Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom szósty.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1847.






10.
Regina.

Wkrótce przybyłem na koniec przedmieścia du Roule, do domu ojca Reginy. Zrazu stanąłem przed długim murem; w jego środku była brama, w pobliżu stał powóz zaprzężony w parę przepysznych koni; gdym bliżéj przystąpił zdawało mi się, że poznaję ciemną z niebieskiém i srebrnemi galonami liberyą jaką mieli ludzie vice-hrabiego Scypiona Duriveau w lesie Chantilly.
Uderzony tém spotkaniem, a chcąc wyjaśnić moje wątpliwości, rzekłem do woźnicy, udając, że mię zachwyca piękność jego zaprzęgu:
— Mój panie, chciéj mi powiedziéć, czy ten piękny powóz, te przepyszne konie, nie należą do pana hrabiego Duriveau?
— Tak jest, — pogardliwie odrzekł mi woźnica.
Moja ciekawość podwoiła się. Klaudyusz Gérard z taką odrazą mówił mi o hrabi Duriveau; odmalował mi go w tak czarnych kolorach, że niespokojność moja wzmogła się jeszcze bardziej, skoro pomyślałem o powodach jakie mogły sprowadzać hrabiego do ojca Reginy; wtedy bowiem przyszło mi na myśl, iż nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami wspominał o mężczyźnie dojrzałego wieku, który wraz z nim starał się o Reginę.
Pod wpływem więc podwójnego interesu i ciekawości zapukałem do bramy; otworzono mi. Nie widząc budki odźwiernego, poszedłem ku wielkiemu czworobocznemu pawilonowi, wzniesionemu pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Natychmiast pojawił się, na pierwszych stopniach szerokiego ganku, ów służący mulat, który zwykle towarzyszył Reginie w ciągu jéj corocznych podróży do grobu matki: był czarno ubrany, minę miał kwaśną i ponurą.
— Czego chcesz? — spytał mię opryskliwie zastawiając sobą drzwi.
— Chciałbym, proszę pana, pomówić z panem baronem de Noirlieu.
Mulat obejrzał mię od stóp do głów, jakby go dziwiło śmiałe moje żądanie i odpowiedział odwróciwszy się:
— Pan baron nikogo nie przyjmuje.
— Ależ, mój panie, ja muszę oddać mu list do własnych rąk.
— List? — powtórzył i znowu się do mnie obrócił, — to co innego... dawaj!
— Mam rozkaz, mój panie, abym go doręczył tylko samemu baronowi...
— Powiedziałem już, że pan baron nikogo nie przyjmuje... daj mi ten list.
— Niepodobna, mój panie... Jest to list bardzo ważny, nie mogę go oddać tylko samemu baronowi.
— Jeżeli mi go oddać nie chcesz, to go złóż na poczcie, — porywczo odparł mulat.
— Nie mogę, mój panie, muszę natychmiast miéć odpowiedź... Jeżeli dzisiaj nie można widziéć się z panem baronem, chciéj mi pan powiedzieć o któréj godzinie mogę tu przybyć jutro?
— Widział kto takiego zapamiętalca? — wrzasnął rozgniewany mulat.
— Powtarzam ci, że nie możesz widzieć się z panem baronem ani dzisiaj, ani jutro, ani nigdy, czy rozumiesz?... Ostatni raz mówię ci, dawaj list, albo ruszaj precz!
— Pan hrabia Robert de Mureuil, który mię tu przysyła, — rzekłem znowu pilnie wpatrując się w mulata, — rozkazał mi abym...
Mulat nie dał mi dokończyć. Zadrżał na imię Roberta de Mareuil i zawołał:
— Pan de Mareuil jest w Paryżu!!
Chciałem właśnie odpowiedzieć, wtem mulat usłyszawszy łoskot zamykających się kilku drzwi i szelest nadchodzących kroków, żywo się odwrócił. Jednocześnie postrzegłem, że z przysionka tego domu, wyszedł jakiś młody jeszcze mężczyzna pięknego ułożenia, wytwornie ubrany, z twarzą bardzo charakterystyczną, ale której wyraz wydał mi się dumny i surowy.
— Czy pan hrabia rozkaże aby powóz jego zaszedł na dziedziniec? — z uszanowaniem zapytał go mulat.
Nie było wątpliwości, mężczyzna ten byłto hrabia Duriveau.
— Nie, nie potrzeba, Melchiorze, — z affektacyą odparł hrabia.
Potem, wolno idąc daléj i schodząc już z ganku, dodał:
— Słuchaj... mam ci co powiedziéć...
I pomału hrabia zbliżył się do bramy w towarzystwie mulata, z którym po cichu, ale dosyć żywo rozmawiał.
Korzystając z swobodnéj chwili jaką mi przypadek nastręczył, ciekawy, niespokojny, wokoło rzuciłem spojrzenia; Regina mieszkała zapewne w tym domu... chciałem wzrokiem przejrzeć poza przysionek z którego wyszedł hrabia Duriveau, alem nic dostrzedz nie mógł.
Nagle, wgłębi dalszych pokoi, których okna wychodziły na dziedziniec, dały się słyszéć wzmagające się powoli głosy, niby dwóch osób w żywym sporze; prawie jednocześnie, o kilka tylko kroków odemnie otworzyło się gwałtownie jedno okno; pokazała się w nim Regina z zarumienioną twarzą, oczami pełnemi łez, z fizyonomią zarazem dumną i boleśnie rozdrażnioną.
— Nie, nie, — wzruszonym głosem zawołała. — Nigdy!!
Potém młoda dziewica, powiodła rękę po czole i niby usiłując uspokoić gwałtowne wzruszenie, wsparła się na chwilę na balkonie okna, jakby chciała zarazem zakończyć rozmowę, która ją oburzała i zimnem powietrzem dziedzińca ochłodzić pałające czoło.
Mulat i hrabia Duriveau, ciągle rozmawiający pod sklepieniem bramy, ani słyszeli łoskotu otwierającego się okna, ani postrzegli Reginy.
Nigdym nie dostrzegł w niéj tyle piękności; jéj długie czarne włosy, splecione w dwa gęste warkocze, otulały jéj twarz czystą, niewinną i dumną jak twarz starożytnej Dyanny; czarna, bardzo skromna suknia rysując jéj szlachetną i wysmukłą kibić, uzupełniała poważną całość figury téj młodéj dziewicy.
Z lękliwém, pełném uszanowania uwielbieniem patrzyłem na nią i mimowolnie łzy mi w oczach stanęły kiedym pomyślał:
— Nieszczęśliwy biedaku, ukrywaj miłość która jest twojém życiem, twoją siłą, twoim stróżem w dobrém, twoją tarczą przeciwko złemu; ukrywaj ją w głębi twojego serca; niech to jedyne bóztwo twojéj duszy nie wie nigdy że się do niego modlisz, że go przyzywasz, że go błagasz, że się dlań poświęcasz... oby pożyteczném być jéj mogło poświęcenie się bez granic jednéj zapomnianéj i nędznéj jak ty istoty!
Regina, zostająca zapewne pod władzą gwałtownego wzruszenia, nie postrzegła mię, bo patrzyła wprost przed siebie, ja zaś widziałem ją tylko z boku, stojąc nieco ukryty w wklęsłości drzwi; przypadkiem spojrzała w moję stronę, i natychmiast szybko się cofnęła zamykając okno.
Poruszenie to tak było nagłe, iż niepodobna sądzić, żeby Regina wyraźnie mię dostrzegła; wzrok jéj spotkał jakąś osobę... i dlatego prędko się cofnęła.
Gdy mulat, z uszanowaniem pożegnawszy hrabiego Duriveau, i rozmówiwszy się z nim, otwierał bramę, Regina już znikła i okno było zamknięte.
Hrabia Duriveau już miał odejść; już stał na progu, wtém obrócił się do mulata który wracał do mnie, niezadowolony zapewne że mię tam samego zostawił, i rzekł mu tak głośno żem go dosłyszał:
— Melchiorze... zapomniałem prosić cię abyś przypomniał panu baronowi, że przybędę jutro po godzinie drugiéj, aby go wraz z panną Reginą zawieść do Luwru.
— Pan hrabia może być pewnym, że nie zapomnę — odpowiedział Melchior odwracając się do hrabiego.
Hrabia wyszedł, mulat szybko przystąpił do mnie.
— Na co tu czekasz? — spytał mię niedowierzająco.
— Bah... czekałem na pana... bom nie wiedział dokąd się mam udać.
— Trzeba było zejść na dziedziniec a nie zostawać tu pod gankiem.
A po chwili namysłu dodał:
— Wszak powiedziałeś mi że przynosisz panu baronowi list od hrabiego Roberta de Mareuil?
— Tak jest.
— A dawno już hrabia de Mareuil bawi w Paryżu? — spytał znowu Melchior, i utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie.
— Przybył dopiero dzisiaj rano.
— A gdzie mieszka?
— Przy ulicy Provence, w hotelu Europy.
— Czy należysz do jego służby?
— Nie, panie... jestem tylko kommissantem.
Po namyśle Melchior rzekł znowu:
— A ten list?...
— Oto jest, proszę pana... ale mam rozkaz oddać go tylko we własne ręce pana barona.
— Chodź za mną, — odpowiedział Melchior i poszedł naprzód.
Przebyliśmy przysionek, korytarz, weszliśmy do obszernego przedpokoju; Melchior dał mi znak abym zaczekał, i poszedł do przybocznego pokoju Przedpokój, czyli raczéj salon, do którego mię wprowadzono, był bardzo skromnie umeblowany, ściany prawie zupełnie okryte były rodzinnemi portretami w ubiorach przypominających dawno już upłynione czasy; na czarném tle jednego portretu, który przedstawiał rycerza w kasce i kirysie, dostrzegłem biały napis: Gaston V, pan z Noirlieu, 1220. Prawie wszystkie te portrety miały na sobie herby tego starożytnego domu, z następującą, często powtarzaną dewizą: silny i dumny.
