Mistrz Twardowski (Oppman)/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Jako Twardowski odmłodził burmistrza Słomkę.

Ranek był wczesny, gdy zapukał ktoś mocno do drzwi mieszkania Twardowskiego. Maciek otworzył, i do izby wtoczyła się postać pękata, opasła, siwa, z czerwoną gębą. Był to sławetny burmistrz miasta Bydgoszczy w swojej własnej osobie.
— Czego waść życzysz? — zapytał Twardowski, zły, że go budzą tak wcześnie.
— Mistrzu! — odpowie pan Słomka (tak się bowiem ów burmistrz nazywał) — przyszedłem z wielką prośbą do wielmożności waszej: ani mniej, ani więcej, chcę, abyś mnie odmłodził. Starość ciąży mi kaducznie na karku; ni jeść, ni pić, ni dychać nie mogę. Ty wszystko zdołasz uczynić. Odmłódź mnie!
— Rzecz to nie tak łatwa, ani ją tak z kopyta do skutku doprowadzić można — rzekł mistrz poważnie. — Przerobić człowieka starego na młodego, dzieło to trudne, długie i kosztowne.
— Ja już kosztów na to żałować nie myślę — odpowiedział burmistrz — gotów jestem, gdyby mi zabrakło, zastawić się i sfantować, byle tego dopiąć; boć to warto, byleby drugi raz w życiu być młodym. Ale jakież to mogą być koszta, mój mistrzu? — podchwycił prędko, skrobiąc się po łysinie.
— Znaczne dosyć — rzekł Twardowski — potrzeba na to ziół rzadkich i drogich, maści zamorskich, potrzeba długich przygotowań; nim się wszystko przysposobi i pościąga z różnych stron, rok może upłynąć.
— Rok! — zawołał pan Słomka — tak długo!
— Przecież warto na to poczekać — rzekł Twardowski.
— Zapewne — szeptał pod nosem burmistrz — ale jeśli ja umrę, nim się to zrobi?
— Potrzeba też — mówił dalej mistrz — jednego zaufanego pomocnika. Tego ja znajdę w moim słudze. Waszmość ułóż swoje interesa i wybieraj się jakby w długą podróż. Znajdziemy tymczasem dom jaki wygodny, na ustroniu, spokojny, gdzie nam nikt nie przeszkodzi. Waszmość, jeśli cenisz swoje życie, powinieneś milczeć jak kamień i nikomu o tem wcale nie wspominać.
— Będę milczał jak grób — rzekł burmistrz z ukłonem. — Co się tyczy podróży, udam, że pojadę za skórami do Wilna, co też nieraz już czyniłem. Dom najmiemy za miastem, ja go sam najlepiej wynajdę, a ten worek — rzekł, kładąc na stole zieloną kaletę — na pierwsze koszta wystarczy zapewne.
— Idź waszmość ze swojej strony się gotować — rzekł mistrz — a nie dowiaduj się do mnie, aż za kilka miesięcy. Ja tymczasem przygotuję wszystko do wielkiego dzieła.
A w duchu pomyślał:
„Pierwsza to będzie i ciekawa próba na tym opasłym wieprzu. Gdyby się nawet nie udała, nie wielka szkoda kawałka nadpsutego mięsa“.
Burmistrz wyszedł uradowany; Twardowski tymczasem, przecierając myśl jakąś w głowie, zawołał Maćka i rzekł:
— Znam twoją wierność dla mnie i dlatego chcę cię użyć do wielkiego i ważnego dzieła. Nabędziesz nauki, z której kiedyś będziesz mógł korzystać, a tymczasem dasz mi dowód, że się nie mylę, rachując na ciebie.
— Obaczysz, mistrzu — odpowiedział Maciek.
— Mamy tu przerobić człowieka.
— Przerobić?
— Tak, Maćku, ty będziesz dopomagał do tego. Od jutra zaczniem szukać potrzebnych ziół, przygotowywać ciecze i maści, których użyć wypadnie.
Jakoż nazajutrz zaraz, kosztury wziąwszy w ręce i ubranie pielgrzymie, poszli obadwaj za ziołami i potrzebnemi ingredyencyami. Nie tak to łatwo było pozbierać wszystko, co mistrz na długiej spisał karcie. Niektórych ziół i korzeni potrzeba było dobywać przy świetle księżyca, wszystkie prawie brano na młodziku, mało które na pełni, potrzeba było ich wyszukać, jednych w kwiecie, drugich w ziarnie, innych, gdy już więdły; potrzeba było jeszcze starannie je przechowywać i strzedz od zepsucia.
