Przejdź do zawartości

Marja czy Fatyma? (May, 1926)/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Marja czy Fatyma?
Rozdział Osada dwóch kultów
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Maria oder Fatima
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
1. OSADA DWÓCH KULTÓW

Zwiedziłem z moim wiernym, długoletnim towarzyszem, Hadżi Halefem Omarem, okolicę, leżącą pomiędzy morzem Kaspijskiem, a jeziorem Urmia. Potem wyruszyliśmy przez turecką granicę do Rowandiz, aby stamtąd udać się bezpośrednio do Amadijah. We wschodniej części gór Tura-Ghara zatrzymałem się na łysem wzgórzu, by podziwiać piękny zachód słońca. Było chłodno, prawie mroźnie, gdyż październik w tych ponurych, lesistych górach, jest już prawie miesiącem zimowym.
Po dziś dzień znalazło się bardzo niewielu Europejczyków, którzy mieli odwagę wspiąć się na ten łańcuch górski. Kurdowie, mieszkańcy tych okolic, to najbardziej fanatyczni ze wszystkich mahometan. Wrogo usposobieni względem obcych, korzystają z każdej sposobności, aby odrzeć podróżnych do nitki, a wyznawcom innych religij okazują nietolerancję i okrucieństwo. My jednakże byliśmy dobrze uzbrojeni, posiadaliśmy spory zasób doświadczenia, w dodatku zaś władałem dwoma głównemi dialektami języka kurdyjskiego. Spodziewaliśmy się więc przynajmniej unieść cało skórę na grzbiecie.
Słońce dosięgło szczytu góry, leżącej naprzeciw, i zwolna chyliło promienie, aby zniknąć wreszcie, zabarwiwszy horyzont purpurą. Było: w powietrzu coś, co uspasabiało do modlitwy. Mimowoli złożyłem ręce. Halef uczynił to samo — on, który niegdyś był zażartym wyznawcą proroka i pragnął nawrócić mnie na islam. Wtem zabrzmiał z głębiny dźwięk, który skłonił nas do nadsłuchiwania. Było to ciche srebrzyste uderzenie dzwonu, po którem usłyszałem głos:
Sallam ya Maryam; maljam ei taufik! — Zdrowaś Marjo, łaskiś, pełna!
Ktoś odmawiał Ave Maria w języku arabskim. Usłyszałem po raz trzeci:
Hallak wa fi Sah’a el motina! — Módl się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej!
Skamieniałem z ze zdziwienia. Zdrowaś Maryja tutaj, w okolicy, zamieszkanej wyłącznie przez mahometan i odmawiana w dodatku dialektem arabskim, pochodzącym z innego kraju! Halef tak się zdumiał, że zastygł w znak zapytania. Odezwał się dopiero, gdy nieznajomy głos domawiał już modlitwy.
— Czyś słyszał, sihdi? To był Sala issai’ jidi — modlitwa Najświętszej Marji Panny. To cud jak na tę okolicę! Kto to być może?
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem, kierując wronego ogiera w stronę, z której rozlegał się głos. Wznosił się tutaj duży odłam skalny. Przy boku jego zwróconym na zachód, klęczał zatopiony w modlitwie starzec, odziany ubogo. W splecionych dłoniach trzymał różaniec. Odzież jego składała się z krótkiej koszuli i spodni, uszytych z cienkiego niebieskiego płótna. Nogi miał bose, głowę odkrytą. Śnieżne włosy spływały długą falą na plecy, gołębiej barwy broda sięgała piersi. Spostrzegłszy mnie i Halefa, zerwał się przestraszony tak prędko, jak mu pozwalał podeszły wiek, i zawołał błagalnie:
Aman, aman, ya salatia! — Łaski, łaski, panowie! Oszczędźcie starca, stojącego grobem!
Podałem mu rękę z konia i odrzekłem:
— Nie obawiaj się, ojcze. Miejsce, na którem ktoś się modli, musi być święte nawet dla najgorszego Kurda, ja zaś nie jestem Kurdem, Persem, Turkiem, ani Arabem, tylko wierzącym chrześcijaninem Zachodu.
