Miranda (powieść)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Miranda
Wydawca Przegląd Wieczorny
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia "Rotacyjna"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Tej nocy spałem bardzo niespokojnie. Byłem zaś, jak pierwszej nocy mego pobytu w tym kraju — u Wasiszty. Było koło pierwszej nad ranem, gdy naraz mię obudził blask księżyca, który się zatrzymał tuż koło mojego okna. Przyznaję zresztą, że nie wiem istotnie, czym się obudził czy śniłem; nie wiem, czy to było rojenie senne czy zjawisko realne — dość, że porzuciłem swoją izbę i poszedłem do ogrodu koło naszego domu. Zapach kwiatów upajał mię, a srebrna poświata księżyca nadawała zarówno cieniom jak jasnościom jakieś ostre, choć ciepłe zarysy. Błądziłem po alejach ogrodu, gdy naraz ujrzałem siedzącą na ławeczce osobę w białem ubraniu.
Ten biały kolor najbardziej mię zadziwił, a to z tego powodu, że wogóle biały kolor jest tu usunięty z odzieży.
Ma to swoje powody głębiej sięgające: o ile medjum trwa po seansie, jak to np. bywa w Europie i o ile w czasie transu ukazuje się przy niem widmo, to zwykle samo widmo jest białe i suknie są białe i wszystko, co z tem widmem się wiąże, jest białe.
Białość oznacza całkowite odbarwienie tej istoty, z której widmo pochodzi. Dlatego to w Surjawastu kolor biały jest nieużywany, gdyż nadawałby on pewną moc czynną zniknionemu ciału, które było kolebką naszych obywateli.
Aby tej mocy uniknąć i zapobiec możliwości zmartwychwstania ciała, — nie noszą tu zupełnie białych sukien. Ze względu jednak na piękność białego koloru, uczeni tutejsi rozmyślają nad sposobem, któryby go pozbawił owych cech niebezpiecznych. Tymczasowo jednak widzimy taką rozmaitość barw w odzieży Słoócogrodzianek.
Jeżeli więc zjawiła się osoba w sukni białej, było to oczywiście zdarzenie nadzwyczajne.
Kiedym się zbliżył do siedzącej na ławce kobiety (gdyż to była kobieta) — ze zdziwieniem przekonałem się, że to Miranda.
Raczej zaś nie Miranda. To Lenora — tak jest — to widmo, które się wyłania z Mirandy i w jej obecności się materjalizuje.
— Lenoro! — rzekłem do niej — bądź pozdrowiona.
Spojrzała na mnie, jakby zdziwiona i uśmiechnęła się białemi usty. Rzeczywiście zarówno jej twarz jak ręce — jak i suknia — były białe z odcieniem srebra księżycowego.
Było to raczej widmo seansowe, niż istota żywa.
— Pozwolisz mi tu usiąść? — zapytałem.
Kiwnęła głową. — Czy mnie poznajesz?
— Poznaję.
— Widywaliśmy się dawniej.
— Tak, tak — widywaliśmy się. Przypominam.
— Co robi Miranda?
— Miranda? Cóż to jest Miranda?
— Miranda — to jest osoba, która — z którą — (nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć). Więc ty nie znasz Mirandy? Ketty Douglas?
— Nie rozumiem, o czem mówisz.
Zdaje się, że ciało astralne nie wie nic o istnieniu ciała materjalnego, w którem tkwi, podobnie zresztą, jak my po największej części nie wiemy nic o istocie metapsychicznej, która w nas przebywa. Lenora nie wiedziała nic o Mirandzie.
— Skąd przychodzisz tu, Lenoro?
— Z dalekich, dalekich stron!
— Z dalekich, dalekich stron — powtórzyłem jak echo.
— Z jakiejś dziwnej ciemnicy, do której zostałam strącona — i czasami tylko — ach, na krótko mogę się wydobyć...
— Powiedziałaś raz: Jeszcze nie teraz!
