Przejdź do zawartości

Milion na poddaszu/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Po wyjściu Bernarda panowało na poddaszu niejaki czas głębokie milczenie. Szambelanowa niby czytała w Żywotach świętych, Terenia jednak spostrzegła, że jéj oczy ciągle na jedném słowie spoczywają. Oczy zaś Tereni nie mogły w téj chwili na niczém dłużéj spocząć. Przerzucała je z jednego przedmiotu na drugi, z drugiego na trzeci, na czwarty i piąty, ale wszystko to nie pomogało. Jakiś widoczny niepokój trapił jéj serduszko.
— Ciekawa jestem, wyszepnęła cichym głosem, od kogo był ten posłaniec!
Szambelanowa spojrzała na nią z ukosa po za okulary, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Przecież ludzie tysiączne mają interesa! Może jaki kolega, może dawny przyjaciel...
— Przecież taki przyszedłby do niego na poddasze! Jakże to można wywoływać sobie kogoś na miejsce neutralne... tak zwołują się tylko nieprzyjaciele!... A ja wątpię, dodała jeszcze ciszéj, aby pan Bernard miał nieprzyjaciół!...
Szambelanowa spojrzała z uwagą na Terenię. Pomyślała chwilkę, a potem rzekła:
— Ja także sądzę, że pan Bernard nie powinien mieć nieprzyjaciół. Pracowity, prawy człowiek, a co największa, umie być ubogim. A to znaczy więcéj, niżeli bogactwo! Ojciec miał fortunę, a syn jéj nie ma, ale ma cnoty ubogich.
Po tych słowach nastąpiło znowu milczenie. Szambelanowa czytała daléj w żywotach świętych, a Terenia rysowała.
Po niejakim czasie dały się słyszeć szybkie kroki Bernarda po schodach. Szambelanowa zatrzymała się w czytaniu, Terenia sparła ołówek na papierze i obydwie niespokojnie na drzwi spojrzały.
Otworzyły się drzwi, wszedł Bernard. Miał twarz nadzwyczaj ożywioną. Była ona rozpromieniona jakby dobrą jaką nowiną, a równocześnie przebijał się na niéj jakiś smutek głęboki.
Długo stał na środku pokoju i nie wiedział, czy ma się zdecydować na radość, czy na smutek. Patrzał na Terenię a smutek przeważał, patrzał na szambelanowę, a jakaś dziwna radość opromieniła mu lica.
Po niejakiéj walce wewnętrznéj, rzucił na Terenię błagalne spojrzenie, jakby prosił przebaczenia, i ozwał się:
— Przychodzę z bardzo dobrą... to jest korzystną nowiną. Jakkolwiek ona nie obejdzie się bez ofiary z mojéj strony...
Mówiąc to patrzał rzewnie na Terenię. Zdawało mu się, że przy tych słowach Terenia trochę przybladła...
— Ale biedni, mówił daléj, powinni przyzwyczajać się do ofiar, chociażby te ofiary kosztowały ich wiele, bardzo wiele...
Trafił tém bardzo do przekonania szambelanowéj, która uśmiechnęła się z widoczném zadowoleniem, ale jakoś Terenia nie najlepiéj przyjęła te słowa, bo główkę spuściła i ołówkiem po papierze kreślić zaczęła.
— Jakaż to jest ta dobra nowina? zapytała po chwili szambelanowa z widoczną niecierpliwością.
Bernard odetchnął, spojrzał jeszcze raz na Terenię, która coś niespokojną była i zaczął:
— W cukierni przedstawił mi się jakiś młody jegomość, jak się zdaje człowiek bogaty. Zapytał mnie czy to ja jestem lokatorem tego pokoiku na poddaszu, którego okno wychodzi ukośnie na Leszno. Gdy to przyznałem, powiedział mi, że jakkolwiek jest zamożny i na chleb pracować nie potrzebuje, jednak dla rozrywki oddaje się malarstwu, a osobliwie zbiera widoki architektoniczne. Widok na Leszno wraz z kościołem Frańciszkanów ma być z tego okienka najlepszy. Otóż zaproponował mi, abym mu ten pokoik na czas niejaki odstąpił, póki nie zdejmie sobie szkicu z Leszna i kościoła. Ponieważ mu na tym widoku wiele zależy, to zaproponował mi za ten pokoik dawać miesięcznie sto złotych!
— Sto złotych! zawołała szambelanowa z zadziwieniem, sto złotych! To waryat jakiś!
— Lękam się, aby to nie był rzeczywisty waryat! szepnęła Terenia i spojrzała z jakimś wyrzutem na Bernarda.
Nie zrozumiał tego spojrzenia Bernard, i z widoczném radosném uniesieniem odparł:
— Bynajmniej waryatem nie jest! Mówi rozsądnie i jest zdrowym człowiekiem. Ma tylko fantazyą artysty — podobał mu się widok Leszna z tego punktu, więc wyrzuca sto złotych, tak samo jak inni w karty je przegrywają. Za granicą znałem ja takich ludzi, a byli to najczęściéj ludzie bardzo zacni i poczciwi... A zresztą może ma ochotę potém obraz ten sprzedać i odebrać wyłożone pieniądze, mając zabawkę za darmo!
