Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

białą skórą, ocknęły się ze snu wilki. Jeden stary, o strasznej, trójkątnej głowie, wstaje, przeciąga się leniwie, strzyże uszami i, siadłszy na tylnych nogach, zaczyna wyć, zrazu cicho, coraz głośniej. Wycie roznosi echo po lesie. Brzmi w niem smutek jakowyś i skarga i żałośliwe biedolenie i groźba ponura. Biegnie tęskny, a nieprzyjemny ton z dzikiej piersi. Z gałęzi ciężarnych śniegiem opadają mokre połcie. Mży szron drobniutko. A echo niesie i niesie bezmierny w swej okropności, głuchy, tragiczny odgłos jękliwego śpiewu zbójników leśnych. Prężą się kosmate ciała, śpiczaste uczy podsłuchują szmery leśne, nozdrza rozdęte węszą za żerem. Głód wykręca wnętrzności, pobudza wilcze gardła do pożądań krwi.
Zgodny instynkt pchnął tę dzicz kudłatą do zdobyczy. Może w zwierzęcej swej imaginacji widzą już dymiące, ciepłe trzewia, bo kłapnęły zębami, rozżarzyły ślepia i idą równo jeden za drugim gmerając się w zaspach. Suną czujnie, badając nozdrzami wiatr nocny. Uszy stojące sztywno, są jak druty telegraficzne do wyławiania odgłosów.
Na granicy lasów, zgłodniała drużyna bystrą źrenicą rozgląda się dokoła.
Pustka biało szara, jednolita, spiętrzona łańcuchami zasp, nie obiecuje żarłocznych zdo-