Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byczy. Cisza bezbrzeżna, rozwalona we śnie, chrapie tylko pomrukiem wiatru.
Wilki nie dają za wygraną. Wszystkie swe władze węchu i słuchu, cały zasób zdolności śledczych skupiły w tę pustosz leniwą i czekają cierpliwie. Drobnym truchtem wparają się w pierzynę zimowej pościeli.
Wtem zacharczała w gardle ich wodza, krótka minorowa nuta, niby ostrzeżenie: Baczność!
Gromada drgnęła. Najeżyły się karki, trójkąty łbów szukają, myszkują. Złowrogi, lecz ostrożny pomruk zamamrotał wśród kosmatej rzeszy, głuchy, a już radosny. I odrazu, jak jeden skok pantery, lub rysia, spadającego z drzewa na ofiarę, cała kupa bestji poszła w cwał. Pędzi na przepadłe, wyszczerzając kły z kłamkaniem lubieżnem zapienionych pysków. Giętkie, włochate łapy sadzą przez zaspy, pochłaniając białe zwaliska, w pogoni za małym, czarnym punktem, widnym w oddali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dużych sankach, otulonych w futra, siedzą oboje przysunięci do siebie szczelnie ramionami. Stangret i lokaj zgarbili się w swych kożuchach liberyjnych. Czwórka tęgich koni kłusuje po kopnym trakcie, prychając rozgłośnie.
— Zdrów! zdrów! — odpowiada furman.