— Chrześcijanin — — chrześcijanin — — z Zachodu! — powtórzył, a oczy jego duże i błyszczące zwróciły się ku mnie. — Czy to prawda, o panie? Czy mnie nie zwodzisz?
Halef, lubiący korzystać z każdej sposobności, aby zasługi moje wynieść pod niebiosa, — wspominając jednocześnie o sobie — szybko mnie wyręczył:
— Musisz w to wierzyć! Ten znakomity Hadżi Kara ben Nemzi Emir jest słynnym uczonym i wojownikiem z Germanistanu. Zna nazwy, języki i modlitwy wszystkich krajów i narodów, jest mistrzem wszelakiej wiedzy i pogromcą wszystkich swoich wrogów. Zabiliśmy dziesiątki lwów i panter, a całe szczepy Kurdów i Beduinów korzyły się u stóp naszych w prochu. Niema wroga, któryby się ostał nam dwojgu. Zwalczamy złych, bronimy ludzi prawych. Słyszeliśmy ciebie i wiemy, że jesteś człowiekiem poczciwym i pobożnym. Powiedz przeto, czy nie masz przypadkiem wroga! Natychmiast udamy się po jego głowę!
Brzmiało to nader przesadnie, lecz Halef był rzeczywiście odważnym i desperacko śmiałym towarzyszem, pomimo niepozornego wzrostu. Nigdy jeszcze nie pokazał wrogowi pleców i dlatego mógł sobie ostatecznie pozwolić na taką przemowę. Starzec spoglądał to na niego, to na mnie, a potem znowu rzekł radośnie:
— O, takich obrońców potrzeba nam właśnie! Najbardziej cieszy mnie to, że ty, o emirze, jesteś chrześcijaninem z Zachodu. Słyszałem, że tam chrześcijanie są o wiele potężniejsi, niż tutaj, gdzie muszą się ukrywać. Bądź łaskaw powiedzieć, sihdi, dokąd zamierzasz teraz się udać?
— Chcieliśmy przez noc odpocząć w lesie. Zdaje się jednak, że mieszkają w tej okolicy jacyś ludzie?
— Tak. Mieszkamy tutaj, prześladowani chrześcijanie, lub szyici. W ukryciu wybudowaliśmy wieś, aby żyć spokojnie. Jeśli chcecie u nas zabawić, niech będzie błogosławione przybycie wasze Imieniem Pańskiem.
— Odwiedzimy was. Prowadź!
Ujął mnie za rękę i zawołał zachwycony:
— Panie, dziękuję ci! Wielka radość zapanuje w naszych chatach. Lecz powiedz, czy chcesz zamieszkać u nas, czy też u szyitów?
— Czy to nie wszystko jedno? Czy nie mogę być gościem całej wsi?
— Nie! Niegdyś żyliśmy wszyscy w przyjaźni i zgodzie, teraz jesteśmy poróżnieni. Szyici chcą zabijać, my zaś użyć podstępu. Jako chrześcijanie nie przelewamy krwi.
— Czyjej krwi?
— Kurdów szczepu Akra. Ach, ty przecież nic o tem nie wiesz, — muszę ci opowiedzieć. Otóż przed dwoma laty napotkał jeden z szyitów kilku Kurdów Akra. Napadli na niego, chcąc obrabować, lecz mężnie się bronił i uszedł, poraniwszy kilku z nich ciężko. Złaknieni zemsty, napadli na nasze ówczesne osiedle, zabili kilku ludzi i powlekli ze sobą ośmioro brańców, czterech mężczyzn, trzy kobiety i jedną dziewczynę, chrześcijan i szyitów. Poszliśmy za nimi, chociaż słabi liczebnie, aby uwolnić jeńców. — Szczep Akra nie jest osiadły, lecz koczowniczy. Dotarłszy do ich wsi, znaleźliśmy tylko puste chaty. Od tego czasu Akra koczowali wpobliżu rzeki Ghazir, a więc tak daleko, że nie mogliśmy się do nich dostać. Teraz powrócili i zamieszkali w odległości dwóch dni drogi od naszej osady. Kilku z naszych wyruszyło na przeszpiegi. Ujrzeli pojmanych przy ciężkiej robocie, zakutych w kajdany. Musimy ich uwolnić. My, chrześcijanie, chcemy użyć podstępu, szyici jednak są za przemocą. Dlatego drogi nasze się rozeszły. Szir Saffi, przywódca szyitów, jest wściekły, że nie chcemy z nimi pociągnąć. Jutro ma zamiar wyruszyć ze swoimi ludźmi, my zaś musimy pozostać, choćby dlatego, że jutro wypada id el Masbaha — Święto Różańca. O panie, gdybyś zechciał świętować z nami! Od dłuższego czasu nie mieliśmy duchownego. Zbudowaliśmy kościołek z małym dzwonkiem na szczycie, lecz od lat nie słyszeliśmy kazania, el Korban el mukaddas.
