Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Biedne, biedne gniadoszki — płacze kobieta.
— Nie było rady, wielmożna pani — burknął Karol zły i kułakiem ociera załzawione powieki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świta na niebie. Śnieg znowu pyli drobnym maczkiem, jakby siany przez gęsty niewód. Błękitny brzask objął miłośnie białe łany.
Obżarta, opita krwią gromada wilków włóczy się wolno do lasu. Idą ociężale dźwigając pełne kałduny koniny. Krwawe pyski oblizują się czerwonemi ozorami. Ponure ślepia mrużą się sennie w zwieszonych łbach. Skończyły ucztę, teraz żądne są legowiska i spoczynku.
Bokiem spoglądają na widną w szarym świcie wieś, zasypaną śniegiem, jak kretowiny, nad którą powiewają bure szmaciska dymów, skołtunionych w wilgotnem powietrzu.
Pójdziemy i tam szukać żeru, myślą wilki w ciężkich mózgach. Wszak to ich żniwo, już minęła Gromniczna, Luty w całej pełni.