Za niektóremi przyprawami wysłał Twardowski daleko wiernego Maćka, dawszy mu kartę. Orzechów kokowych, rogu jednorożca kopalnego, pewnych części mumii, szukać należało daleko i drogo opłacać.
Ku tajemniczej odmłodzenia sprawie potrzebne też były niektóre części zwierząt osobliwych i rzadkich, trudno się wyszukać dających; lecz z mozolnym trudem i pomocą szatańską wszystkiego dostał Twardowski, nawet pewnej odmładzającej wody, która biła z siódmego źródła na niedostępnej górze, a której z niebezpieczeństwem życia naczerpał.
Długi czas trwały same przygotowania, aż nareszcie mistrz dał znać p. Słomce, że wszystko było gotowe. Ten wybrał się już był jak w długą podróż, pożegnał żonę, zalecając jej, aby o niego była spokojną, bratu poruczył dom i sklep, a sam nocą przeniósł się do najętego na przedmieściu domostwa.
Wybrał Twardowski sam nów księżyca na wielkie owe dzieło. Najprzód dał jakiś usypiający napój burmistrzowi, który go całkiem na oko umorzył; to zaś dlatego, aby nie czuł, co się z nim dziać miało. Potem z wiernym Maćkiem włożyli go do kotła i gotowali długo, śpiewając jakieś tajemnicze wyrazy; wyjęli wreszcie i smarowali zioły i maściami, kropiąc wodą cudowną.
Trwało to dni kilkanaście, lecz mistrz nie zupełnie rad był ze swej pracy i wśród niej, nie rozpaczając o skutku, poczynił sobie drugi raz uwagi. Przez cały czas roboty, dusza burmistrza, wyjęta z ciała, siedziała w dobrze zaszpuntowanym słoju. A gdy wreszcie ciało zostało odmłodzone, świeże i gotowe na jej przyjęcie, wpuścił ją Twardowski ostrożnie w usta trupa, który natychmiast zwolna ożywać zaczął, poruszać się, rumienić i wreszcie powstawać ze stołu, przecierając oczy.
Maciek, który posłuszny robił wszystko, co mu kazano, ale się nigdy takiego nie spodziewał skutku, osłupiał na ten widok. Mistrz był uszczęśliwiony i rad swojemu dziełu. Burmistrz odmłodzony, zdało się tylko, że utracił pamięć i powoli ją dopiero odzyskiwał, gdy się dobrze na świecie rozpatrzył.
Zapłata już była wyliczona, zaczem burmistrz, zabrawszy się z odzieniem swojem, prędko pośpieszył do domu, naliczywszy wprzód tysiąc tysięcy błogosławieństw Twardowskiemu.
Trochę niespokojny, dawszy mu obszerną naukę postępowania, Twardowski wysłał za nim na szpiegi wiernego Maćka, który z powrotem przyniósł następującą relacyę:
Gdy burmistrz zapukał do drzwi swojego domu, już był wieczór. W oknach kamienicy wszędzie błyskały światła, słychać było huczną muzykę, konie i kolasy, u wrót czekające na panów, świadczyły, że się liczne zgromadzenie u p. burmistrzowej bawiło.
Otworzono mu drzwi wreszcie, ale wierny sługa stary nie poznał pana wchodzącego i zapytał:
— Czego miłość wasza potrzebuje?
— Czego? ha! ha! Tadeuszu — odpowiedział burmistrz — widzisz, powróciłem z podróży.
Maciek wcisnął się i ciekawie przysłuchiwał.
Tadeusz, wytrzeszczywszy ogromnie oczy, patrzał, ale nie rozumiał nic jeszcze, ani go poznawał.
— Prowadź mnie najprzód do komnaty, od której u jejmości klucze.
— Co? co? co on gada? — bąkał, wpatrując się, Tadeusz. — Miałżeby to być nasz pan? Aleć to jakiś młody, w samej sile wieku człowiek. Gdzieżby on zgubił ten odęty brzuch, co go nosił przed sobą.
Podstawiwszy świecę mało nie pod sam nos panu, począł sobie coś niby przypominać Tadeusz.
— Takimem żeć go widział, kiedy jeszcze był młody — rzekł — ale skąd mu u licha to odmłodzenie? — I przecierał oczy, mówiąc:
— Albom ja głupi, albom pijany, albo to szatan, albo to czary.