Słowa starca wzruszyły mnie głęboko. Święto Różańcowe w dzikim Kurdystanie! Któryż z Europejczyków przeżył coś podobnego? Nikt! Potrząsnąłem rękę starca i powiedziałem:
— Zatrzymam się u was, nie u szyitów, i spędzę święto razem z wami. Usłyszycie kazanie.
— Kazanie? — zapytał prędko. — Czy jesteś nietylko wojownikiem, lecz duchownym, o sihdi?
— Nie. Pomimo to, nie obrażę Stwórcy, jeśli pokrzepię was słowami, których serca wasze łakną. Ale czy będziecie mogli mnie zrozumieć?
— Tak dobrze, jak ja ciebie teraz rozumiem, o panie. Pochodzimy z Bebozi, skąd nas bezlitośnie wypędzono.
— Wiem, że tam mieszkali katolicy, uciskani przez Kurdów Missuri. Znam tamtejsze narzecze arabskie, zrozumiecie mnie zatem. Teraz poprowadź nas do waszej wsi, bo już wieczór prawie zapadł.
— Chodź więc, o panie!
Droga była tak stroma, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Dopiero teraz zwrócił stary uwagę na mojego karosza. Spostrzegł, że wierzchowiec jest arabem czystej krwi i długiej niezakłóconej linji genealogicznej. Rozpływał się w podziwie.
Przebywszy las mieszany z dębów i buków, ujrzeliśmy przed sobą obszerną dolinę. Pośrodku płynął strumień. Lewą stronę doliny zamykała stroma ściana skalna. Po obydwu brzegach potoku pasły się konie, krowy, owce i kozy. Strumień przepoławiał wioskę. Między chatami z naszej strony stała jedna, wyższa od innych, na szczycie której wisiał mały dzwon, — był to widocznie kościołek. Również na przeciwległym brzegu widniał obszerny budynek. Był to, jak później się dowiedziałem, meczet szyitów. Wszystkie chaty zbudowano z niezbyt grubych pni, ściany spleciono z gałęzi. Stary wskazał ręką na osadę i rzekł:
— Tutaj mieszkają chrześcijanie, z tamtej zaś strony wyznawcy Mahometa. Strumień tworzy granicę, na którą przedtem nikt nie zwracał uwagi, a której teraz każdy surowo przestrzega.
— Kto jest waszym kiaja?[1] — spytałem.
— Ja, chociażem najbiedniejszy i najbardziej godny politowania ze wszystkich chrześcijan.
— Dlaczego?
— Między jeńcami Kurdów Akra jest mój syn, synowa i wnuk. Zostałem więc sam jeden na świecie. Codziennie błagam Boga, aby wrócił wreszcie wolność mym najdroższym. Dotychczas jednak daremnie...
— Módl się nadal! Wszechmocny zlituje się nad tobą. Twój krzyż umocni cię w wierze.
— Panie, ja wierzę niewzruszenie! Gdyby nie wiara, ból zawiódłby mnie do grobu. — — Przekonacie się teraz, jak serdecznie was przyjmą.
Dotychczas nie zauważyłem ani żywej duszy. Stary krzyknął głośno i wnet ukazali się mieszkańcy na progach swoich chat — z obydwu stron potoku. Gdy chrześcijanie ujrzeli swego kiaję w towarzystwie dwóch obcych przybyszów, wyruszyli na spotkanie. Odzież świadczyła wyraźnie, jak bardzo byli ubodzy ci ludzie.
