Miesiące/Luty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Miesiące
Pochodzenie Książęta boru
Wydawca Księgarnia Leona Idzikowskiego
Data wyd. 1912
Druk Jan Czokołow
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Luty.





Zadymka śnieżna rozszalała się nad światem. Wicher północny dmie zajadle, miotając z pełnych worów kurzawę śniegów i z piekielnym gwizdem niesie ją po przestworzu, rozczochraną jak mietlica czarownicy; wiejka przewala się z brzega w brzeg horyzontu, niby opętana. Rwie kupy śniegu, tarmosi je zawzięcie. Wielkie wiry falą lecą na siebie, tłuką się zjeżonemi łbami, prą w górę, spadają na dół, by znów za chwilę drzeć się wściekle w przepędy z wiatrem. Pojedyńcze listki śniegu są tak duże, jakby kto niewidzialną garścią sypał mnóstwo niezliczone, mnóstwo drobno ciętej, białej bibułki, lub poskubane futro kóz angorskich.
Lawina niebieska, zmielona w puch, runęła na ziemię. Maziaste chmury wyładowywują się z rosnącą siłą. Zwisły ciężko jak okap komina i miotą, sypią bez opamiętania.
Hej! zginęły lasy pod nawałą zimowego pyłu. Skryły się góry i doliny. Niebo z ziemią łączy się firankami z koronek, cudnie tkanych, z materji lekkich osobliwej roboty, gęstej a wiotkiej, ruchomej a burzącej się, rozciągliwej jak guma i nieuchwytnej. Pasma, siatki tej tkaniny z Bożych warsztatów, nie idą równo, każde drze się w inną stronę, tworzy własne desenie, cudaczne a piękne. Ni tego uchwycić, ni zgarnąć. Snuje się, snuje i ginie. Rozpylone chwilowo silniejszym podmuchem, nabiera mocy i pcha obfitą zawieją, niby ścianą zwartą a lotną. Na ziemi rośnie w bałwany bieli, puszy się, szarpie w zwyż. Cały ogrom powietrzny omotuje sobą nieprzebita, biała pajęczyna zadymki.
Ptactwo pochowało się po dziuplach drzew, zając siedzi cicho przyczajony w kotlinach śnieżnych. Wsie zawalone zamiecią odznaczają się tylko na powierzchni pól białemi wzgórkami. Nawet szare dymy z kominów giną, rozpędzone padającym bez przerwy śnieżyskiem.
Cisza zalega świat, cisza obumarła.
Wszystko śni skulone, zda się w kłębek zwinięte, tęskne i melancholijne. Z niebios zastygłych w swej szarzyźnie sypie i sypie rozwiewny biały potop.
Rzednieje chwilami, lecąc wolno, rytmicznie, i znowu bucha z szaloną energją, tłocząc się, spychając rozwichrzoną grzywą pędu. Lecą równe wyprężone sznury białych szmatek, ukośnie i jakby cyrklem wymierzone, jednolitym, ostrym marszem, że można liczyć pojedyńcze strugi gnane z chmur. Można myśleć, że ta potęga maszeruje z górnych sfer na podbój ziemi, że wyciągnięte w długie kolumny legje śnieżne idą tłumnie, idą zaborczą żądzą i klinem wrzynają się w grunta. Idą niezwyciężone, junackie, ciche i zdradliwe, w kornym porządku utrzymane pułki.
Aż oto silny podmuch wichru zagrzmiał drapieżnie. Wypadł z głębin borów i wpakował się jak zły wark bębnów w sam środek płynących legji.
Zamięszanie, bunt!
Równe zastępy śnieżycy w popłochu cofają się w tył, kotłują, mącą szyk. Ani śladu nie zostaje z falangi biegnącej ścisłą ławą, tylko zażarta gmatwanina pojedynczych atomów śniegu, kłęby rozmiażdżone ciskają się tam i sam, bez ładu i składu. Rozdarły się na kudłate cielska i rozchlastane na wsze strony, ryczą burzą straszliwą, rzucając na się wzajemnie orkanem.
Gdy noc zapadła powoli, wiejka przycichła. Śnieg ułożył się wszystek, tworząc głębokie zasypiska puchów. Niebo wyczyszczone do cna, jaśnieje mętnie jak szkło oblane oddechem.
