Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedział; celuje i strzela, ręka mu mdleje, gardło ściska kurcz boleści, tragiczny kurcz żalu. Czuje, że giną. Nie ma już władzy do ocalenia tej najdroższej istoty, która nie płacze, nie narzeka, ale błaga o ratunek samą siłą młodego życia, siłą miłości.
I on chce żyć, i on. Dziś, kiedy osiągnął szczęście najwyższe, dziś właśnie śmierć straszna, hańbiąca śmierć w paszczękach wilczych, bierze go już i odepchnąć jej nie sposób. Włosy stoją mu na głowie. Zamiera serce. Dziki szał zemsty za to, co ma nastąpić porwał go z potworną mocą. Ale nieszczęście, niby oszalały byk, chwyta go na rogi. Strzela ostatniemi nabojami. Za minutę zostanie tylko pochodnia i wołanie ratunku do samego Boga.
— Giniemy, panie! — wrzeszczy lokaj.
Stangret Karol wtłoczył lejce dyszlowych koni w ręce Czesława i krzyknął do niego:
— Niech pan trzyma mocno i strzela na boki.
W mgnieniu oka zrzucił z siebie liberyjny kożuch, zgarnął lejce przedniej pary rumaków i, jak cyrkowiec skoczył na dyszel.
Nożykiem przeciął linkę surowcową, rzuca się na grzbiet jednego konia i w pędzie majstruje koło stelwagi; odczepia ją klnąc i krzycząc w niebogłosy.