— Słuchajcie, kobiety i mężowie! — zawołał starzec. — Wieczór dzisiejszy będzie dla nas pamiętny. Przybywają goście! Ten emir i effendi jest pobożnym chrześcijaninem z Zachodu. Przepędzi z nami czas Święta Różańcowego i uświetni uroczystość kazaniem. Przyjmijcie go serdecznie!
Salahma, salahma, marhaba, marhaba, marhaba! — Witaj, witaj, pokój z tobą! — zawołali wszyscy, wyciągając ku nam dłonie. Dwuletniego malca, który podawał mi rączki, zabawnie piszcząc słowa powitania, wziąłem na ręce i pocałowałem w buzię. /Szczęśliwym trafem okolica ust była czysto umyta./ Moja serdeczność wzbudziła zachwyt chrześcijańskich mieszkańców wsi. Rozpoczęli na nowo swoje salahma i marhaba, krzycząc wniebogłosy, znowu i znowu ściskając mi dłonie.
— Chrześcijanin — z Zachodu — spójrz na ubiór — co za broń — — jaki wspaniały wierzchowiec — — musi być waleczny! — Kazanie? — U kogo zamieszka? — — U mnie! — Nie, u mnie! — Gdzie tam, tylko u mnie! — Ciszej, ja go będę podejmował! — rozlegało się wokoło, dopóki, stary nie położył kresu wrzawie, spytawszy mnie:
— Emirze, gdzie chcesz zamieszkać? Każdy z nas radby cię ugościć. Wybierz chatę, do której chcesz wejść! Uszanujemy twoje życzenie.
— Jesteśmy tak chętnie przyjmowani przez was wszystkich, — odpowiedziałem — że będziemy gośćmi całej wsi, a nie pojedyńczej osoby. Zwykliśmy sypiać na świeżem powietrzu, a więc chata jest nam zbyteczna.
Powiedziałem tak, nie chcąc wywołać niesnasek, bez których nie obeszłoby się, gdybym przedłożył jednego z tych poczciwców nad innych. Wiedziałem również, że mieszkania tych ludzi posiadają pewnych małych lokatorów o sześciu kończynach, z którymi nie miałem zamiaru zawrzeć bliższej znajomości. Postanowienie moje przyjęto, niemniej jednak zamierzano uczcić przyjazd „wielkiego emira Zachodu“.
Nie dziw, że zaimponowała im nasza powierzchowność, skoro w porównaniu z nimi byliśmy ubrani jak książęta i uzbrojeni jak zdobywcy. Oglądali moją długą niedźwiedziówkę, sztuciec Henry’ego, o którego dwudziestu pięciu kulach coprawda nie słyszeli, nóż bowie i obydwa rewolwery. Halef miał swoją ładną flintę, nóż i dwa pistolety. W dodatku nasze konie! Tam, gdzie ocenia się ludzi tylko po ich broni i wierzchowcach, musiano uważać nas za znakomitych i bardzo odważnych mężów. —
Kościół stał pośrodku chrześcijańskiej połaci. Placyk przed nim miał służyć za salę jadalną. Usiedliśmy. Utworzono duże koło, pośrodku którego płonął ogień; na nim piekło się mięso. Obok, przy drugiem ognisku, milczące kobiety przygotowywały jarzyny na tak zwany deser.
Stary kiaja wymienił imiona wszystkich obecnych. Nie zadałem sobie trudu spamiętania ich. Potem opowiedział o przeżyciach mieszkańców. Były to smutne dzieje — współczułem im w najwyższym stopniu. Również Halef sięgał często do tego miejsca u pasa, na którem wisiał harap, i wołał:
— Gdybym tylko był przy tem, zakosztowałyby draby mojego kurbacza!
Mały mój hadżi znalazł sposobność, aby opowiedzieć o naszych przygodach. Naturalnie, skromne przeżycia urosły w jego ustach do miary niezrównanych czynów bohaterskich, więc słuchacze powinni nas byli uważać co najmniej za półbogów. Nie przeszkadzałem Halefowi, gdyż chciałem, by nabrali do nas zaufania. Postanowiłem bowiem uwolnić ich krewnych.
