Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziewaliśmy się więc przynajmniej unieść cało skórę na grzbiecie.
Słońce dosięgło szczytu góry, leżącej naprzeciw, i zwolna chyliło promienie, aby zniknąć wreszcie, zabarwiwszy horyzont purpurą. Było: w powietrzu coś, co uspasabiało do modlitwy. Mimowoli złożyłem ręce. Halef uczynił to samo — on, który niegdyś był zażartym wyznawcą proroka i pragnął nawrócić mnie na islam. Wtem zabrzmiał z głębiny dźwięk, który skłonił nas do nadsłuchiwania. Było to ciche srebrzyste uderzenie dzwonu, po którem usłyszałem głos:
Sallam ya Maryam; maljam ei taufik! — Zdrowaś Marjo, łaskiś, pełna!
Ktoś odmawiał Ave Maria w języku arabskim. Usłyszałem po raz trzeci:
Hallak wa fi Sah’a el motina! — Módl się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej!
Skamieniałem z ze zdziwienia. Zdrowaś Maryja tutaj, w okolicy, zamieszkanej wyłącznie przez mahometan i odmawiana w dodatku dialektem arabskim, pochodzącym z innego kraju! Halef tak się zdumiał, że zastygł w znak zapytania. Odezwał się dopiero, gdy nieznajomy głos domawiał już modlitwy.
— Czyś słyszał, sihdi? To był Sala issai’ jidi — modlitwa Najświętszej Marji Panny. To cud jak na tę okolicę! Kto to być może?
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem,

106