— Jeszcze nie teraz — nie teraz — to będzie później.
— Co będzie później?
— To będzie jakby inne życie.
— Inne życie?
— Tak, życie lepsze.
— A ty nie żyjesz dobrze?
— Nie. Ale tu mi dobrze.
Rzecz godna uwagi, że ją nic nie zdziwił mój pobyt w tej miejscowości i zupełnie tej kwestji nie poruszała. Uważała to, widać, za sprawę zupełnie naturalną.
— Tu ci dobrze? — zapytałem. — Ty kochasz tych ludzi?
— Kocham.
— A gdybyś mnie kochała?
Spojrzała na mnie przeciągle i uśmiechała się tajemniczo. Osłupiałem z podziwu, gdyż był to uśmiech Damajanti. Nigdy nie była tak podobna do Damajanti, jak teraz. Zauważyłem w tej samej chwili, że dolna połowa jej osoby znikła zupełnie i że na ławce siedział sam kadłub. Oczy podniosła w górę i powiedziała mi:
— Patrz!
Rzuciłem wzrok do góry i w tej samej chwili Lenora rozwiała się i wsiąkła w niebyt, albo raczej, jak sądzę, połączyła się znowu z Mirandą, której siedziba, jest mi nieznana. Pytanie moje zostało bez odpowiedzi.
Tymczasem z góry spływała jakaś postać w szatach barwy lila, które zlewały się z powietrzem tak, że chwilowo była niewidzialna. W minutę najwyżej po zniknieniu Lenory stanęła na jej miejscu postać nowa, która z obłoków spłynęła.
Była to Damajanti.
Ukląkłem przed nią i zacząłem jej dłonie całować.
— O, jakiż bóg cię natchnął, żeś się tu zjawiła. Dzięki ci, Damajanti! Bądź błogosławiona!
I znów obsypywałem jej ręce pocałunkami.
Ona zaś raz jeszcze eterycznym pocałunkiem dotknęła, — a właściwie nie dotknęła mego czoła, ale zatrzymała usta w odległości 0,1 milimetra koło niego.
Pomimo, że był to pocałunek niedocałowany, jednakże tak niebiańską przepoił mnie rozkoszą, że czułem się prawie tak potężny, jak tutejsi mieszkańcy.
— Tęskniłem do ciebie, Damajanti, gdyż samo powietrze, którem oddychasz — już mi jest źródłem wzruszeń, rozkoszy i szczęścia.
— Powiem ci prawdę, wędrowniku. Od chwili, kiedy cię ujrzałam, coś mi się w sercu odmieniło.
Rzadko się to zdarza u nas, aby rozwinęła się przyjaźń między naszym gatunkiem a istotą ludzką. A jednak tak się zdarzyło ze mną.
— A więc — czy mi wolno to zapytanie postawić — czy mnie kochasz?
— Rzadko u nas ludzie w tej sprawie, która jest sprawą najważniejszą ze wszystkich, — rzadko u nas ludzie w tej sprawie kłamią. Rzadko nawet o tem mówią, bo u nas wszystko z góry się odgaduje — i zanim powiedziałeś, już ta druga istota wszystko wie o tobie. Dlatego u nas ludzie chętnie milczą, bo milczenie to najmędrsza mowa.