Rozpoczęła się wieczerza. Otrzymaliśmy barani ogon, najsmaczniejszy kąsek, jako oznakę szacunku. Podczas jedzenia zauważyłem, że we wsi szyitów poczęły migać światełka, przenoszące się z miejsca na miejsce. Spytałem o powód tego dziwnego zjawiska. Salib, stary kiaja, wyjaśnił:
— Obchodzą dzisiaj święto Fatymy, obrończyni kobiet i dziewcząt. Córka Szira Saffi, przywódcy szyitów, została również pojmana, jest więc obecnie branką szczepu Akra. Ponieważ szyici zamierzają jutro wyruszyć przeciwko Kurdom, Szir Saffi urządza nabożeństwo do Fatymy, aby pomogła mu odzyskać córkę.
— Chciałbym to widzieć.
— Nie będziesz — — — oto on właśnie nadchodzi!
Człowiek jakiś przeskoczył strumień i stanął w naszem kole. Był o wiele lepiej odziany od chrześcijan, Ubiór jego składał się z białego turbanu, niebieskiego haftowanego kaftana, szerokich czerwonych spodni i perskich półbutów. Za pasem widniały dwa pistolety i długi, krzywy handżar. Zwrócił na nas swoje czarne oczy, odbijające od kredowej twarzy, i rzekł do starego Saliba:
— Macie widzę gości? Kim są ci mężowie?
— To waleczni wojownicy i bohaterzy wielu bitew. Ten effendi jest słynnym emirem z Germanistanu.
— Nie znam tej nazwy, nie słyszałem o niej nigdy, musi to zatem być jakaś mała mieścina. Gdyby ci ludzie rzeczywiście byli tak odważni, jak mówisz, to przybyliby do nas, nie zaś do was, tchórzy, bojących się wyruszyć z nami przeciw Kurdom! — Zwróciwszy się do mnie, ciągnął dalej: — Niezadługo rozpoczniemy modły do Fatymy. Jak ci zapewne wiadomo, Fatyma była ulubioną córką Proroka, żoną naszego kalifa Alego, a matką Hassana i Husseina, których zamordowali niecnie sunnici. Niech ich Allah wyrwie z korzeniami! Modlimy się do Fatimeh, — jak chrześcijanie do swojej Marji — gdy jakaś kobieta, lub dziewczyna znajdzie się w niebezpieczeństwie. Oswobodzi ona Saklę, moją biedną córkę, z niewoli. Jeśli chcesz się z nami modlić, panie, przybądź do nas, na tamtą stronę.
Chociaż człowiek ten bynajmniej mi się nie podobał, odpowiedziałem grzecznie:
— Jeśli pozwolisz, przyjdę, chociaż jestem przekonany, że próżne są wasze modły. Fatyma nie jest Bogiem. Nie może pomóc.
— Co? — skoczył jak wściekły, a oczy jego zabłysły złowrogo. — A więc jesteś również przeklętym sunnitą, nie uznającym Hassana i Husseina?
— Jestem chrześcijaninem — odparłem z prostotą.
— Chrześcijanin? Cóż zatem możesz wiedzieć o naszej religji i nauce? Powinieneś milczeć!
— Wiem więcej od ciebie, gdyż studjowałem wasze religijne księgi, podczas gdy ty zaledwie znasz nieco Koran. Przedewszystkiem zaś wiem, że Fatyma była tylko zwykłą kobietą.
— Wasza Marryam również!
— My uważamy Marję za matkę Bożą. Koran zaś głosi, że kobieta nie ma duszy, a więc nie może dostać się do nieba. Zatem Fatyma to jedynie ciało, które dawno rozsypało się w proch. Jakże więc możecie modlić się do Fatymy?
Spojrzał na mnie, zdrętwiały ze zdziwienia, iż odważyłem się do niego tak przemawiać, i zawołał gniewnie:
— Śmiesz bluźnić Fatymie?! Dziwię się sobie, że cię nie zastrzeliłem! Cofam zaproszenie! Radzę ci nie pokazywać się po naszej stronie, gdy zapłoną światła meczetu. Nie uszedłbyś śmierci!
