Strona:PL Lange - Miranda.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne poczucie rzeczywistości i inaczej rozumieją stosunek prawdy do złudzenia.
Damajanti mi powiedziała:
— Rozumiem ciebie, ale ty mnie nie ze wszystkiem zrozumiałeś! Wiem, jak wy, Anglicy, pojmujecie miłość. Są i u nas ludzie, którzy tęsknią za takiemi rozkoszami, jakie są powszechne u Telurów i Kalibanów. Mówiłeś kiedyś, że my jesteśmy anioły. Na to ci rzekłam: może tak, a może nie. Bo nasze życie — to wieczna odpowiedzialność — i zatraciliśmy swobodę błądzenia. To też powstała u nas opozycja: niejaki Czarwaka, człowiek zawzięty i energiczny, rzucił nowe hasło: ma to być rzekomo powrót do natury. Powiada on, że my prowadzimy życie widm i że trzeba żyć życiem ludzkiem. Uderza on w najsłabsze struny ducha: każdy z nas miewa chwilę tęsknoty za tem życiem pierwotnem.
— O, gdybyś chciała...
— Nie. Ty jeszcze tego nie rozumiesz...
Zamyśliła się. Poczem naraz rzekła:
— Czarwaka na jutro zwołał zebranie, na którem chce wyłożyć swe ideje. Będzie zapewne spór, gdyż ma on dzielnych przeciwników. Ja sama postanowiłam wystąpić przeciw niemu. Będę na tem zebraniu — i jeżeli chcesz, pójdziemy razem.
— Bardzom ciekaw tego zebrania. Chętnie pójdę, a zwłaszcza z tobą. Ale dlaczego chcesz wystąpić przeciw niemu?
— Tak potrzeba.
— Sofonisbe! Lenoro!
Naraz Damajanti się rozpłakała. Błagałem ją, by się uspokoiła. Powiedziała mi wreszcie:
— Myślę czasami, że wszystkie istoty na świecie, widzialne i niewidzialne, tęsknią za czemś dalekiem, tajemniczem i niepojętem i może się zdarzyć tak, że właśnie w dwojgu istotach