— Zatem mi nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie? A więc ci powiem rzecz dziwną, do której nikomu jeszcze się nie przyznałem. Jestem wrogiem rzeczywistości — i cokolwiek w niej widzę, chciałbym w innych, lepszych formach zobaczyć. Żyję poza rzeczywistością: żyję w złudzeniu, żyję w bajce. I choć wiele rzeczywistych kobiet uwielbiałem w życiu, choć niejednej przysięgałem miłość — jak to u nas jest w zwyczaju — to jednak nie mogę powiedzieć, że którąkolwiek kochałem tak, jak kochać się powinno. Czy to była moja wina, czy wina tych kobiet ludzkich — nie wiem. Ale tak było — aż nakoniec sam sobie stworzyłem bajkę o miłości. Stworzyłem sobie istotę nierealną — widmo mojej wyobraźni — kobietę nadziemską, której nadałem imię Sofonisbe. To była moja urojona rzeczywista kochanka. A potem zjawiła się w mem życiu pewna istota dziwna, imieniem Miranda. Było to medjum, z którego wyłaniała się zjawa astralna Lenora! Ta Lenora była podobna do Sofonisbe, ale to jest fluid i eter, to psychoplazma — mniej realna, niż mój czysto mózgowy twór — moja Sofonisbe. Muszę ci powiedzieć, że ta Lenora tylko co tu była. Oderwawszy się od Mirandy — dopłynęła tutaj — i na krótki moment się zmaterjalizowała. Ale rozpłynęła się w nicość prawie w tej samej chwili, kiedyś ty się pokazała. Lenora tak jest do ciebie podobna, że niemal zdaje się twoją siostrą — i chwilami tak myślę, że Sofonisbe, Lenora i ty — to jedna osoba. Tylko ty jesteś najrzeczywistsza.
Gdybym podobne rzeczy mówił jakiejś damie warszawskiej — napewno odesłałaby mnie do czubków. Ale tu na wyspie Słoneczniej mają inne poczucie rzeczywistości i inaczej rozumieją stosunek prawdy do złudzenia.
Damajanti mi powiedziała:
— Rozumiem ciebie, ale ty mnie nie ze wszystkiem zrozumiałeś! Wiem, jak wy, Anglicy, pojmujecie miłość. Są i u nas ludzie, którzy tęsknią za takiemi rozkoszami, jakie są powszechne u Telurów i Kalibanów. Mówiłeś kiedyś, że my jesteśmy anioły. Na to ci rzekłam: może tak, a może nie. Bo nasze życie — to wieczna odpowiedzialność — i zatraciliśmy swobodę błądzenia. To też powstała u nas opozycja: niejaki Czarwaka, człowiek zawzięty i energiczny, rzucił nowe hasło: ma to być rzekomo powrót do natury. Powiada on, że my prowadzimy życie widm i że trzeba żyć życiem ludzkiem. Uderza on w najsłabsze struny ducha: każdy z nas miewa chwilę tęsknoty za tem życiem pierwotnem.
— O, gdybyś chciała...
— Nie. Ty jeszcze tego nie rozumiesz...
Zamyśliła się. Poczem naraz rzekła:
— Czarwaka na jutro zwołał zebranie, na którem chce wyłożyć swe ideje. Będzie zapewne spór, gdyż ma on dzielnych przeciwników. Ja sama postanowiłam wystąpić przeciw niemu. Będę na tem zebraniu — i jeżeli chcesz, pójdziemy razem.
— Bardzom ciekaw tego zebrania. Chętnie pójdę, a zwłaszcza z tobą. Ale dlaczego chcesz wystąpić przeciw niemu?
— Tak potrzeba.
— Sofonisbe! Lenoro!
Naraz Damajanti się rozpłakała. Błagałem ją, by się uspokoiła. Powiedziała mi wreszcie:
— Myślę czasami, że wszystkie istoty na świecie, widzialne i niewidzialne, tęsknią za czemś dalekiem, tajemniczem i niepojętem i może się zdarzyć tak, że właśnie w dwojgu istotach zupełnie sobie obcych — jak my — znajdzie się zaspokojenie tej tęsknoty.
— A więc jednak masz dla mnie trochę przyjaźni, trochę sympatji — to mówiąc, wziąłem ją za obie ręce, a gdy siadła na ławce, objąłem ją w pół; przytuliła się do mnie — i było mi z nią ciepło i dobrze.
— Wiele przyjaźni, wiele sympatji. Wstańmy.