Odwrócił się, przeskoczył rów i zniknął, Hadżi Halef spytał gniewnie:
— Sihdi, dlaczego ścierpiałeś coś podobnego? Ten szyita w porównaniu z nami to robak, mucha marna, komar, którego się rozciera dwoma palcami. Czy mam poskoczyć za nim i pociągnąć harapem po ordynarnej gębie?
— Zostań! Ten człowiek nie mógł mnie obrazić. Salibie, czy możesz mi powiedzieć, ilu wojowników liczy wasza wioska?
— Szyitów jest dwudziestu pięciu, nas tylko osiemnastu.
— A ilu zbrojnych liczy obóz Kurdów Akra?
— Co najmniej ze stu.
— Szir Saffi chce ich napaść ze swymi dwudziestoma ludźmi? Nie podołają. Cofną się, lub wogóle nie powrócą, a pogorszą położenie jeńców. Wy obraliście lepszą drogę, Salibie. Módlcie się, módlcie, to jedno może pomóc nieszczęśliwym jeńcom.
Starzec pochylił siwowłosą głowę na znak zgody, lecz jeden z młodych mężczyzn odezwał się:
— Jakże pomożemy, trawiąc czas tutaj na modlitwie, nie niosąc żadnej pomocy pojmanym? Czy i po dziś dzień schodzą aniołowie z nieba, aby przynieść biednym ludziom pomoc, jak się to działo za czasów Abrahama i Tobjasza?
— Milcz! — nakazał stary. — Bóg zsyła aniołów w różnych postaciach. On jedynie pomóc nam może.
Była to prawdziwie wierząca dusza, chociaż należy przyznać, że religja tych ludzi nie zachowała czystej, dawnej formy. Zniekształciły ją zabobony sekciarzy i mahometan. — — —
Nawiązałem swoje kazanie do słów Saliba i spróbowałem oświecić ich prostacze dusze światłem wiary. Słuchano długo z przejęciem, póki nie ujrzano świateł, zapalających się po przeciwległej stronie rzeki. Wkrótce usłyszeliśmy dziwnie monotonny śpiew, przerywany od czasu do czasu przeraźliwemi krzykami.
— Teraz ciągną do meczetu — rzekł Salib. — Zaraz rozpocznie się modlitwa do Fatymy.
— Muszę to widzieć — rzekłem, podnosząc się.
— Na miłość Boską, emirze, nie waż się iść tam! Zamordują cię!
— Cicho! — odezwał się mój mały hadżi Halef Omar. — Mój sihdi zawsze wprowadza w czyn swoje myśli. Nie pozwoli, abyście mu przeszkadzali. Ci szyici nic mu nie zrobią — kpimy sobie z nich. Dla mnie wogóle nie istnieją. A skoro, jak widzicie, nie odprowadzam emira, aby go obronić, powinniście już z tego wywnioskować, że nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo.
Dalszego toku krasomówstwa halefowego nie słyszałem, gdyż oddaliłem się od nich. — — Nie zamierzałem przeskakiwać rowu: oświetliłby mnie ogień naszego ogniska i ujrzeli muzułmanie. Zaszedłem dość daleko, aby nie padał na mnie najlżejszy promień światła, przeskoczyłem strumyk i zawróciłem po stronie szyitów w kierunku meczetu.
Ściany świątyni składały się również z plecionek, przerzedzonych otworami. Teraz pomyślałem o rozmiarach niebezpieczeństwa. Mężczyźni znajdowali się w meczecie, kobiety zaś z dziećmi nie miały prawa zbliżyć się do niego. Śmiało więc mogłem zerknąć przez otwór do środka.
Ujrzałem ze czterdziestu klęczących mężczyzn, stłoczonych ciasno, jeden przy drugim. Twarze mieli zwrócone na południe, gdzie leżą święte miejsca szyitów. Przy południowej ścianie urządzono z drzewa i roślin coś w rodzaju ołtarza; po bokach widniały świece, przyniesione przez obecnych. Przed tym ołtarzem, na którym leżała kwadratowa deseczka, z wyrytem arabskiemi literami imieniem Fatymy, klęczał Szir Saffi.
