Strona:PL Lange - Miranda.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lenora rozwiała się i wsiąkła w niebyt, albo raczej, jak sądzę, połączyła się znowu z Mirandą, której siedziba, jest mi nieznana. Pytanie moje zostało bez odpowiedzi.
Tymczasem z góry spływała jakaś postać w szatach barwy lila, które zlewały się z powietrzem tak, że chwilowo była niewidzialna. W minutę najwyżej po zniknieniu Lenory stanęła na jej miejscu postać nowa, która z obłoków spłynęła.
Była to Damajanti.
Ukląkłem przed nią i zacząłem jej dłonie całować.
— O, jakiż bóg cię natchnął, żeś się tu zjawiła. Dzięki ci, Damajanti! Bądź błogosławiona!
I znów obsypywałem jej ręce pocałunkami.
Ona zaś raz jeszcze eterycznym pocałunkiem dotknęła, — a właściwie nie dotknęła mego czoła, ale zatrzymała usta w odległości 0,1 milimetra koło niego.
Pomimo, że był to pocałunek niedocałowany, jednakże tak niebiańską przepoił mnie rozkoszą, że czułem się prawie tak potężny, jak tutejsi mieszkańcy.
— Tęskniłem do ciebie, Damajanti, gdyż samo powietrze, którem oddychasz — już mi jest źródłem wzruszeń, rozkoszy i szczęścia.
— Powiem ci prawdę, wędrowniku. Od chwili, kiedy cię ujrzałam, coś mi się w sercu odmieniło.
Rzadko się to zdarza u nas, aby rozwinęła się przyjaźń między naszym gatunkiem a istotą ludzką. A jednak tak się zdarzyło ze mną.
— A więc — czy mi wolno to zapytanie postawić — czy mnie kochasz?
— Rzadko u nas ludzie w tej sprawie, która jest sprawą najważniejszą ze wszystkich, — rzadko u nas ludzie w tej sprawie kłamią. Rzadko nawet o tem mówią, bo u nas wszystko z góry