W kotlinie z chrustów, oblepionych grubą białą skórą, ocknęły się ze snu wilki. Jeden stary, o strasznej, trójkątnej głowie, wstaje, przeciąga się leniwie, strzyże uszami i, siadłszy na tylnych nogach, zaczyna wyć, zrazu cicho, coraz głośniej. Wycie roznosi echo po lesie. Brzmi w niem smutek jakowyś i skarga i żałośliwe biedolenie i groźba ponura. Biegnie tęskny, a nieprzyjemny ton z dzikiej piersi. Z gałęzi ciężarnych śniegiem opadają mokre połcie. Mży szron drobniutko. A echo niesie i niesie bezmierny w swej okropności, głuchy, tragiczny odgłos jękliwego śpiewu zbójników leśnych. Prężą się kosmate ciała, śpiczaste uczy podsłuchują szmery leśne, nozdrza rozdęte węszą za żerem. Głód wykręca wnętrzności, pobudza wilcze gardła do pożądań krwi.
Zgodny instynkt pchnął tę dzicz kudłatą do zdobyczy. Może w zwierzęcej swej imaginacji widzą już dymiące, ciepłe trzewia, bo kłapnęły zębami, rozżarzyły ślepia i idą równo jeden za drugim gmerając się w zaspach. Suną czujnie, badając nozdrzami wiatr nocny. Uszy stojące sztywno, są jak druty telegraficzne do wyławiania odgłosów.
Na granicy lasów, zgłodniała drużyna bystrą źrenicą rozgląda się dokoła.
Pustka biało szara, jednolita, spiętrzona łańcuchami zasp, nie obiecuje żarłocznych zdobyczy. Cisza bezbrzeżna, rozwalona we śnie, chrapie tylko pomrukiem wiatru.
Wilki nie dają za wygraną. Wszystkie swe władze węchu i słuchu, cały zasób zdolności śledczych skupiły w tę pustosz leniwą i czekają cierpliwie. Drobnym truchtem wparają się w pierzynę zimowej pościeli.
Wtem zacharczała w gardle ich wodza, krótka minorowa nuta, niby ostrzeżenie: Baczność!
Gromada drgnęła. Najeżyły się karki, trójkąty łbów szukają, myszkują. Złowrogi, lecz ostrożny pomruk zamamrotał wśród kosmatej rzeszy, głuchy, a już radosny. I odrazu, jak jeden skok pantery, lub rysia, spadającego z drzewa na ofiarę, cała kupa bestji poszła w cwał. Pędzi na przepadłe, wyszczerzając kły z kłamkaniem lubieżnem zapienionych pysków. Giętkie, włochate łapy sadzą przez zaspy, pochłaniając białe zwaliska, w pogoni za małym, czarnym punktem, widnym w oddali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dużych sankach, otulonych w futra, siedzą oboje przysunięci do siebie szczelnie ramionami. Stangret i lokaj zgarbili się w swych kożuchach liberyjnych. Czwórka tęgich koni kłusuje po kopnym trakcie, prychając rozgłośnie.
— Zdrów! zdrów! — odpowiada furman.
— Czy daleko jeszcze do naszego domu? — pyta miłym głosem młoda mężatka, wychylając różową twarz z kołnierza obszernego futra.
— Jeszcze kilka wiorst. Czy nie zmarzłaś, droga moja? — troszczy się mąż.
— Och, nie! tak mi ciepło przy tobie, mój Cześku jedyny.
— Maryś złota!
Futrzana czapka mężczyzny pochyla się do twarzy młodej żony, którą zaledwo poślubioną wiezie oto pierwszy raz do swego domu.
Szemrzą pieszczotliwe słowa i pocałunki.
— Nie rozkrywaj się, malcze mój. Co to jest! — mówi Czesław, niby z groźną miną, zapinając futro żony.
— Cesiu! warjacie! zaduszę się.
— Cicho, cicho, już prędko będą nas witali w domu.
— Po takiej zamieci nikt się nas pewno nie spodziewa, same zaspy.
Czesław spojrzał na niebo.
— Trochę nierozsądnie zrobiłem, wyjeżdżając na noc. No, ale jest jasno, wiejka ucichła i konie dobre.