Każdy szyita trzymał różaniec, składający się z dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorków. Mahometanie, przesuwając paciorki różańca, przy każdym paciorku zwykli wymawiać jedno z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Allaha.
Teraz miał Szir Saffi krótką orację, w której błagał Fatymę o pomoc dla pojmanej córki. Potem podniósł się i rozwarł ramiona, aby powolnemi uderzeniami nadać takt wywoływanym imionom. Ze zdziwieniem posłyszałem dziewięćdziesiąt dziewięć imion. Allaha, lecz w rodzaju żeńskim. Odnosiły się do Fatymy, a wyliczano je chórem. Zatem: — O najmiłosierniejsza, o najłaskawsza, o najświętsza — i t. d., póki nie zakończyli na słowach: — O najprostsza, o wszechdziedzicząca, o najcierpliwsza, o Fatymo! — Po każdem imieniu rozbrzmiewał podwójnie przeraźliwy okrzyk: — Meded, meded! — Pomocy, pomocy!
Było to ze stanowiska mahometan niesłychane bluźnierstwo. Fatymę ochrzczono tak, jak Allaha, i nadano jej przymioty boskie. Przy każdem przesuwano jeden paciorek różańca, przyciskając go do piersi, ust i czoła.
Po wyliczeniu przymiotników rozpoczęto znowu wywoływanie od początku. Widziałem już dosyć i oddaliłem się, powracając tą samą drogą. Na nieszczęście, czułem się teraz tak bezpieczny, że zapomniałem o zwykłej ostrożności. Gdym przechodził obok ostatniej chaty, wyszła jakaś kobieta. Zetknęliśmy się niemal piersiami. Pomimo panujących ciemności spostrzegła moją twarz.
Ya Allah, gharib! — O Allah, obcy! — krzyknęła głośno, przestraszona.
Szybko poskoczyłem dalej. Przebyłem strumień i zdążałem zwolna do wsi chrześcijan. Gdy doszedłem do ogniska i usiadłem obok Saliba, ten rzekł, niespokojny:
— Dzięki Bogu, żeś wrócił! Lękałem się o ciebie, o panie, chociaż twój wierny hadżi Halef Omar opowiedział nam tyle o twojem męstwie i roztropności, że właściwie nie powinienem się był obawiać. Czy cię aby nie zobaczono? Słyszeliśmy jakieś głośne wołanie.
— Wydała je kobieta, która mnie spostrzegła.
— O nieba! Powie o tem Szir Saffi’emu, a ten przybędzie, aby cię ukarać!
— Trzebaby do tego innego człowieka, niż Szir Saffi!
— Tak — przytaknął Halef. — Przygotuję swój harap, sihdi. Skoro tylko obrazi cię choć jednem słowem, poczęstuję go kurbaczem.
— Tylko bez głupstw; Halefie! Sam sobie z Saffi’m poradzę. Ty nie odezwiesz się ani słowem. Jesteśmy gośćmi tych poczciwych ludzi. Czy chcesz, aby polała się krew, — gdyż zmuszeni będą stanąć po naszej stronie — jeśli ściągniemy na siebie gniew szyitów?
Zamilkł, uznawszy słuszność mojej przestrogi. Stało się tak, jak przepowiedział stary Salib. Ujrzeliśmy muzułmanów, wychodzących z meczetu, a w pięć minut potem zjawił się przy naszym ogniu Szir Saffi.
— Byłeś po naszej stronie i podsłuchiwałeś? — napadł na mnie ze złością. — Ty, chrześcijanin, żrący świninę i pogardzany przez wszystkich!...
— Pomiarkuj się! — odpowiedziałem spokojnie. — Kim pogardzają? Czy nie wiesz, ze zwolennicy Sunny gardzą tysiąckroć bardziej szyitą, niż najbardziej upośledzonym chrześcijaninem?
— Psie! — ryknął, wyciągając nóż z za pasa. — Jeszcze jedno słowo, a zakłuję cię na miejscu!
— Ja zaś wpakuję ci kulę w łeb, jeśli ośmielisz się nazwać mnie jeszcze raz psem! — odpowiedziałem, wstając z miejsca i kierując na niego rewolwer.