Dewiza przypomniała mi energiczny i wyniosły wyraz, jaki dopiéro co dostrzegłem na twarzy Reginy, zacnéj córy tego szczepu.
Kilka chwil upłynęło, mulat wrócił mówiąc mi szyderczo:
— Jakem cię uprzedził, pan baron nikogo przyjąć nie może, ani dzisiaj, ani jutro, ani potém, daj mi zatém list, a jeźli nie, to go zostaw na poczcie.
Przekonany że naleganie byłoby nadaremne, wyszedłem nic zostawiwszy listu. Mulat odprowadził mię do drzwi które zamknął za sobą.
Mimo to, w przeciągu kwadransa, dowiedziałem się wielu rzeczy; ale nie wiedziałem, czy tyle obchodzić mogą mojego nowego pana, Roberta de Mareuil, co mię samego obchodziły.
I tak, dowiedziałem się naprzód, że hrabia Duriveau, ten człowiek dumny, samolub, wyrodek (bom mógł wierzyć Klaudyuszowi Gérard), zostawał w dosyć ścisłéj zażyłości z baronem i Reginą, ponieważ nazajutrz miał ich oboje zawieźć do Luwru; co znowu widocznie przekonywało, że baron nie musi cierpieć na zbyt niebezpieczne pomieszanie zmysłów, gdyż zamierzał zwiedzić wystawę obrazów.
Potém, Regina zapewne tego samego dnia, a może nawet zaraz po wyjściu hrabiego Duriveau, musiała miéć bardzo przykre zajście z baronem, bo ze łzami w oczach nagle zakończyła rozmowę stanowczo dając odmowną odpowiedź.
Nakoniec, baron nie zbyt wielkie musiał czuć przywiązanie do młodego krewnego swojego, Roberta de Mareuil, bo tak przynajmniéj wnosić kazało oziębłe przyjęcie mojego posłannictwa. Te okoliczności, oraz wspomnienie o nieznajomym z szynku pod Trzema Beczkami, powiększyły obawę moje o Reginę. Do reki Reginy, jak się zdaje trzech było pretendentów:
Hrabia Duriveau, którego haniebny charakter odkrył mi Klaudyusz Gérard;
Nieznajomy, który pod zasłoną lichéj odzieży upajał się wódką w brudnych szynkach podrogatkowych;
Robert de Mareuil... niedawno więzień... napozór ubogi i, nie wiem dlaczego, mimowolną wzbudzający we mnie nieufność.
Lecz, niestety! przypuszczając że zabiegi którego z tych trzech pretendentów uwieńczy skutek bez wątpienia zgubny dla Reginy... jakimże sposobem obronić ją mógłbym przeciw ludziom tak bogatym, tak wysokie w świecie zajmującym stanowisko? ja, nędzny i zapomniany, ja, który w nadziei przyczepienia się do panny de Noirlieu choć najkruchszym węzłem, przyjąłem służbę u hrabiego Roberta de Mareuil.
Takie sobie zadając pytania niemal wszelką traciłem odwagę, uległem niemal pod ciężarem utrapień; ale tajemny głos serca mówił mi ciągle że nie powinienem opuszczać Reginy, że moje poświęcenie jakkolwiek skromne, nie będzie zupełnie daremne, kiedy szczególnym trafem już poznałem ludzi, których zabiegi, lub tajemnicze zamiary, obok zupełnie nieznajomych jéj niezawodnie skrytych ich występków, zgubne dla niéj być mogą.
Spiesząc czémprędzéj do mieszkania Baltazara, po dojrzałéj rozwadze, następny obrałem plan postępowania: Postanowiłem naprzód zgłębić zamiary hrabiego Roberta de Mareuil względem Reginy, baczyć, a szczerze i bezstronnie badać postępowanie tego młodzieńca; postanowiłem również wywiedziéć się o celach hrabiego Duriveau, i korzystając z wszelkich środków jakie traf lub okoliczności mogły mi nastręczyć, wynaleźć ślad nieznajomego z szynku pod Trzema Beczkami. Aby tego dopiąć, przyrzekłem sobie, że w rozmowie z Robertem de Mareuil, opowiém, zataję, albo w miarę potrzeby, zmienię rozmaite wypadki zaszłe dopiero w mieszkaniu barona de Noirlieu.
Postanowiłem to bez wahania, bez skrupułu... Robert de Mareuil chciał mię uczynić ślepém narzędziem nie wiem jakich zamiarów, polecając mi abym uważał i doniósł mu o wszystkiém co podczas mojéj obecności zajdzie w domu barona. Ta podnieta do nikczemnego czynu, którą byłbym odrzucił gdyby nie chodziło o Reginę, nadawała mi prawo do działania przeciw Robertowi de Mareuil.
A zresztą, zamiary moje były czyste, prawe, szlachetne, wolne od wszelkiej zazdrości i osobistości... bardziéj niż kiedykolwiek wyrzekłem się teraz nierozsądnéj i szalonéj nadziei, nietylko zwrócenia na siebie uwagi Reginy, ale nawet dania się jéj poznać; lubo zawsze jeszcze z melancholijnym urokiem myśliłem o nieustannych, a nieznanych dowodach poświęcenia, szacunku i poważania mego dla panny de Noirlieu, którym pogrzeb jéj matki dał początek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar z godną złotego wieku ufnością, a może też z powodu braku wszelkich przedmiotów któreby złodziei kusić mogły, zawsze klucz we drzwiach zostawiał. Wszedłem więc do pokoiku poprzedzającego sypialnią poety i słyszałem jak z właściwą sobie przesadą i uniesieniem zawołał:
— Mówią, Ze jest przecudna... odurzająca... zachwycająca... z góry więc uwielbiam ją... ubóstwiam, już nawet dla samego jéj imienia... bo jestto imię pełne poezyi!!
Wszedłem do pokoju niezważając że przerwę monolog poety; ale obecność moja bynajmniéj nie zmniejszyła jego zachwycenia.
— Tak jest, to imię... tchnie samą poezyą...wołał, chodząc wielkiemi kroki — co mówię, to więcéj jak poezya, to charakter... to portret... Duparc widział ją na scenie w cudownéj roli, powiada że to jest ukryty brylant, który wkrótce w całym blasku zajaśnieje!
— I cóż... baron? — żywo zapytał mię Robert de Mareuil, jak się zdawało zniecierpliwiony szalonemi wykrzyknikami przyjaciela, bo mu niemi przerywał poważne myśli.
— Nim odpowiesz, — zawołał Baltazar, — posłuchaj mię anti-Frontinie, ustanawiam cię sędzią, pragnę doświadczyć twojego tak wzorowo ograniczonego rozsądku.
— Dosyć tych głupstw! pozwól niech mi naprzód zda sprawę z posłannictwa, — żywo rzekł Robert, — to ważniejsza.
— Zaraz ci go odstąpię, zostaw mi go tylko na chwilkę, — powiedział Baltazar i do mnie się obrócił. — No, Marcinie, powiedz jakie na tobie wywiera wrażenie imię Baskina?
To pytanie tak było niespodziane, żem się cofnął krokiem wstecz patrząc osłupiały na poetę.
— A widzisz, — tryumfująco zawołał Baltazar, mówiłem ci że są imiona wstrząsające nawet istotami najnieczulszemi na wszelką elektryczność moralną.
Robert de Mareuil wzruszył ramionami.
Kiedy piérwsze moje zdziwienie przeminęło, uczułem jak niebezpieczną byłoby dla mnie rzeczą wzbudzić najmniejszą nawet nieufność, w nowych panach moich;
— Nie wiem jakiém powodowany natchnieniem, osądziłem że w obecnej okoliczności najzręczniej postąpię, skoro prawie całą prawdę wyznam; dlatego też odpowiedziałem:
— Ah! mój Boże... to imię... gdybyś pan wiedział...
— To imię odurza cię, nie prawdaż? — zawołał poeta, — migoce ci w oczach jak różowa srébrem nakrapiana spódniczka... To imię błyszczy, kołuje, szumi ci w głowie, jakby wir złotych łuszczek, hę?
— Nie panie, nie tak to jest — odrzekłem; — alem się okrutnie zdziwił kiedyś mi pan wspomniał to imię...
— A to dlaczego? — spytał mię Baltazar, podczas gdy hrabia z wzrastającą niecierpliwością tupnął nogą.
— Dzieckiem jeszcze będąc, proszę pana, — odpowiedziałem poecie — znałem dziewczynę tego imienia... Śpiewała jak słowik, tańczyła jak nimfa; była blondynka... miała czarne oczy.
— O fatalności! — zawołał Baltazar. — Ten cud sztuki, expressyi, poezyi... który dzisiaj jeszcze przyćmiony, jutro może niby ogniem płonąca bomba zajaśnieje w oczach wszystkich... Baskina była skoczkiem!... Robercie, musimy jeszcze dzisiaj wieczór pójść na teatr... Odkryjemy ją głupcom którzy jéj nie znają, wzniesiemy jej tryumf... apoteozę!
Robert de Mareuil, excentrycznością przyjaciela do ostateczności przywiedziony, rzekł mu smutno i boleśnie:
— Baltazarze... zapominasz widzę że tu chodzi o zbyt ważny dla mnie interes...
— Przebacz przyjacielu, zbłądziłem, — wzruszonym głosem odpowiedział Baltazar. — Nazwij mię głupcem, ale nie samolubem. I obróciwszy się do mnie spytał:
— Widziałżeś barona?
— Nie, proszę pana.
— Byłem tego pewny, — zawołał zmartwiony Robert, — zapewnie cię mulat przyjmował?
— Tak panie... mocno nalegałem i mulat...
A nieskończywszy, dodałem:
— Kazałeś mi pan pilnie uważać na wszystko co tam zajdzie... i spamiętać o ile mogę najlepiéj.
— Prawda... i cóż! cóżeś tam widział?