Gwałtowny pocałunek złożył na czole żony.
— Ale za to swoją Maryśkę już dziś będę miał w domu.
Zaczęli się całować.
Upaja ich miłość i ta cisza uroczysta ugrzęzła wśród pól, jakby roznosząca modlitwę. Dźwięk drobnych janczarków przy uprzęży, niby kastanietki, niknie w uśpionej przestrzeni, ale ma swą odrębną muzyką — wesołą, co z wiotkim szelestem rozsuwanego śniegu przez płozy sań, z prychaniem koni, tworzy zgodny akord nocnej szlichtady.
Jadą rozmarzeni, topiąc swe serca i duszą w promiennych wizjach przyszłości. Otwiera się ona przed nimi cicha, rozległa i biała jak pola, które przerzynają, dążąc do niej. Tylko świetlista, tylko jasna, oblana słońcem nadziei i szczęścia.
A stangret i lokaj drzemią.
Budzi ich szarpnięcie. Konie chrapią i spierają się na tyłach.
Czujny i uważny furman Karol, pilnie spogląda na lewą stroną traktu, skąd leci strach na konie.
— Co tam? — pyta Czesław.
— Wilki, panie!
— Jezus, Marja! — jąknąła kobieta.
— Cicho! Jakie wilki, co wam się przewidziało?
— A, ot, tam, het! Na polu. Wielmożny pan nie widzi?
— Jakaś kupa czernieje, może krzaki?
— Oho! nie krzaki to, a wilków cały tabun. Ciemno się robi, że już nawet ślepiami łbyskają.
— Uciekajmy! — krzyczy Marja.
Czesław i lokaj stanęli w saniach.
Młody mąż zatrząsł się.
— Gonią nas! Karolu, puszczaj konie galopem, gonią, już są blizko!
Stangret rozwija czterokonny bat. Nie trzeba tej pobudki. Konie, stuliwszy uszy, gnają z kopyta, wyciągnięte w płaskie deski, chrapiące, przerażone w najwyższym stopniu. Brzuchy ich ślizgają się po śniegu, muskularne nogi jak macki gumowe chwytają przestrzeń elastycznemi rzutami.
Bestje są tuż, dopadają do sań rozjuszoną zgrają. Delikatne janczarki nie straszą zgłodniałych.
Czesław ściągnął z kozła lokaja i obaj wzięli pomiędzy siebie Marję, struchlałą, szepcącą pacierze.
— Krzycz, Marychna! Karol, Józef, krzyczcie, ile sił starczy! Gdzie pochodnia?
— W nogach, na koźle.
— Dawajcie ją!
Zapóźno. Wilki dosięgły jadących.
Charkot straszliwy, krzyki, kłamkanie zwierząt, przeraźliwy ryk końskich nozdrzy, kwiczenie, świst wiatru w uszach.
Trzask rewolweru Czesława ginie w zamęcie; strzela na prawo i na lewo. Lokaj, stojąc, wymachuje rękoma i drze się, jak obdzierany ze skóry. Karol przypiął się do lejców, wpatrzył w śmigające, wyprężone grzbiety rumaków.
Dwa wilki padły trupem. Gromada wstrzymała się dokoła zabitych. Sanie odsadzają się nieco. Czesław nerwowo zakłada naboje do browninga.
— Jazda! jazda! krzyczcie dalej!
— Nie obronim się, to darmo! — woła furman.
— Jazda! Józef, dawaj pochodnię.
Gorączkowe ruchy, prędkie słowa, szukanie: za chwilę błysnęła zapałka. Lokaj uniósł w górę wysoko zapaloną pochodnię. Czesław wykręcony w tył strzela, ale pogoń wilcza wzmaga się. Zgłodniała szajka nie boi się ani krzyku, ani światła. Głód w kiszkach jest silniejszy po nad strach. Giętkie czarno-rude wilczysko wskakuje na płozy, drze się na siedzenie, inne zabiegają ukosem do piersi końskich. Wycie i chroboczący jakiś szczek mrozi krew w żyłach. Groza rozpaczliwa wzmaga się, o ratunku zaczynają wątpić.
Strzały, krzyki, na chwilę tylko wstrzymują okropną pogoń.