— Ja również! — zagroził Halef, którego tak poniósł gorący temperament, że wyciągnął obydwa pistolety. – Czy sądzisz, że słynny Hadżi Kara ben Nemzi Effendi pozwoli się bezkarnie znieważać?
Szir Saffi opuścił rękę i spytał zwolna, spojrzawszy na mnie ze zdziwieniem:
— Kara — — ben — — Nemzi? Przyjaciel Mohammed Emina, szeika Haddedinów?
— Tak.
— Emir, który niedawno był u szczepu Jussufi i pomógł w walce przeciwko Kurdom Mir-Mahmalli?
— Tak.
— W takim razie znam cię — słyszałem o twoich czynach. Masz strzelby czarodziejskie, z których możesz strzelać sto i tysiąc razy bez nabijania; masz czarnego konia, w którym tkwi brat szejtana, — djabeł. On ci pomaga!
— Czy chcesz wystawić się na pośmiewisko?
— Nikt się nie będzie śmiał, skoro usłyszy to wszystko, czego ja dowiedziałem się o tobie i twoim małym słudze, który jest bratankiem i prawnukiem szatana! Emirze, pociągnij jutro z nami przeciw Kurdom Akra, a przebaczymy ci, żeś podkradł się pod meczet!
— Nie potrzeba mi waszego wybaczenia, a zresztą, nie chcę mieć nic wspólnego z muzułmanami, którzy modlą się do zmarłej kobiety!
Oczy jego znowu zabłysły groźnie.
— Zmarła kobieta? Gdybyś nie miał djabła w sobie, poczułbyś mój nóż pomiędzy żebrami! My wiemy, jak potężna jest Fatyma. Chrześcijanie wierzą w Marryam i trzymają ręce splecione. My zaś modlimy się do Fatymy, używając różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorkach, gdy wam potrzeba stu pięćdziesięciu większych i mniejszych paciorków, aby ubłagać swą Marję. Czy Fatyma nie jest więc łaskawsza i potężniejsza?
Ya killet, el ’akl! — Jakie brednie! Łaskę i potęgę obliczać paciorkami różańca! Czy weźmiesz przy modlitwie do twojej Fatymy jeden czy też tysiąc koralików, rezultat będzie taki sam, — nic ci nie pomoże.
Przystąpił do mnie i rzucił spojrzenie bazyliszka:
— A więc nie wierzysz, że nasz masbaha[2] jest lepszy od twego?
— Nie.
— A że Fatyma jest potężniejsza od Marryam?
— Nie.
— Dowiesz się więc niebawem, w jak wielkim tkwisz błędzie! Chrześcijanie mogą tutaj tchórzliwie pozostać, aby modlić się. Zobaczymy, czy Marryam zwróci im pojmanych krewnych. My zaś mamy zapewnioną pomoc Fatymy. Po czterech dniach powrócimy z naszymi oswobodzonymi krewnymi, chrześcijan zaś pozostawimy w niewoli. Nawet nam na myśl nie wpadnie ratować ich również!
Odwrócił się, aby odejść. Wtedy zawołałem:
— Poczekaj chwilę! Wysłuchaliśmy twych słów — teraz posłuchaj moich. Zaufanie pokładane w Fatymie spowoduje waszą zgubę, Marryam zaś wysłucha modlitw tych pobożnych chrześcijan, którzy nie oddalając się z wioski, unikną grzechu przelewania krwi. Modlitwa pobożnych uwolni nawet i waszych krewnych, podczas gdy wy nie chcecie się troszczyć o ich jeńców. W przeciągu dni czterech okaże się, kto błądził, — ja czy ty.
— Tak! — uśmiechnął się ironicznie. — Twoja blaga przeciw naszemu męstwu, wasza wiara przeciw naszej, — Marryam czy Fatimeh! Nastąpi u was płacz i zgrzytanie zębów z powodu głupoty, w którą zagrzęźliście jak krety. Jestem gotów. Czekam rozstrzygnięcia. — — Marryam czy Fatimeh!
Odszedł i słyszeliśmy jego ironiczny śmiech, nawet gdy już zniknął nam z oczu. — —





  1. Sołtys.
  2. Różaniec





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.