— Proszę pana, tak mię coś w głowie kręci, że chcąc jakkolwiek wszystko opowiedzieć, muszę zacząć od początku...
— No, mój chłopcze, to zaczynajże od początku — rzekł mi poeta, — jest to djabelnie à la rococo, ale ty mi klassycznie wyglądasz... No...mów... słuchamy.




11.
Znowu spotkania.

— Otóż! proszę pana, — rzekłem Baltazarowi — przybyłem na przedmieście du Roule, zapukałem i otworzono mi... wszedłem... i spotkałem mulata. Zapytał mię czego chcę? — Mam list do własnych rąk pana barona de Noirlieu, mówiłem. — Nie można się widziéć z panem baronem, — odpowiedział mi. W chwili kiedym stał na ganku z mulatem, wyszedł z domu jakiś jegomość, jeszcze młody i bardzo dobrze ubrany; rozmawiał z mulatem, który go nazywał panem Du... Du (udawałem że sobie nie przypominam) Du... Duri.
— Duriveau!... zawołał równie zdziwiony jak niespokojny Robert de Mareuil; potém dodał:
— Hrabia Durivcau... jest słuszny... brunet... I surową miną. Wszak tak?
— Tak jest proszę pana, tak właśnie nazywa się i tak wygląda ów jegomość.
Robert de Mareuil spojrzał na poetę i rzekł mu zwieszając głowę:
— Ty znasz żelazną wolę tego szatana nie człowieka; wiesz że niezmiernie bogaty. Dla mnie najniebezpieczniejszém byłoby...
Ale powściągając się, po chwili znowu rzekł do mnie:
— Cóż daléj?... Podczas twojéj rozmowy z mulatem, hrabia Duriveau wyszedł od barona?
— Tak, proszę pana, mulat odprowadził go aż do bramy. Wtedy ten jegomość powiedział mulatowi aby przypomniał baronowi, że jutro o godzinie drugiéj przyjedzie i zabierze go wraz z panną Reginą do Luwru.
— Regina... zawołał Robert.
— Tak, proszę pana...pamiętam dobrze to imię.
— Ah! ah!... jutro... o godzinie drugiéj... w Luwrze — z smutném zadowoleniem rzekł Robert:
— Bardzo dobrze! będziemy tam; nieźle i o tém wiedziéć. Widać zatém że baron ani tak dziki, ani tak szalony jak głoszą. I owszem! będziemy jutro w Luwrze.
I znowu do mnie zwracając mowę, dodał hrabia:
— Mój chłopcze, mimo twojéj głupowatéj miny zasłużyłeś na dobrą nagrodę. Mów daléj. Duriveau odjechał, a tyś został z mulatem?
— Tak, proszę pana.
— I cóż ci potem powiedział?
— Ponieważ koniecznie chciałem oddać list samemu baronowi, mulat powiedział mi że jego pan nie przyjmuje nikogo; alem tyle dokazał że nakoniec mulat wprowadził mię do salonu gdzie było mnóstwo portretów, i tam kazał mi czekać.
— A więc nakoniec, widziałeś barona?
— O! nie, proszę pana, po niejakim czasie mulat wrócił i z dziwną miną powiedział mi:
— Jeżeli chcesz, zostaw na poczcie list który pan hrabia de Mareuil pisze do pana barona; on mu odpowie... a potém nic już daléj słyszéć nie chciał i aż do drzwi mię odprowadził.
— Zawsze ta sama zemsta, albo ta sama nieufność, — powiedział Robert do poety, który nakazawszy sobie milczenie, aby nie przerywać przyjacielowi, zwiesił głowę na znak potakiwania.
— A nie widziałeś tam jakiéj panny? — znowu spytał Robert.
— Nie panie...
— I nic szczególnego w tym domu nie dostrzegłeś?
— Nie, proszę pana... tylko kiedy już wychodziłem...
— I cóż! kiedy wychodziłeś?
— To jest kiedy już wyszedłem...
— No, no... mów prędzéj!
— Właśnie gdym się zbliżał do bramy, stanął przed nią jakiś pyszny pojazd; wtedy, nie wiem czy dobrze zrobiłem, proszę pana; ale żeś mi pan na wszystko uważać kazał... patrzałem kto z tego powozu wysiada.
— Bardzo dobrze zrobiłeś, — żywo odparł Robert. — Któż więc wysiadł?
— Jakiś pan bardzo przyjemny i przystojny, daleko młodszy od hrabiego Duriveau, trochę niższy, ale także bardzo dobrze ubrany...
I dla uzupełnienia téj bajki, jak mogłem najlepiéj odmalowałem nieznajomego z szynku pod Trzema Beczkami, w nadziei że go może zna Robert de Mareuil. Tym sposobem byłbym się dowiedział co to za szczególny człowiek na którego poznaniu tyle mi zależało.
Ale nadzieja mię zawiodła; mimo że w opisie téj osoby nie zapomniałem o najdrobniejszych szczegółach, hrabia de Mareuil, wysłuchawszy mię z wielką uwagą i widoczném zakłopotaniem rzekł:
— Nie znam tego człowieka... Czyś uważał na kolor jego liberyi?
— Jak? proszę pana? — spytałem udając że nic rozumiem.
— Czyś uważał na kolor ubioru jego służących? powtórzył Robert.
— O! nie... patrzyłem tylko na samego pana...
— Szkoda... To spostrzeżenie mogło mi być użyteczném — rzekł Robert namyślając się, — a nic więcéj nie dostrzegłeś?
— Nie panie...
— Przypomnij sobie... Nie raz najmniejsze szczegóły nawet, mają wielkie znaczenie... dla człowieka który je zbadać pragnie.
— Nic proszę pana... już nic nie pamiętam... Napróżno przypominam sobie... ah! ale... coś... coś... mi się jednak marzy...
I znowu postanowiłem ułożyć jaką bajkę, aby tém bardziéj rozdrażnić zazdrość Roberta de Mareuil. Chciałem aby i on równie żarliwie jak ja zapragnął dociec kto był ten nieznajomy.
— Mów prędko... powtórzył hrabia.
— Jeden ze służących, ten który stał za powozem tego pana, rzekł do tego co siedział na przodzie...
— Do stangreta?
— Tak, proszę pana, powiedział do stangreta skoro pan ich wysiadł: Otóż znowu przyjdzie nam jak zwykle, godzinę albo dwie poczekać...
— Jak zwykle... poczekać godzinę albo dwie? — zawołał hrabia de Mareuil. Służący tak powiedział? Ależ to bardzo ważna okoliczność!
— Bah, proszę pana, nie wiem dlaczego.
— Ależ, gapiu, to dowodzi że ten młodzik jest zwykłym gościem w tym domu.
— Być może, proszę pana...
— W trzy a najdaléj cztéry dni, koniecznie musisz się dowiedzieć kto on jest, rzekł mi Robert de Mareuil po krótkim namyśle.
Dopiąłem mojego celu.... hrabia zapragnął przeniknąć tajemnice, a tém samém musiał dopomagać w moich poszukiwaniach.
— Tak jest, — powtórzył, — musisz koniecznie dociec co to za jeden?
— Ja, panie, a to jakim sposobem?...
Robert de Mareuil pomyślał nieco, wreszcie rzekł:
— Od jutra, co dzień, od dziesiątéj lub jedenastéj rano, stać będziesz gdzie w pobliżu domu barona... będziesz się przypatrywał każdéj osobie, która do niego wejdzie, i uważał czy między niemi nie dostrzeżesz młodzieńca, o którym mi wspominałeś... Jeżeli przyjedzie powozem, najłatwiéj dowiedziéć się co to za jeden.
— Jakto, proszę pana?
— Rozmawiając się ze służącymi, pytając o nazwisko ich pana.
— O! proszę pana... ja... ja się na to nie odważę... a potem, alboż oni mi powiedzą?...
— Jeżeli nie zechcą powiedziéć ci, to się znajdzie bardzo łatwy sposób otworzyć im usta, — mówił Robert. — Jestto, powiadasz młody, przystojny człowiek, elegant?
— Tak panie, bardzo ładny i przystojny.
Robert marszcząc brwi dodał:
— Otóż, z tajemniczą miną powiesz jego ludziom, że cię przysyła bardzo ładna kobiéta, któréj ich pan wpadł w oko, i która pragnie wiedzieć jego nazwisko i adres. W takim razie niepodobna, aby ci wszystkiego nie wyjawili. Czy rozumiesz teraz?
— Ale, proszę pana, kiedy to fałsz... z głupowatą i zakłopotaną miną odpowiedziałem. — To ja będę musiał kłamać?
— Bravo, anti-Frontynie! — zawołał Baltazar, nie mogąc już dłużej milczéć — dopiéro co zaczynałem lękać się o ciebie, boś mi trochę na Figara zakrawał, ale teraz uspakajasz mię! To téż — z wzrastającym zapałem dodał poeta, — to téż za tę cnotliwą odpowiedz podwyższam ci zapłatę do tysiąca pięciuset turnejskich liwrów... Ale za to będziesz mi dostarczał szuwaxu, chemicznych zapałek, kruczków do wciągania butów i kołnierzyków.
— Proszę pana, a jeżeli ten człowiek przyjdzie piechotą — rzekłem do Roberta — to nie będę mógł rozmówić się z jego służącymi?
— Jeżeli przyjdzie piechotą, poczekasz aż wyjdzie i udasz się za nim...
— A dokąd proszę pana?
— Wszędzie gdzie tylko pójdzie... musi przecież gdzieś nocować?
— Ah tak! prawda — rzekłem przebiegle i tryumfująco — a że każdy nocuje u siebie, dowiem się więc gdzie on mieszka.
— Każdy u siebie nocuje! — wrzasnął rozweselony Baltazar. — Marcinie! dla wynagrodzenia twej czystéj wiary, podwyższam ci zapłatę do tysiąca sześciuset liwrów; ale mi dostarczysz skarpetek, kaloszy ze sprężynami, szelek i pięć melonów podczas nowalii.