Byłem jej posłuszny. Kazała mi trzymać obie swe ręce na krzyż i tak sarno trzymała moje ręce — i ruszyła ze mną środkiem alejki ogrodowej, licząc: raz, dwa i t. d. do siedmiu. Tak, uczyniwszy wspólnie siedem kroków, zwyczajem indyjskim zawarliśmy związek przyjaźni.
— Posłuchaj mnie teraz. Jestem twoja. Pożegnałam Ardżunę. Ale, gdybyś był odcieleśniony, sprawa byłaby prosta. Bo choć to rzadko się zdarza, jednak u nas czasami ludzie się rozchodzą. Ministerjum miłości nie jest nieomylne. Między mną a Ardżuną nie było tej harmonji, jaka jest konieczną do szczęścia na ziemi. Już oddawna zachodziły między mami starcia, które oziębiły nasze stosunki.
— Gdzież się podziejesz w takim razie? — zapytałem. Bo przecież ja tu jestem obcy; nie mam ani domu, ani pola, ani nic. Nie wiem, czy byłbym tu na co przydatny.
— Nie lękaj się o mnie. Ja mam pewną swoją myśl, która mnie oddawna podtrzymuje, a której nikt nie zna.
— A mnie jej nie powiesz?
— Powiem, kiedy przyjdzie czas odpowiedni.
Była to widać jakaś myśl podniosła, gdyż tak rozświetliła oblicze Damajanti, że ta wyglądała jak święta. O ile to człowiekowi może być dostępne, zdawało mi się, że jestem gdzieś na granicy ziemi i nieba i takiego doznałem wrażenia, jakiego doznać musiał Dante kiedy stanął u wrót Raju i poraz pierwszy ujrzał tam Beatrycze.
A chociaż w nas — słabych synach cielesności — zawsze się mięszają sacra profanis, to jednak Damajanti tak mnie prześwietliła swoją osobą, że wszelkie profanum znikło — i byłem jak rozmodlony wobec jej niewiadomego, ale bez wątpienia podniosłego, marzenia.
Niestety — dowiedziałem się później, co to było! Była to rzecz tak przerażająca (w naszem europejskiem pojęciu), że dotychczas nie mogę o tem wspomnieć bez dreszczu trwogi.
Tymczasowo zastanawiałem się nad tym dziwnym stosunkiem, jaki się zawiązał między mną a tą istotą astralną i nadludzką. Przypominały mi się historje o rusałkach i świteziankach, ale to było zupełnie co innego. Tamto były elementale nieświadome, niższe od człowieka, anima panteistyczna, do cna w żywiołach ziemskich pogrążona. Tu stałem wobec istoty wyższej od siebie, w której był nadmiar duchowości, gdy ja byłem żywiołem i lękałem się, że każdym ruchem mógłbym jej niepokalaną czystość splamić.
Milczeliśmy oboje dłuższy czas. Nakoniec jej powiedziałem tylko te słowa:
— Kocham ciebie!
I nagle Damajanti dziwnie się zmieniła: zdawało mi się, że jakąś bachantkę mam przed sobą, tak błyszczały jej oczy i tak bezczelnie uśmiechały się jej usta.
Potem — nie wiadomo jak — znalazłem się w swoim pokoju — i ona była u mnie.
Upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi. Podniosła mnie i namiętnie pocałowała w usta. Poczem wyjęła ze swego woreczka wino i nalała kieliszek miary naparstka. Piliśmy na przemiany po parę kropel — i raz jeszcze powtórzyliśmy to samo. Ogień niepojęty rozpalił moją krew: czułem się niby sam bóg Kriszna w Rasawanie. Porwałem Damajanti w objęcia i zacząłem ją całować, całować bez pamięci. Zapach cudnych kwiatów rozpłynął się po powietrzu: był to zapach Damajanti, zapach jej miłości...
Naraz promienie słońca — po przez zieleń drzew ogrodu — wcisnęły się do mego pokoju. Obudziłem się jakby ze snu. Nie było przy mnie nikogo, ale zapach cudowny, ten sam zapach, który oczarował mię we śnie, zapełniał moją izbę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.