Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nietylko wojownikiem, lecz duchownym, o sihdi?
— Nie. Pomimo to, nie obrażę Stwórcy, jeśli pokrzepię was słowami, których serca wasze łakną. Ale czy będziecie mogli mnie zrozumieć?
— Tak dobrze, jak ja ciebie teraz rozumiem, o panie. Pochodzimy z Bebozi, skąd nas bezlitośnie wypędzono.
— Wiem, że tam mieszkali katolicy, uciskani przez Kurdów Missuri. Znam tamtejsze narzecze arabskie, zrozumiecie mnie zatem. Teraz poprowadź nas do waszej wsi, bo już wieczór prawie zapadł.
— Chodź więc, o panie!
Droga była tak stroma, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Dopiero teraz zwrócił stary uwagę na mojego karosza. Spostrzegł, że wierzchowiec jest arabem czystej krwi i długiej niezakłóconej linji genealogicznej. Rozpływał się w podziwie.
Przebywszy las mieszany z dębów i buków, ujrzeliśmy przed sobą obszerną dolinę. Pośrodku płynął strumień. Lewą stronę doliny zamykała stroma ściana skalna. Po obydwu brzegach potoku pasły się konie, krowy, owce i kozy. Strumień przepoławiał wioskę. Między chatami z naszej strony stała jedna, wyższa od innych, na szczycie której wisiał mały dzwon, — był to widocznie kościołek. Również na przeciwległym

111