— Zbyt pan jesteś łaskaw — odpowiedziałem poecie — i znowu zwracając mowę do hrabiego, rzekłem: Chociaż dowiem się gdzie ten pan mieszka, to przecież nie będę wiedział jak się nazywa.
— Wstąpisz do odźwiernego, opiszesz mu człowieka, który wieczorem wrócił do domu, i spytasz jak się nazywa... późniéj znajdę ci jaki pretekst do tego.
— Ah! panie... jakżeś pan złośliwy! — z podziwieniem zawołałem.
— A teraz, przystąpmy do czego innego, — rzekł Robert de Mareuil oddając mi list, napisany zapewne w czasie mojéj nieobecności. Zaniesiesz to na ulicę Bourg l’abbé, do niejakiego Bonin, kupca dziecinnych zabawek.
Nazwisko Bonin obudziło we mnie jakieś niepewne wspomnienia; zdawało mi się żem je już gdzieś słyszał, ale nie mogłem przypomnieć sobie przy jakiéj okoliczności.
— Z tym listem pójdzie ci inaczéj jak z poprzednim: — powiedział Robert, — oddasz go samemu panu Bonin, który prawie nigdy nie wychodzi ze sklepu... on zaś odpowié niezawodnie.
— Dobrze panie.
— No, idź... a wracaj prędko...
— A wracając wstąpisz do traktyernika przy ulicy świętego Mikołaja, i powiesz, aby tu przyniósł obiad... na dwie osoby — pompatycznie wtrącił Baltazar, — bo my cię żywimy Marcinie, my ci dajemy mieszkanie... i my też ubierzemy cię, skoro się zużyje wyborna jeszcze twoja odzież... Będziesz sypiał w przedpokoju, buffet posłuży ci za komodę; a nim ci urządzę przyzwoite łóżko, pożyczę ci skóry białego niedźwiedzia, będziesz sobie na niej spał jak król.
— O! proszę pana, ja nie jestem wcale wybredny. Wracając przyniosę z dawnego lokalu trochę moich gratów, a gdziekolwiek mię pan umieścisz, tam mi będzie dobrze.
— No, śpiesz się... — rzekł mi Robert de Maretuil — zaczekasz na pana Bonin, w razie gdybyś go nie zastał.
— Dobrze panie. — Wyszedłem.
Przybyłem na uliczkę Bourg-l’abbé, smutną i ponurą. Gdym tam wchodził, potrącił mię gwałtownie jakiś młodzieniec, który tylko co wyskoczył z eleganckiego kabryoletu; groom trzymał przy pysku pięknego i ognistego konia. Przeprosiwszy mię od niechcenia, młodzieniec ten a raczéj młodzieniaszek z niezarosłą i dosyć pospolitą twarzą, lecz nader wytwornie ubrany, wyprzedził mię; ja szedłem za nim, wzrokiem szukając sklepu z zabawkami dla dzieci.
W chwili gdym go znalazł, postrzegłem że tam właśnie wchodził ów młodzieniaszek, jakoż rzeczywiście zastałem go przy kantorze kiedy i sam do sklepu przybyłem. Dwie inne osoby czekały w sklepie: pierwszą był strzelec z kordelasem na temblaku, w zielonéj liberyi, srebrnych szlifach, i trójgraniastym kapeluszu z koguciém piórem; drugą zaś bardzo ładna dziewczyna, jak się zdawało pokojówka z dobrego domu, bo tak przynajmniéj można było sądzić z jéj przebiegłéj minki, świeżego czepeczka, bardzo białego fartuszka i czyściutkiego ubrania. Strzelec, słuszny, zwinny i żwawy chłopak, siedział obok pokojówki, i z zajęciem rozmawiał z nią. Za kantorem zaś siedziała jakaś stara baba, skurczona, żółta i pełna marszczek, z odrażającą twarzą, siwém a przenikliwém okiem.
Młodzieniaszek który mię wyprzedził zbliżył się do megery, i na moje zdziwienie, przemówił do niej pełnemi uszanowania słowy;
— Witam kochana pani Laridon, — jakie zdrowie?
— Jeżeli pan przybywasz w wiadomym interesie, — ponuro odpowiedziała stara — możesz wrócić sobie do domu... nic z tego mój panie.
— Jakto? — zawołał młodzieniaszek, i widziałem że mu to było strasznie nie do smaku; — wczoraj rzecz już była umówiona...
— I cóż! a dzisiaj, już po umowie... i basta...
— Ależ, moja kochana pani Laridon, to być nie może, pan Bonin wiedział dobrze że na to liczyłem...
— Stój pan i dziesięć godzin, mów pan do mnie drugie dziesięć godzin — opryskliwie odparła megera, — to pan nic nie wystoisz: patron powiedział że nie, to nie!
— Ależ w takim razie, — z rozpaczą zawołał młodzieniaszek, — nie powinien mi był obiecywać na dzisiaj...
— Dosyć tego, — rzekła megera zakładając ręce pod fartuszek, nieczuła na wszelkie nalegania młodzieniaszka.
— Wszystko mi jedno, — powiedział tenże z gniewem, poczekam na pana Bonin.
Stara kiwnęła głową, wzruszyła ramionami, co miało znaczyć:
— Czyń co ci się podoba.
Potém postrzegłszy że stoję u drzwi czekając aż młodzieniaszek odejdzie od kantoru, spytała mię:
— A czego to chcesz?
— Mam list do pana Bonin, proszę pani.
— Zaraz przyjdzie... poczekaj, to mu oddasz — prędko odpowiedziała.
W tym sklepie były tylko dwa taborety; które zajął strzelec i pokojówka. Zdało mi się że obraziło to młodzieniaszka, iż pyszny lokaj znakomitego domu nie ustąpił mu miejsca do siedzenia; ale strzelec, nie dbając wcale o to, szyderczym uśmiechem porozumiał się z rzeźką pokojówką, i zwrócił jéj uwagę na płonącego gniewem młodzieniaszka.
Coraz mocniéj zdziwiony tém co widziałem i słyszałem, z wzrastającą ciekawością zacząłem rozpatrywać się po tym dziwnym sklepie. Nie był to skład wesoły, uśmiechający się, jak zwykle tego rodzaju magazyny, z lalkami świéżo w jedwabie i łuszczki ustrojonemi, z drobnemi sprzętami gospodarskimi, co błyszczą niby srébro, lub końmi strojnemi w szkarłat i świecidła, ale był to sklep ponury, prawie pusty; prócz kilku starych cacek wypełzłych i zakurzonych, które tu i owdzie na pokaz tylko wystawiano, we wnętrzu tego składu, nie dostrzegłem żadnéj dziecinnéj zabawki; zapełniały go owszem, od spodu do wierzchu, wielkie, ciemne i pełne kurzu przegrody.
Stałem prawie ukryty w cieniu w głębi sklepu, bo już się właśnie ściemniało, wtém wszedł jakiś wysokiego wzrostu mężczyzna z długim siwym wąsem na ogorzałéj twarzy, z czarnym kołnierzem u długiego niebieskiego surduta, po wojskowemu zapiętego aż po szyję, z grubą, ołowiem napuszczaną laską i starym kapeluszem na uchu.
Był to kaléka bez nóg. Zrazu nie mogłem go poznać, bo miał gęste wąsy i wojskową postawę. Z obawy aby mię nie poznał, wcisnąłem się w najciemniejszy kąt sklepu.
Na widok bandyty, stara nagłe wyszła z odrętwienia. Podniosła się nieco i żywo spytała:
— I cóż...
— Złe idzie, — cicho powiedział kaléka bez nóg, ja myślę że to był wilk w baraniéj skórze.
— Jakto? a więc jeszcze nie koniec, — z wyrzutem rzekła stara.
— Koniec?... ah! rozumie się że nie koniec! — mówił znowu kaléka bez nóg. — Kapitan będzie musiał zgryść twardy orzech...
— Z takiém... kurczęciem, — rzekła stara pogardliwie wzruszając ramionami.
— Powiadam ci że to nie kurczę ale cały kogut... odparł kaléka bez nóg, — kogut z dobremi ostrogami, który sobie nie da łba ukręcić... Wspomnisz moje słowo...
— No, a więc, czegóż chcesz? — mrucząc spytała stara. — Po co tutaj przychodzisz?
— Kapitan wzywa patrona aby przystał na pośrednictwo... Tym sposobem... będzie można... pomiarkować.
— Patrona nie ma, to jego rzecz, on dzisiaj wieczór napisze do kapitana, — odrzekła stara.
— A więc zgoda, pod bronią aż do jutra, powiedział kaléka bez nóg, — uprzedzę o tém kapitana.
— Patron napisze do niego, — powtórzyła stara. Kaléka bez nóg wyszedł.
Skoro usłyszałem ten wyraz kapitan, jakieś dziwne przeczucie mówiło mi że tu idzie o Bambocha, zostającego w ciągłych stosunkach z kaléką bez nóg; ale nadaremnie usiłowałem odgadnąć co za szczególne interesa sprowadzały rozmaitego stanu ludzi do tego ponurego sklepu dziecinnych cacek, w którym wcale nie było mowy o ich kupnie lub sprzedaży.
Nagle stara przytknęła swą suchą i pomarszczoną twarz do okna sklepowego, mówiąc chrapliwym głosem:
— Otóż i patron!
Na te słowa strzelec i pokojówka wstali czćmprędzéj, młodzieniaszek usunął się od szklannych drzwi, przez które dotąd na uliczkę wyglądał, aby zapewne tym sposobem rozpędzić swój zły humor.




12.
Kupiec dziecinnych zabawek
.

Otworzyły się drzwi sklepu.