Szambelanowa pomyślała chwilkę. Spojrzała na Bernarda, który był tak wesół, jakby do dobrego uczynku się gotował, spojrzała na Terenię, która kreśląc bezmyślne kreski po papierze, mocno się zamyśliła.
— Czy niedowiedziałeś się aspan o nazwisku tego szczególnego amatora naszego poddasza? zapytała po chwili.
— Cukiernik mi mówił, że to ma być pan podczaszyc... odpowiedział Bernard spokojnie.
— Pan podczaszyc? powtórzyła szambelanowa i rozumiała się, jakby nagle wszystko odgadła — pan podczaszyc! Znałam dobrze jego ojca! Widać syn nie wyrodził się! Artysta!... Ojciec także lubił incognito pokoiki na poddaszach najmować! Było to w modzie bardzo w modzie wtedy... sielanki i poezya! Świat wielki często przesycał się, a wtedy na poddaszu jest świeższe... powietrze! O znam, znam ja te... kaprysiki ludzi bogatych!
— Cóż biednym do kaprysów tych ludzi, jeżeli oni za to płacą! Przecież grzechem nie jest, nająć komuś pokoik za sto złotych, jeźli jemu tak się podobało. Nikt się przecież z nim nie targował! mówił Bernard.
— Masz aspan słuszność, odparła po niejakim namyśle szambelanowa, jeżeli bogaci pieniądze wyrzucają, dla czegóż by biedni nie brali w sposób godziwy?... Waćpan możesz podczaszycowi odstąpić ten pokoik! a sam tymczasem gdzie w pobliżu najmiesz sobie za kilkanaście złotych. Zawsze zyskasz na tém. Codziennie i tak przyjdziesz do nas!
— Uchowaj Boże, zawołał z indygnacyą Bernard, ja przecież dla siebie z tego pokoiku nie chcę żadnego zysku. Pokoik należy do pani szambelanowéj, więc sądziłem, że i te sto złotych...
— A! poczciwym aspan jesteś, panie Bernardzie! Toś aspan do mnie z tą wesołą nowiną spieszył? Sądzisz, że dla mnie biednéj sto złotych wiele znaczy!... Dla tych stu złotych ponosisz nawet, jak mówisz, ofiarę, że się z naszego sąsiedztwa chcesz wyprowadzić!... O poczciwy człowieku! Pójdźże, niech cię w głowę pocałuję!
Wzruszony Bernard i w duszy, zadowolony że ofiarą ze swojéj strony przysporzy biednéj rodzinie tak znaczną sumkę, zbliżył się do staruszki, która go przeżegnała i na jego czole macierzyński pocałunek wycisnęła.
— Tereniu, mówiła daléj szambelanowa, a ty nie podziękujesz panu Bernardowi za tak szlachetną rezygnacyę z własnéj przyjemności, aby nam dobrze uczynić? To się rzadko, bardzo rzadko trafia w świecie!
Terenia była w téj chwili mocno roztargniona. Nie mogła tak prędko pozbierać myśli swoich. A te myśli były dziwne, bardzo dziwne... Przyzwyczajonéj do spokojnego przebiegu życia, wydało się dzisiejsze zdarzenie czémś nadzwyczajném, czego jeszcze dobrze objąć nie mogła. Słowa szambelanowéj przywiodły ją trochę do przytomności.
— Przyznam się babuni, mówiła ze spuszczonemi oczyma, że zrazu przykro mi było, że pan Bernard z taką radością opowiadał o stu złotych, które mu ktoś daje za jego pokoik. Zdawało mi się, że ten pokoik... jeżeli się do niego ktoś już przyzwyczaił... więcéj wart niżeli sto złotych! Teraz jednak, gdy pan Bernard nie o sobie, ale o nas myślał, to mu już daruję tą radość, z jaką stanął przed nami z tą nowiną!
Rzekłszy to podała Bernardowi małą rączkę, którą tenże według ówczesnego zwyczaju stokrotnie ucałował.
— Więc każ się aspan podczaszycowi sprowadzić ze swemi stalugami, rzekła szambelanowa, ale rób tak jakbyś ty sam jemu ten pokoik odstępował. Ja o tém nic nie chcę wiedzieć! Rozumiesz aspan?
— Rozumiem — sto złotych oddam potém pani szambelanowéj, odparł na to uszczęśliwiony Bernard i wyszedł.
Po jego wyjściu była szambelanowa czas niejaki zamyślona. Uśmiechała się do swoich myśli.
Pan Bernard jest zacnym człowiekiem, rzekła do również zamyślonéj Tereni, ręczę ci, że go to wiele kosztuje, że od nas musi się wyprowadzić. Gdyby był bogaty, to dałby sam sto złotych za ten pokoik... Ale jak wielkie jest przywiązanie jego do nas, jeźli taką ofiarę czyni!... Czy ty pojmujesz to Tereniu?
Terenia na to nic nie odpowiedziała, tylko rzuciła się z jakimś dziwnym niepokojem na szyję babuni i zaczęła ją ściskać i całować... Twarzy jednak nie okazała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.