze na nich sprawia pewne wrażenie.
Wieczorem, taż sama scena, co w przeddzień powtórzyła się przy noclegu. Matka i syn spali na tym samym sienniku, rzuconym pomiędzy gałgany, w zakącie izby. Róża w żaden sposób nie chciała położyć się z niemi. I tej więc jeszcze nocy spała na krześle.
Nazajutrz Brocanta wysiliła się. Włożyła w kieszeń owe trzydzieści franków, cenę odzieży małej, wyszła, kupiła łóżeczko za czterdzieści soldów, materac za dziesięć franków, trochę szczupły, ale czysty, poduszkę za trzy franki pięćdziesiąt centimów, dwa prześcieradła kartonowe i kołdrę bawełnianą: wszystko nieskazitelnej białości.
Kosztowało to akuratnie dwadzieścia trzy franki: skwitowała się z dziewczynką.
— O! jakież śliczne, bieluchne łóżeczko! zawołała dziewczynka, kiedy je usłano.
— To dla ciebie, panno Precjozo, rzekła Brocanta; skoro, jak widać, jesteś księżniczką, więc trzeba cię po książęcemu podejmować!
— Ja nie jestem księżniczką, odpowiedziała dziewczynka; ale tam, łóżko białe.
— Będziesz więc i tu miała takież samo... Jestżeś zadowolona?
— O, tak! a pani jesteś bardzo dobrą! rzekła dziewczynka.
— A teraz, gdzie zechcesz mieszkać? Czy nie trzeba dla ciebie wynająć mieszkanie przy ulicy Rivoli, na pierwszem piętrze.
— Czy dasz mi pani ten kącik? zapytała dziewczynka.
I wskazała zagłębienie strychu, tworzące pewien rodzaj gabinetu wykrojonego w strychu sąsiednim.
— I to będzie dosyć dla ciebie? zapytała Brocanta.
— Dosyć, odpowiedziała dziewczynka ze zwykłą łagodnością.
Wepchnięto łóżeczko w ten kąt. Powoli kąt uprzątnął się, i wyglądał na mały gabinecik.
Brocanta nie była bynajmniej tak ubogą, jak się wydawała; była tylko straszliwie skąpą, i kosztowało ją wiele, gdy musiała wydobyć pieniądz ze skrytki.
Ale Brocanta miała przemysł: kładła kabałę. Zamiast kazać sobie płacić przez konsultantów, co nieraz przedstawiało trudności w okolicy tak ubogiej, powzięła myśl kazać sobie płacić w naturze.
W sklepie bławatnym zażądała firanek z perskiego płótna; od stolarza wzięła stolik; od kupca różnych luster; tak, że w ciągu miesiąca zakącik Róży ustroił się dosyć przyzwoicie i nazwano go Wypoczynkiem.
Róża była prawie szczęśliwą. Powiadamy, prawie, gdyż jej niebieska suknia bawełniana, żółta chustka w czerwone kwiaty, wełniane pończochy i czepek, bardzo się jej nie podobały. To też w miarę, jak się zużywały te przedmioty, Róża sama urządzała sobie przyodziewek.
Przedewszystkiem czesała z nadzwyczajną starannością włosy, które były tak długie, że gdy je w tył zarzuciła, to przedeptywała piętami.
To znowu wzięła koszulę z surowego płótna, zawiązaną u szyi jakimś improwizowanym sznurkiem; to turban zrobiony z szarfy o żywych barwach; to stary szal, w który udrapowała się, to gałązkę jaśminu, z której zrobiła sobie wonny wieniec, ale jakkolwiek się ubrała, zawsze malowniczy ubiór jej. zbliżał się do jakiegoś typu, z którego mógłby coś wziąć malarz, czy to miałby odtwarzać kreolkę z wysp Antylskich, czy dżytanę hiszpańską, czy druidkę Gallijską.
Tylko ponieważ dziewczyna nie wychodziła nigdy, ponieważ słońce przez wązkie tylko szczeliny dochodziło do strychu, ponieważ jadła sam tylko chleb i piła tylko wodę, ponieważ zimno ze wszech stron przenikało do komórki Brocanty, ponieważ nareszcie, latem czy zimą, ubrana zawsze była niemal jednako, więc miała ten pozór chorobliwy i cierpiący, który staraliśmy się określić.
Dodajmy do tego, że objawiający się czasami suchy kaszel, sprowadzający na lica Róży za każdym razem żywszy rumieniec świadczył, że nędzna siedziba, która schroniła ją nie osłaniając, wywierała już szkodliwy wpływ na jej zdrowie, a z czasem mogła wywrzeć gorszy.
O rodzinie jej i o strasznym wypadku, który zrządził spotkanie się z Brocantą, nigdy już mowy nie było więcej nad to, cośmy powiedzieli. Stara zaś pokochała dziewczynkę o tyle, o ile kochać była zdolną.
Taką była Róża, to jest dziewica klęcząca między kolanami Brocanty, w chwili, gdy Babolin, z bakałarzem ukazali się na progu drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.