Zmrok, a raczéj ciemność panująca na ulicy, nie dozwoliły mi zrazu rozpoznać rysów kupca dziecinnych zabawek, który wreszcie nacisnął na oczv stary swój kapelusz i podniósł kołnierz tabaczkowego surduta, obawiając się zapewne zimna, bo zakrył uszy i prawie całą twarz.
Mimo że zaraz na wstępie kupiec okazał gniew i nieukontentowanie, młodzieniaszek zbliżył się ku niemu i przemówił z bojaźliwą, niespokojną i prawie błagającą uniżonością:
— Witam kochanego pana Bonin, — przyszedłem w...
Kupiec przerywając młodzieniaszkowi, powiedział żywo do staréj:
— Czyś go nie uprzedziła że z tego nic być nie może?
— Owszem, mówiłam, i nie raz, — mruknęła stara, — ale się uparł i czekał...
Wtedy pan Bonin obracając się do młodzieniaszka rzekł mu gburowato:
— Dobranoc mój panie.
I szybko odwrócił się od niego.
— Ależ panie Bonin, — błagającym głosem odezwał się znowu młodzieniec, — zaklinam pana... gdybyś pan wiedział... wytłumaczę panu dlaczego...
— Nie ma potrzeby — zawołał pan Bonin nie patrząc nawet na młodzieniaszka, — powiedziałem że nie... to nie... dobra noc.
— Ależ panie Bonin... błagam pana... wysłuchaj mię...
— Idź spać młodzieńcze, to ci krew ochłodnie — odparł pan Bonin, — jeszcze raz powiadam, dobra noc.
Potém zwracając mowę do strzelca spytał:
— Czyś od księcia?
— Tak jest, oto list od mojego pana...
W chwili gdy strzelec wręczał list panu Bonin, młodzieniaszek wściekły zapewne że go upokorzono wobec świadków zawołał:
— Kiedy tak! to cię oskarżę jako oszusta mój panie Bonin... powiem że nie myślałem o złem, kiedym otrzymał list, w którym donoszono mi, że pewna osoba wiedząc iż ojciec mój jest bogaty, pragnie udzielić mi pożyczkę na rachunek dziedzictwa z czasem spaść na mnie mającego... Powiem...
— Ta, ta, ta, pan powiesz! ale co takiego? Otóż to tacy są ci młodzi pankowie, — wzruszając ramionami i z pogardliwém lekceważeniem rzekł kupiec, — przychodzą z projektami zaliczenia pewnéj summy, na rachunek śmierci papy albo mamy, bo nie mają cierpliwości czekać na dziedzictwo którego tak łakną... a kiedy poczciwi kupcy odmawiają udziału w ich nieporządném życiu, to jeszcze za to muszą słuchać zniewag we własnym domu; ha! to aż litość bierze...
— Co! — wrzasnął coraz bardziéj unosząc się młodzieniaszek, — pan śmiesz utrzymywać że nie jesteś spólnikiem tego przypadkowego kapitana który mi kazał podpisać weksel na sto tysięcy franków, za które miałem odebrać ładunek amerykańskiego drzewa i niedźwiedzie szynki; list przyznania na wynalazek i rozprzestrzenienie powietrznych balonów; tysiąc butelek Lacryma Christi, dwa tysiące exemplarzy Faublasa, nie wiem ile centnarów rubarbarum; cessyą na dziesięć łokci kwadratowych gruntu w Texas; partyę strósich piór i zahypotekowany rewers tunetańskiego Beja... Wszystkie te przedmioty i własności były zmyślone i tylko wykazy ich i mniemane tytuły widziałem, rzeczy te bowiem pan hurtem u mnie odkupiłeś, pan... za summę trzydzieści tysięcy franków?
Słysząc wyliczenie tak dziwnéj waluty wypłaconej młodzieniaszkowi, strzelec i pokojówka wybuchli szalonym śmiéchem. Ja nie podzielałem ich wesołości, bom wówczas nie wiedział zupełnie co to są lichwiarskie pożyczki.
Młodzieniec nie zdawał się uważać na tę zuchwałą wesołość; ale z coraz większym gniewem zawołał przystępując do kupca;
— Powiadam wasanu, jesteś oszustem... tego łotra kapitana nie możesz się wypierać; sam też zaprojektowałeś mi daleko niby lepszy interes: już nie o mniemane towary, ale szło o pieniądze, i kiedy dzisiaj miałeś mi wypłacić dwadzieścia tysięcy franków, na mój solo wexel... teraz śmiesz zaprzeczać swojéj obietnicy.
— Ostatni raz powtarzam ci młodzieńcze, że nigdy nie będę spólnikiem szalonego marnotrawcy... Wróć do papy i mamy. Bądź grzeczny i nie hałasuj mi w sklepie... bo poszlę starą Laridon po wartę.
— Skoro tak, — zawołał uniesiony młodzieniaszek — wkrótce pan o mnie usłyszysz.
— Jak się panu podoba... ja jestem w porządku... — spokojnie powiedział kupiec, gdy młodzieniaszek wyszedł, trzaskając gwałtownie drzwiami.
Im dłużéj przysłuchiwałem się czystemu i ostremu głosowi pana Bonin, oraz szyderczéj jego mowie, tém pewniejszy byłem że go znam. Napróżno wszakże pragnąłem poznać rysy jego, gdyż dzięki ciągle podniesionemu kołnierzowi, i ciągle na oczy naciśniętemu kapeluszowi i ciemności w sklepie panującéj, dopiąć tego nie mogłem.
— Powiesz księciu, — rzekł kupiec do strzelca: skoro list przeczytał, — że dzisiaj nie mam czasu służyć mu, dla przejrzenia przedmiotów o których mi pisze... niech je przyniesie albo przyśle jutro wieczorem, między siódmą a ósmą, bedę po obiedzie, obejrzę i powiem co są warte.
— Co? co? — spytał strzelec z zuchwałą poufałością lokaja znakomitego domu, — co!... książę pan pragnie abyś jegomość jeszcze dzisiaj do niego przyszedł...
— No! otóż książę pan napróżnoby mię czekał, i na tém koniec, — zimno i szyderczo odpowiedział pan Bonin: — niech jutro przyjdzie... W obiadową porę... a zastanie mię w domu...
— Na honor to śmieszne aby książę, par, syn Marszałka Francji, miał słuchać pańskich rozkazów, — odparł strzelec urażony, że tak powiem, we własną miłość swojego pana.
— Ah bah! tak myślisz, — powiedział kupiec zabawek, — trzeba jednak żeby sobie zadał tę małą fatygę, skoro chce pożyczać na ordery, szpadę i inne cacka swojego nieboszczyka ojca! Co do ciebie, mój chłopcze, wierz mi, jeżeli ci twój młody pan winien co, upominaj się... niech ci zapłaci... bo już resztkami goni. Skoro się dom wali... szczury się z niego wynoszą... a przyznać trzeba że niezły węch mają... korzystaj bracie z tego przysłowia... i bywaj zdrów.
Zdawało się że to przysłowie w istocie uderzyło strzelca, bo téż wyszedł zaraz, kiwnąwszy znacząco na pokojówkę.
Teraz ona z kolei wręczyła list kupcowi zabawek, który czytając adres, rzekł:
— Otóż! to aż miło! twoja pani, moja panienko, jest jak widzę bardzo porządna kobiéta; chciwa, skąpa, myśli o przyszłości, o ustaleniu losu, a ma dopiéro lat ośmnaścic! a piękna jak gwiazdeczka... Ale też zna na pamięć wszystkich synków zostających jeszcze pod rodzicielską opieką, i wszelkiemi sposoby oszukuje tych dudków, póki są jéj kochankami... No, obaczmy co ona chce ode mnie.
To mówiąc: pan Bonin odpieczętował list.
Późniéj dowiedziałem się o jego treści, którą tu przytaczam w całéj jego naiwnéj prostocie, pozwalając sobie jedynie poprawić okropną tego listu pisownię.
„Mój dobry staruchu!
„Mały markiz chce mi darować brylanty za sześćdziesiąt tysięcy franków, ale w téj chwili nie ma funduszu, intendent jego spodziewa się gotówki za trzy lub cztéry miesiące... prawdziwéj gotówki... jestem pewna... lecz trzy miesiące!... to za długo, a potém lepiéj trzymać w ręku niż czekać... zwłaszcza że mi mówiono o jakimś bogatym Węgrze...rozumiesz. Że jednak byłby to niby zadatek od markiza, powiedziałam mu że brylantów pragnę natychmiast, a że nie ma gotówki... tom mu doradziła jednego z moich znajomych, który może mu pożyczyć sześćdziesiąt tysięcy franków po 20 od sta procentu, opłaconego za pół roku z góry.
„Ten ktoś, to ja, lecz na pozór ty nim będziesz; kazałam mojemu ajentowi aby sprzedał za 3,200 franków moich rent: ty rozmówisz się z intendentem małego markiza, zażądasz wexlu na sześć miesięcy, z dopełnieniem wszelkich formalności, i zgodzisz się na pożyczenie summy, którą za twoim kwitem mój notaryusz wypłaci; jużem go o tém uprzedziła. Tym sposobem ja natychmiast będę miała brylanty i poprzestanę na 15 procencie, bo rozumie się, że 5 od sta weźmiesz sobie za fatygę.
„Jeżeli zwietrzysz gdzie pewny a zyskowny interes, to mi donieś, zostaje mi jeszcze sto tysięcy franków do wypożyczenia na rok jeden, bo zawsze mam ochotę na ów sławny folwark de Brie... Wielka to łakotka, ale, prędzéj lub późniéj, schowam ją do mojego worka.
„Nie zapomnij jutro rano widziéć się z intendentem małego markiza. Twoja życzliwa.

Malwiwna Charançon.“

— I to pieścidełko ma dopiéro lat ośmnaście! — zawołał kupiec przeczytawszy list. Co za głowa! co za praktyczna znajomość interesów!
Potém zwracając mowę do pokojówki dodał:
— Powiesz twojéj pani że dobrze... Uczynię podług jéj żądania. Cóż? spodziewani się że ona ci regularnie płaci zasługi... hę?