— Ani to, ani to, ani tamto! — odpowiedział burmistrz, wstępując na wschody. — Tylkom ja się odmienił.
— Ale jakimże u licha sposobem?
— A! to tajemnica, Tadeuszu.
Namyśliwszy się nieco, szedł p. burmistrz na górę.
Jejmość właśnie, strojna i powabna, tańczyła gonionego, gdy jegomość, uśmiechając się, wszedł do izby. Muzyka grała od ucha, usłyszano przecie otwierające się ciężkie drzwi, obejrzano się nań. Starsi jęli sobie oczy przecierać i przyszli go pytać:
— Jesteś-li waszmość burmistrza Słomki syn czy krewny, że tak do niego podobny?
— Ja to sam jestem burmistrz Słomka — odpowiedział im, śmiejąc się — ja sam, tylko młodszy, niż byłem.
— Waszmość burmistrz Słomka! — zawołali — A toć — rzekł jeden — on ze mną w ławie zasiadał lat dwadzieścia, a waszmości ledwie się wąs sypie! Szalony!
— Głos jego, ale twarz i ciało młodsze — rzekli inni.
Aż na hałas zbliżyła się pani burmistrzowa i, patrząc na przybysza z ciekawością, zapytała:
— Kto waszmość jesteś, łaskawy gościu?
— Waścin mąż, moja rybko — odpowiedział burmistrz — ale młody i raźny.
— Mój mąż! — ha! ha! Daj Boże, aby mój mąż był podobny do waszmości. Widzę na waszmości jego kontusz podobno i jego głos słyszę, ale nie ta daleko twarz i postawa!
Wszyscy zdumieni kołem stali przy burmistrzu. Muzycy nawet i grajkowie oczy wytrzeszczali, szepcząc między sobą.
— Jeśli się waszmość upieracie, żeście mój mąż — ozwała się po chwilce pani burmistrzowa — powiedzcież mi przez łaskę swoją, jaki mam znak na lewej ręce?
— Czerwony znak Krzyża Ś-go — odpowiedział nie zająknąwszy się burmistrz — wypieczony przez matkę, panią Katarzynę, gdy cię, uciekając czasu najazdu, we wsi na mamkach zostawiła. Nie prawdaż?
— Prawda! mogłeś się tego jednak dowiedzieć — rzekła figlarnie jejmość — ale powiedz lepiej, co mi dał mąż na drugi dzień po ślubie?
Burmistrz szepnął jej w ucho ostrożnie, nie chcąc niewiasty zawstydzić:
— Dałem ci, pomnę, z dziesięć dobrych razów po grzbiecie.
Pani burmistrzowa zaczerwieniła się cała i zawołała:
— Ale skądże u licha twoja młodość wróciła?
— Posłuchajcie tylko — rzekł Słomka, siadając.
Wszyscy zgromadzili się koło niego, a on jął im opowiadać obszernie całą swoją historyę, zakląwszy ich wprzódy na tajemnicę Trójcy Ś-tej, żeby o tem więcej nikomu nie wspominali. Powiedział im, jak się z mistrzem ułożył, jak usnął, jak wstał młodym, ile za to zapłacił; potem jął czarnoksiężnika pod niebiosa wynosić, zachwalać jego osobliwą naukę i zręczność. Zdumiewali się przytomni i w głowy zachodzili. Niektórzy, mając go jeszcze za impostora, zadawali mu różne pytania, lecz wkrótce przekonali się, że był w istocie nie kim innym, tylko burmistrzem in persona, odmłodzonym cudowną sprawą mistrza.
Zaraz nazajutrz gruchnęła wieść po miasteczku i okolicy o odmłodzeniu cudownem pana Słomki; mianowicie zaś między starymi wielkiego narobiła hałasu.
Gadano o tem z dodatkami, po wsiach, po zamkach, po dworach i miasteczkach, tłumy starców zgrzybiałych wlokły się do mistrza; ale Twardowski, jakby przewidując to, zniknął.
U drzwi jego mieszkania siedział tylko posępny Maciek, odpowiadając wszystkim:
— Niema pana mistrza doma.
Dokąd się udał mistrz, niewiadomo. Zapewne zdala, usunąwszy się od teatru samego, przypatrywał się swemu dziełu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Artur Oppman, Józef Ignacy Kraszewski.