Strona:PL Lange - Miranda.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zupełnie sobie obcych — jak my — znajdzie się zaspokojenie tej tęsknoty.
— A więc jednak masz dla mnie trochę przyjaźni, trochę sympatji — to mówiąc, wziąłem ją za obie ręce, a gdy siadła na ławce, objąłem ją w pół; przytuliła się do mnie — i było mi z nią ciepło i dobrze.
— Wiele przyjaźni, wiele sympatji. Wstańmy.
Byłem jej posłuszny. Kazała mi trzymać obie swe ręce na krzyż i tak sarno trzymała moje ręce — i ruszyła ze mną środkiem alejki ogrodowej, licząc: raz, dwa i t. d. do siedmiu. Tak, uczyniwszy wspólnie siedem kroków, zwyczajem indyjskim zawarliśmy związek przyjaźni.
— Posłuchaj mnie teraz. Jestem twoja. Pożegnałam Ardżunę. Ale, gdybyś był odcieleśniony, sprawa byłaby prosta. Bo choć to rzadko się zdarza, jednak u nas czasami ludzie się rozchodzą. Ministerjum miłości nie jest nieomylne. Między mną a Ardżuną nie było tej harmonji, jaka jest konieczną do szczęścia na ziemi. Już oddawna zachodziły między mami starcia, które oziębiły nasze stosunki.
— Gdzież się podziejesz w takim razie? — zapytałem. Bo przecież ja tu jestem obcy; nie mam ani domu, ani pola, ani nic. Nie wiem, czy byłbym tu na co przydatny.
— Nie lękaj się o mnie. Ja mam pewną swoją myśl, która mnie oddawna podtrzymuje, a której nikt nie zna.
— A mnie jej nie powiesz?
— Powiem, kiedy przyjdzie czas odpowiedni.
Była to widać jakaś myśl podniosła, gdyż tak rozświetliła oblicze Damajanti, że ta wyglądała jak święta. O ile to człowiekowi może być dostępne, zdawało mi się, że jestem gdzieś na granicy ziemi i nieba i takiego doznałem wrażenia,