— O! proszę pana... tak sądzę! zawsze je téż u niéj umieszczam... U mojéj pani pewniejsze są jak u notaryusza!
To powiedziawszy pokojówka wyszła spiesząc do strzelca, który niezawodnie czekał na nią na ulicy.
Wtedy noc już zupełnie była zapadła. Nagle zaślepiające wytryski gazu rozwidniły uliczkę i wnętrze sklepu. Kupiec zdjął kapelusz i wywinął kołnierz od surduta.
Poznałem mojego dawnego pana... la Lerassa.
Przeszłość stanęła mi przed oczami; na chwilę zadrżałem przerażony, trwoga mię ogarnęła, mianowicie kiedym postrzegł głębokie i szerokie blizny, pozostałe po sparzeliznie, ciągnące się od dołu policzka aż do czoła, sparzeliznie wynikłéj zapewne w skutku pożaru w przenośnym powozie, podpalonym przez Bambocha. Twarz la Levrassa zawsze była niezarosła, blada i szydercza. Prawie nie zestarzał się; ale zamiast jak dawniéj nosić włosy po chińsku, ostrzygł je bardzo krótko jak szczotkę, co zmieniło trochę jego fizyognomią. Nie bez pewnego wzruszenia oddałem mu list Roberta de Mareuil; ale nie czułem wcale nienawiści dla kata dziecinnych lat moich, bo serce moje napełniała odraza, wzgarda i zgroza; powodowany uczuciem sprawiedliwości chciałem był widzieć tego nędznika wystawionym na całą surowość prawa, lecz sądziłem że się zhańbię skoro dopuszczę się na nim gwałtownego odwetu; młody, silny i odważny zbyt łatwo zemścić się mogłem.
Nim sklep rozwidniono, stałem na boku, w cieniu wklęsłości utworzonéj przez framugę tylnych drzwi sklepowych; la Levrasse więc dotąd nie spostrzegł mię; ale na mój widok, cofnął się o krok wstecz, zdziwiony i niekontent, mówiąc do staréj;
— A ten znowu zkąd się tu wziął u djabła? Czy on tu był? a ja myślałem żem tylko w rodzinném kole.
— Jakto? — rzekła stara, — nie widziałeś go? Sądziłam żeś go umyślnie na koniec zachował.
La Levrasse wzruszył ramionami, tupnął nogą i rzekł bacznie się we mnie wpatrując:
— Kto jesteś? zkąd przychodzisz? czego chcesz?
— Przychodzę do pana z listem od hrabiego Roberta de Mareuil.
Na to imię, wyraz żywego zadowolenia przebiegł po twarzy la Levrassa; mówił znowu:
— Dawaj... dawaj ten list... jeszczém go wczoraj oczekiwał.
Przeczytawszy list który mu podałem, a którego treść zdawała mu się bardzo do gustu przypadać, rzekł mi nadzwyczaj uprzejmie:
— Powiesz, mój kochanku, panu hrabiemu Robertowi de Mareuil, że będę miał zaszczyt służyć mu jutro rano o godzinie dziesiątéj, jak tego żąda.
Potém jak najgrzeczniéj otworzył mi drzwi od sklepu i powtórzył:
— Jutro o dziesiątéj rano... nie zapomnij przyjacielu, będę niezawodnie u pana hrabiego Roberta de Mareuil.
Wyszedłem ze sklepu la Levrassa. Nowe mi się otwierało pole do uwag, obawy i ciekawości; prawie pewny byłem że kapitan o którym wspomniał kaléka bez nóg, był tą samą osobą którą młodzieniaszek uważał za spólnika lichwiarskich pożyczek kupca: słowem, że i tu znowu chodziło o kapitana Bambochio.
Co do la Levrassa, któregom znalazł pod nazwiskiem pana Bonin, kupca dziecinnych zabawek, teraz dopiéro przypomniałem sobie że w istocie dawny skoczek nazywał się Bonin, bo czasem to nazwisko wypisywał na afiszach, alem zupełnie o tém był zapomniał. Niezbyt dziwiło mię jego tajemne rzemiosło, które prowadził pod pozorem handlu zabawkami; a którego całą niegodziwość późniéj dopiero pojąłem.
Co za szczególna fatalność, po tylu zmianach losu, po tylu pielgrzymkach, łączyła znowu tych trzech ludzi — Bambocha — kalékę bez nóg — i la Levrassa?
Jaka spólność interesu sprawiła, iż zapomnieli o nieubłagalnéj nienawiści jaką jedni dla drugich żywili? Z jakich powodów Bamboche wyrzekł się zemsty przeciw la Levrassowi?
Nie mogłem wątpić, że Bamboche był sprawcą lub spólnikiem nader nikczemnych i zbrodniczych czynów... a jednak nie słabło moje ku niemu przywiązanie, do którego łączyła się teraz jakaś bolesna litość, bom nieraz był świadkiem szczeréj jego chęci powrotu na dobrą drogę. Wreszcie niepewna jakaś nadzieja szeptała mi ciągle, że wpływ mój na jego energiczną naturę, będzie dlań zbawiennym. Mocno pragnąłem obaczyć go, ale nie chciałem narażać się na jego wynalezienie, aż dopiero po skreśleniu sobie planu postępowania w okolicznościach, które według mojego zdania wpływać miały na los Reginy.
Za powrotem do nowych moich panów, przyniosłem hrabiemu Robertowi de Mareuil przychylną odpowiedz kupca dziecinnych zabawek; wypogodziło się czoło jego, a przyjaciel Baltazar dawał najhałaśliwsze i najoryginalniejsze dowody wesołości. Koniecznie chciał jeszcze tego samego wieczoru pójść na teatr i zapewnić tryumf Baskinie, którą podziwiał przez samo opowiadanie, bo nie widział jéj nigdy na scenie; ale Robert de Mareuil przypomniał przyjacielowi że mają dzisiejszy wieczór poświęcić ważniejszym celom, a ten z westchnieniem odroczyć musiał swój projekt.
Po sutym obiedzie, którego resztki dla mnie wystarczyły, panowie moi uprzedzili mię żebym nie czekał na nich i udał się na spoczynek, dodając że za powrotem obudzą mię jeżeliby czego potrzebowali.
Robert de Mareuil, nim wyszedł, kazał mi rozłożyć materac, odpakować tłómok, i uporządkować zawarte w nim rzeczy.
Tę robotę wkrótce ukończyłem, bo trudno było widzieć mniej liczną a bardziéj zmęczoną garderobę jak u hrabiego Roberta. Jedynym przedmiotem zbytku który się znalazł, była to piękna, safianowa toaletka z potrzebami do pisania, z srébrnym zameczkiem i klamrami; kluczyk od niéj Robert musiał mieć przy sobie.
Chodząc tu i tam po pokoju wpadła mi w oczy jedna rzecz któréj zrazu nie dostrzegłem. W przepierzeniu przedzielającém pokój moich panów od pokoju który zajmować miałem, spostrzegłem okrągłą około sześciu cali średnicy mającą łatę, wzniesioną na trzy stopy nad podłogę.
Tę ścianę zapewne kiedyś przebito dla przeprowadzenia rury od pieca (przeznaczonego wtedy do ogrzewania stancji w któréj nocować miałem) a ta rura tworząc niby ramię, ginęła w kominku sąsiedniego pokoju.
W pokoju który zajmowali moi panowie, obicie pokrywało wszelki ślad, ale nie myślano o zniszczeniu tego śladu w stancji w któréj ja sypiałem...
Wyznaję że mi wówczas przyszła myśl, sama przez się naganna; ale do jéj wykonania upewnię miała mię coraz bardziéj wzrastająca obawa z powodu dziwnych stosunków Roberta de Mareuil i w części docieczone już przezemnie zamiary jego względem Reginy.
Zostawując w sąsiednim pokoju obicie pokrywające przechód rury, ale usuwając w mojéj izbie zacierające go materyały, mogłem słyszéć każde słowo moich panów, chociażby nawet bardzo cicho rozmawiali... Aby zaś zamaskować otwór tego rodzaju akustycznego kanału, odarłem z za bufetu kawałek obicia i przykleiłem starannie na miejscu zamurowania wybitego w mojéj izdebce.
Wahałem się długo nim popełniłem to nadużycie ufności, surowo wybadywałem się pytając co mną powoduje? co mam na celu?
I nakoniec, czy rzeczywiście konieczna potrzeba upoważnia mię do tego czynu?
Na te, z całą szczerością zadawane sobie pytania odpowiedziałem:
Powodem któremu ulegam jest najzupełniejsze poświęcenie, natchnione namiętną, pełną szacunku i bezinteresowną miłością, która powinna być i będzie zawsze nieznana osobie która mię nią natchnęła.
Celem moim zaś jest opieka, i stosowna do skromnego stanu mojego obrona zacnej młodéj dziewicy, któréj jak mniemam... i przeczuwam grozi niebezpieczeństwo.
Konieczność która mię zmusza do działania jak działam, jest niezbędna: nie mam innego sposobu przekonania się o prawdziwych zamiarach Roberta de Mareuil... a zresztą niebem się świadczę!... że skoro podejrzenia moje nie mają zasady, skoro przekonani się o prawości charakteru tego młodzieńca, skoro Regina podziela jego zamiary — jakkolwiek z wielką boleścią serca, nie omieszkam jednak o tyle dopomagać Robertowi do dopięcia celu swych życzeń, o ile w razie przeciwnym będę mu nieprzyjaznym.
Nakoniec dla ostatniéj próby, zapytawszy się sumiennie, czyby Klaudyusz Gérard czyn mój pochwalał, bo myślą w każdym postępku odwoływałem się do jego sankcji... zdecydowałem się.