— Nie obronimy się — szepce zbladłemi wargami przerażony Czesław.
Marja usłyszała. Konwulsyjnie objęła ramionami nogi stojącego.
— Czesiu! Czesiu!... zginiemy?... czyi Bóg?...
Nie odpowiedział; celuje i strzela, ręka mu mdleje, gardło ściska kurcz boleści, tragiczny kurcz żalu. Czuje, że giną. Nie ma już władzy do ocalenia tej najdroższej istoty, która nie płacze, nie narzeka, ale błaga o ratunek samą siłą młodego życia, siłą miłości.
I on chce żyć, i on. Dziś, kiedy osiągnął szczęście najwyższe, dziś właśnie śmierć straszna, hańbiąca śmierć w paszczękach wilczych, bierze go już i odepchnąć jej nie sposób. Włosy stoją mu na głowie. Zamiera serce. Dziki szał zemsty za to, co ma nastąpić porwał go z potworną mocą. Ale nieszczęście, niby oszalały byk, chwyta go na rogi. Strzela ostatniemi nabojami. Za minutę zostanie tylko pochodnia i wołanie ratunku do samego Boga.
— Giniemy, panie! — wrzeszczy lokaj.
Stangret Karol wtłoczył lejce dyszlowych koni w ręce Czesława i krzyknął do niego:
— Niech pan trzyma mocno i strzela na boki.
W mgnieniu oka zrzucił z siebie liberyjny kożuch, zgarnął lejce przedniej pary rumaków i, jak cyrkowiec skoczył na dyszel.
Nożykiem przeciął linkę surowcową, rzuca się na grzbiet jednego konia i w pędzie majstruje koło stelwagi; odczepia ją klnąc i krzycząc w niebogłosy.
Obecni myślą, że zwarjował, ale przerażenie mąci im nawet myśli.
Karol z gwałtowną siłą skręcił lejcowe konie na prawo i z wielkim rozmachem cisnął za odczepionemi skłębione lejce.
— Wio, gniade! Potem będę płakał, wio na śmierć!
Przednia para oderwała się od dyszlowych, wlokąc resztę linki, runęła w prawo i prosto z traktu wpadła w zaspę.
Skierowane straszną siłą swego opiekuna poszły tam, gdzie im rozkazał, na śmierć.
Pokrywa ich zaraz ruchoma, wyjąca tłuszcza bestji.
— Coś ty zrobił? — krzyknął Czesław rozdartym z oburzenia głosem.
Karol nie słucha. Znowu na koźle, wyrwał lejce z rąk pana. Pognał bez wytchnienia, choć zmniejszonym pędem. Ale już jadą swobodnie. Tylko bolesny kwik lejcowych koni, zarzynanych przez wilki, piekielna wrzawa mordu, rani uszy uciekających, łzy żalu napędzając do oczu. Pędzą... Aż oto już opłotki wiejskie, sanki wpadają w ulicę, pomiędzy uśpione chaty.
Za chwilę staną przed dworem.
Czesław wprowadzi pod swój dach młodą żonę, ocaloną i szczęśliwą.
— Uratowaniśmy, Maryś, uratowani!
— Biedne, biedne gniadoszki — płacze kobieta.
— Nie było rady, wielmożna pani — burknął Karol zły i kułakiem ociera załzawione powieki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świta na niebie. Śnieg znowu pyli drobnym maczkiem, jakby siany przez gęsty niewód. Błękitny brzask objął miłośnie białe łany.
Obżarta, opita krwią gromada wilków włóczy się wolno do lasu. Idą ociężale dźwigając pełne kałduny koniny. Krwawe pyski oblizują się czerwonemi ozorami. Ponure ślepia mrużą się sennie w zwieszonych łbach. Skończyły ucztę, teraz żądne są legowiska i spoczynku.
Bokiem spoglądają na widną w szarym świcie wieś, zasypaną śniegiem, jak kretowiny, nad którą powiewają bure szmaciska dymów, skołtunionych w wilgotnem powietrzu.
Pójdziemy i tam szukać żeru, myślą wilki w ciężkich mózgach. Wszak to ich żniwo, już minęła Gromniczna, Luty w całej pełni.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.