W pół godziny późniéj, doskonale zamaskowana akustyczna kommunikacya istniała między moim a moich panów pokojem. Wszystko co się tam działo tak wyraźnie słyszałem, że zapaliwszy w ich pokoju ogień na kominku, mimo zamknięcia drzwi, dochodził mię doskonale nawet najlżejszy trzask gorejącego drzewa.
Niecierpliwie czekałem powrotu Roberta de Mareuil leżąc na niedźwiedziéj skórze, którą mi wspaniałomyślnie Baltazar ofiarował; głową obrócony byłem do świéżo ukończonéj kommunikacyi.




13.
Rozmowa.

We dwie lub trzy godziny potém Robert de Mareuil i Baltazar powrócili, szybko przeszli przez stancją w któréj leżałem udając że śpię głęboko, i zamknęli się w sąsiednim pokoju. Prawie natychmiast usłyszałem łoskot pchniętego i z gniewem obalonego krzesła.
Wtedy przyłożyłem ucho do akustycznego kanału, który urządziłem prawie w moich głowach i słyszałem następującą rozmowę:
— Cóż znowu, Robercie! — tonem przyjaznego wyrzutu rzekł poeta, — uspokój się,... nabierz odwagi,... cóż u licho! nie ma nic straconego!
— Owszem wszystko stracone!... wielkiemi kroki przechadzając się i lżąc wściekle zawołał Robert de Mareuil.
— Nie, nic nie ma straconego... bo nie ma nic zrobionego — powtórzył Baltazar — a potém jakąż można dać wiarę tym pogłoskom?... No, Robercie, nie bądź samolubem, wiesz że nie cierpię smutku, a twoja rozpacz serce mi rozdziera.
Po chwili milczenia Robert de Mareuil zaczął znowu:
— Słuchaj... Baltazarze... w tobie tylko mam przyjaciela... wszyscy którym dobrze czyniłem w czasach mojego powodzenia...
— Skoro wionął wiatr twojego upadku, rozpostarli skrzydła, odlecieli! jak przychodnie ptastwo za nadejściem zimy... Do pioruna!... i to cię dziwi? — rzekł poeta, — a poczémże pamiętałbyś że żyłeś po paryzku? Zapomnij o tém; co przeszło to się już nie wróci, pomówmy o teraźniejszości, jak dwaj szkolni przyjaciele.
— Tak... z goryczą powiedział Robert, — teraz wracam do ciebie a kiedy byłem bogaty... tom o tobie nie pamiętał.
— Czekajno!... zawołał Baltazar. Nie mieszajmy jednego z drugiém... Ja to owszem nie pamiętałem o tobie... kiedym widział że bujasz... Bo pytam cię, proszę, jakbym ja był wyglądał w twoim wielkim świecie... z mojemi nędznemi, 1,200 frankami dochodu i moją wściekłością do pracy i rymów? Ale nie bój się, mimo to pamiętałem ja o tobie, bom cię kilka razy widział w twoim pięknym ekwipażu. Jak świetny meteor przebiegałeś po bulwarku... witałem cię ręką, a ty jakkolwiek meteor, zatrzymywałeś się, wysiadałeś z powozu, i rozmawiałeś ze mną; było to z twojéj strony dowodem męztwa, bo ja w każdéj porze roku nosiłem czarne wełniane pończochy, sznurowane trzewiki i biały kapelusz. Niebardzo ci musiało być przyjemnie że cię widziana rozmawiającym ze mną; lecz...
— Baltazarze!... — Przyznaj się do téj drobnostki... a ja ci wyznam nawzajem, że mnie przejmowała jakaś niepojęta duma, skorom myślał że mię widzą rozmawiającym z takim jak ty elegantem! ale nigdy mi się nie wiodło, nigdy żaden z moich kolegów w sznurowanych trzewikach nie widział że rozmawiam z tobą. Lecz mówmy na seryo. Ulegliśmy naszemu przeznaczeniu: ty bawiłeś się jak bożek... ja rymowałem jak szatan, i oto spotykamy się, ja z kilku tysiącami wierszy więcéj, ty z kilku tysiącami frantów mniéj, a więc majątki nasze zrównoważone... Tylko... że ja zbyt jestem szczęśliwy z mojego losu, to dzięki pracy, przez ośm lub dziesięć godzin dziennie żyję w zaczarowanym świecie wyobraźni; przez resztę czasu żyję nadzieją... ale co mówię?... żyję przekonaniem, że prędzéj lub późniéj, a nawet możę jutro, pływać będę w czystym paktolu, przysięgam ci na Styx, na głowy moich księgarzy! Jestem więc bogaty, szczęśliwy, milionowy, i do pioruna! nie pozwolę ci tak rozpaczać... Rano byłeś cały w ogniu, W płomieniach, teraz jesteś jak śniég, jak zima, dlaczego? dla nędznéj wiadomości, która, choćby i prawdziwą była, ogranicza się na tém tylko: iż spotykasz zawadę na twojéj drodze? Ej, wstydź się Robercie, ja cię już poznać nie mogę.
— I ja także już sam siebie nie poznaję — smutnie odparł hrabia... nieszczęśliwy o wszystkiém wątpi.
— Wiész ty, — zawołał poeto, — do czego prowadzi takie zwątpienie?...
A po przerwie, dodał tonem poważnym, wzruszającym:
— Słuchaj Robercie, gdybym wiedział że zdołasz poprzestać na małém aż do chwili kiedy przez twoje dawne stosunki i protekcją rodziny otrzymasz skromny urząd... powiedziałbym ci: Nie turbuj się o przyszłość, podziel ze mną szczupłe moje dochody; za miesiąc lub dwa wciśniesz się gdzie w jaki kącik, dostaniesz tysiąc dwieście albo tysiąc pięćset i franków... skromnéj ale pewnéj płacy... wtedy...
— Teraz ty mię posłuchaj Baltazarze... rzekł Robert przerywając przyjacielowi. — Wychowany w zbytku i próżniactwie, nawykłem dogadzać wszelkim kaprysom, wszelkim chimerom rozrzutnéj zamożności. Jestem nieuk, leniwy i dumny... Lubię bogactwo nie tylko dla rozkoszy jakie nastręcza, ale nadto przez samą dumę; słowem chcę używać... i zachować mój stopień, gdyż, czy słusznie czy nie, i mniemam że człowiek mojego urodzenia inaczéj żyć powinien jak drudzy, że... jak to powiadają, powinien reprezentować i okazale nosić swoje imię! dlatego też dopóki mogłem, żyłem na wielką skalę... Teraz jestem zrujnowany, obarczony długami... otóż powiadam ci po prostu, że jestem i czuję się niezdolnym do zarabiania pracą na moje utrzymanie... Bo proszę, do jakiejże pracy mógłbym się przydać? Do żadnéj... A przypuszczając nawet że traf, albo wszechwładna protekcja, zjedna mi jaki urząd, nie tylko tysiąc dwieście albo tysiąc pięćset, ale nawet kilkanaście tysięcy franków przynoszący, mniemam...
— Coś tak nakształt płacy prefekta, jenerała, biskupa lub radcy królewskiego dworu? — rzekł Baltazar.
— Otóż!... nie wchodząc w to że zajmowanie jakiego miejsca jest już samo przez się upokorzeniem, cóż u djabła pocznę mając dwanaście albo piętnaście tysięcy franków na rok... ja com przywykł do stu tysięcy franków rocznego dochodu!... Może to wszystko nazwiesz niedorzecznością, ale to jednak prawda.
— Wierzę ci Robercie; cóż dla ciebie znaczy kilkanaście tysięcy rocznie?... Seryo mówiąc, uważam, że nie możesz żyć z mniej jak sześćdziesiąt tysięcy do roku, i to jeszcze z wielką trudnością i ostrożnością; dowiodłeś mi to raz bardzo matematycznie, nigdy nie zapomnę jak mi swój budżet wyrozumowałeś.
„1° mówiłeś, — nie można chodzić piechotą; położymy ośm do dziesięciu.tysięcy franków na utrzymanie stajni; — 2° ponieważ światowe kobiéty Zniewalają do niepodobnych prawie wydatków, gdzieindziéj zatém kochanki szukać wypada, a w modzie będącéj dziewczynie nie można przeznaczyć mniéj jak po tysiąc pięćset franków miesięcznie oprócz podarunków; — 3° jeżeli chcemy zjednać sobie poważanie i przychylność, musimy płacić za obiad w restauracyi przynajmniéj po trzydzieści lub czterdzieści franków; trzeba także rachować czterdzieści do pięćdziesięciu franków za lożę na przedssceniu dla kochanki, co wraz z codziennym bukietem i obiadem w restauracyi, dochodzi prawie do stu franków dziennie. Dodawszy do tego, najem stosownego lokalu — utrzymanie, — nieprzewidziany wypadki — kolacyjki — prezenta dla kochanki, — jéj zdrady — chymery, — grę — zakłady na wyścigach — obaczysz że, krótko mówiąc, człowiek pewnego znaczenia nie może, ale to rzeczywiście nie może żyć za mniéj jak za ośmdziesiąt lub sto tysięcy franków rocznie, nie licząc drugich stu tysięcy franków na początkowe zagospodarowanie się; a i tak jeszcze żyć będzie tylko po kawalersku.”
— Prawda, — z gorzkiém i żałosném westchnieniem rzekł Robert de Mareuil, tak jest, nie radzę przyzwoitemu człowiekowi żyć za mniéj w Paryża jeżeli pragnie utrzymać swój stopień...
— Bliższym jesteś prawdy niż ci się zdaje... mówiąc że nie możesz żyć za mniej. Oto przypomniałem ci ten budżet, aby dokładnie oznaczyć summę twoich potrzeb; zbytek zmienił się w tobie w chorobę i taką stał się dla ciebie potrzebą, że gdyby ci go zbyt długo brakowało...
— Tobym się zabił, — rzekł Robert.
Hrabia wymówił te słowa z takiem postanowieniem, iż nie wątpiłem że prawdę mówi. Poeta podzielił to przekonanie, gdyż po krótkiém milczeniu mówił wzruszonym głosem:
— Tak jest... wierzę żebyś się zabił. Dlatego też powiedziałem ci że na życie potrzebujesz przynajmniéj sześćdziesiąt tysięcy franków. Ja to bardzo dobrze pojmuję, który przecież żyję z moich tysiąca dwustu franków... Tak jest, pojmuję, bo przyjaciół brać należy za takich jakimi są: są jednoocy, garbaci, tyś bracie kaléka na zbytek i nic więcéj. Ale nie chcę abyś o sobie zwątpił, bo w takim razie chybiłbyś małżeństwa ze stu lub stu pięćdziesięciu tysiącami rocznego dochodu, i z rozpaczy palnąłbyś sobie w łeb. Otóż, do wszystkich djabłów! ja nie chcę abyś sobie w łeb wypalił... ale przeciwnie, chcę żebyś zaślubił pannę Reginę de Noirlieu... mającą przynajmniéj ze trzy miliony majątku... i zaślubisz ją... Przeszkody zwyciężymy; co do tego jestem zupełnie na twoje usługi... A że ze wszystkich moich posiadłości najświetniejszą jest... moja wyobraźnia... oddaję ci więc na usługi — wyobraźnią i moje długie doświadczenie w intrydze... dramatycznéj, bo mam jedenaście dram i komedyi zupełnie dziewiczych... Teraz jeżeli mi ufasz, zaczniemy od dokładnego rozpoznania twojego położenia położenia Reginy... oraz charakteru osób mających miéć udział w akcyi... Naprzód więc rozwikłajmy to wszystko, jakby chodziło o napisanie dramy. Tak rzecz założywszy przystąpimy do działania. Wystaw sobie że jestem twoim współpracownikiem, i że układamy plan wyższego rzędu komedyi... a może nawet dramy, którą razem napisać zamierzyliśmy... A naprzód... obaczymy imiona aktorów... Co do kobiét, mamy Reginę de Noirlieui dotąd żadnéj więcéj.
— Tak jest. — odpowiedział Robert.
— Dobrze... A teraz mężczyźni: naprzód ty Robert de Mareuil, baron de Noirlieu, ojciec Reginy, hrabia Duriveau... i...
— I książę de Montbar, — z goryczą zawołał Robert, — Marcin zapewne o tym przeklętym księciu chciał mówić... bo książę jest bardzo miody, bardzo ładny i często odwiedza barona...
Temi słowy Robert de Mareuil usprawiedliwił moje podejrzenia; już prawie wątpić dłużéj nie mogłem że nieznajomy z szynku pod Trzema Roczkami jest książęciem de Montbar.
Po chwili milczenia Baltazar mówił znowu:
— Czy to już wszyscy nasi aktorowie?
— Tak jest, wszyscy... i niech mię Bóg skarze... jest ich aż nadto... odparł Robert.
— Co do podrzędnych ról, — ciągnął dalej Baltazar, — zapomniałem że mamy naszego anti-Frontina, który mimo głupoty swojéj może nam być pożytecznym. Czyliż wiadomości których ci dzisiaj rano udzielił nie wprowadziły cię na ślad hrabiego Duriveau i księcia de Montbar?...
— Prawda...
— Dodajmy więc, Marcin służący Roberta de Mureuil (przekonasz się że mój sposób postępowania nie zły jest, chociaż dziwaczny). Rzecz dzieje się... w Paryżu... Teraz rzućmy okiem na expozycją.
— Ej! dajże już pokój... głupstwom, — rzekł zniecierpliwiony Robert.
— Głupstwom... alboż to nie wiész że expozycya zwykle nas obezna z wypadkami które poprzedziły rozpoczynające działanie... Inaczéj mówiąc, abyśmy jaśniej pojąć mogli nasze interesa, przebieżmy pokrótce twoje dotychczasowe położenie... względem Reginy. Niektóre twoje stosunki sięgają już dawnych czasów, pewne okoliczności zatém mogły mi wyjść z pamięci... sprostuj więc moje wspomnienia jeżeli błądzę... objaśnij mi to czego nie wiem... bo aby wszystko przewidziéć... o wszystkiém wiedzieć należy... a ja mniemam że nie wiem wszystkiego.
— Nie... odpowiedział zakłopotany Robert de Mareuil...
— Obznajmisz mię ze stanem rzeczy w miarę nastręczania się faktów — rzekł Baltazar. Teraz spojrzyjmy w przeszłość. Wychowany byłeś wraz z Reginą, twoją krewną... Dziecinna przyjaźń przemieniała się w poufałość, która w miarę wzrastania waszego, przemieniała się znowu w miłość. Czy tak?
— Tak... w miłość czułą, namiętną u mnie — powiedział Robert; — ale zimną, poważną i ostrożną u Reginy...
— Bardzo dobrze... i tak doszliście, ona lat szesnastu życia, ty zaś siedmnastu czy ośmnastu, — mówił znowu Baltazar; — widywaliście się tak często jak na to pozwalały wasze rodzinne stosunki, i nie przestawaliście kochać się wzajemnie, ona czystą pensyonarską miłością, ty zaś miłością szkolną... niewinną... przyrzekając sobie, według zwyczaju waszych rówienników, że zawsze kochać się... zawsze jedno do drugiego należéć będziecie.
— Ale pod jednym warunkiem... rzekł Robert.
— Pod jakim?... nigdy mi o nim nie wspomniałeś.
— Regina poprzysięgła mi, że moją tylko będzie, ciągnął dalej Robert de Mareuil, — ale pod warunkiem że kiedyś pomszczę pamięć jéj matki...
— Pomścisz... za co? i jak? — spytał coraz bardziéj zdziwiony Baltazar.
— Regina nic mi więcéj nie powiedziała... obiecując że później mi się ze wszystkiém zwierzy... a skutkiem nieporozumienia między rodzinami naszymi zostaliśmy rozłączeni. Otóż nie wiesz kochany Baltazarze, dodał Robert de Mareuil, że gdyśmy się ostatni raz widzieli... Regina rzekła mi uroczystym głosem: „Rozłączają nas... ale serc naszych rozłączyć nie mogą. Kochałam cię i kocham Robercie, bo znam cię od dzieciństwa, bo sądzę że bije w tobie serce szlachetne, żeś wspaniałomyślny... boś naostatek przysiągł że z czasem dopomożesz mi do pomszczenia i naprawienia pamięci mojéj... niegodnie spotwarzonéj matki... I cóż chcesz Robercie, skoro tak być musi... Lecz przysięgam ci na świętą pamięć matki mojéj, że ani czas, ani oddalenie nie zmienią postanowienia, które ci dzisiaj uroczyście objawiam, że będę twoją na wieki... Przyjdzie dzień, przyjdzie stosowna chwila... w któréj powiem ci przybywaj... a wiem... że przybędziesz.”
— Jak tkliwa mowa... jak uroczyste przyrzeczenie!... rzekł wzruszony Baltazar — a znając stały, prawy i rycerski charakter Reginy bynajmméj wątpić nie należy że dotrzyma obietnicy.
— O! i tak być musi koniecznie... z goryczą zawołał Robert, — cała moja przyszłość jedynie od téj nadziei zależy.
Baltazar milczał przez czas niejaki.
— Cóż ci to? — spytał go Robert de Mareuil.
— W istocie, — wzruszającym głosem mówił znowu poeta, — Regina jestto zacna istota... ale wróćmy do naszéj rzeczy.. Baron uwozi córkę do swojéj majętności w Berri. Ty rychło zapominasz o piérwszéj twojéj miłości, i wierny budżetowi którego liczby przedstawiłeś mi, wesoło zastosowujesz doń odziedziczony majątek... Wszystko... a nawet i dziedzictwa mają swój koniec... Kiedy straciłeś majątek, kiedy wyczerpałeś pożyczki, dowiadujesz się że Regina, dzięki nieprzewidzianemu spadkowi, została panią około trzech milionową! przypominasz sobie wtedy uroczystą obietnicę przyjaciółki dziecinnych lat... A teraz... powiedz mi otwarcie: Miłość twa dla Reginy, czy zgasła na zawsze, czy ją jeszcze kochasz, czy téż znowu kochać możesz? Bo widzisz, do roli jaką odegrać pragniesz... potrzeba zimnéj krwi... więcej powiem, potrzeba nieugiętego samolubstwa jakby pieniaczowi; ty bowiem nie powinieneś taić przed sobą, że masz na celu interes, a do tego interes wyborny... ani mniéj ani więcéj... jeżeli ci się uda; późniéj powiem ci o tém osobiste moje zdanie.
— Jakto? — zawołał Robert, — wytłumacz się.
— Zapatrujemy się na rzeczy... z dramatycznego... nie zaś... z moralnego stanowiska... przebacz jeźli się źle wyraziłem... Położenie twoje jest trudne... prawie rozpaczliwe; charaktery już oznaczyliśmy i teraz przemyśliwamy nad środkami szczęśliwego wybrnięcia z tak szatańskiego położenia... Tobą powoduje, jak powiedziałem, wyborny interes; ja zaś staram się o ułożenie zajmującéj komedyi... O moralności jak widzisz, w tém wszystkim nie ma żadnej mowy...
— Sądzisz więc że działam w sposób nieprawy? — zawołał Robert.
— Dajże pokój!... jesteś zniszczony... obciążony długami. Młoda, piękna i bogata dziewica przyrzekła ci swą rękę, przybywasz upomniéć się o dotrzymanie obietnicy. Na sto osób, dziewięćdziesiąt dziewięć i pół postąpiłyby podobnie tobie... Bądź zatém spokojny, ze światowego punktu widzenia rzecy... jesteś czysty, niepokalany jak paschalny baraneczek...
— Ale z twojego punktu widzenia?...
— Z mojego?
— Tak jest...
— Ciekawyś!
— Powiedz szczerze, tybyś nie postępował tak jak ja, Baltazarze?
— Być może...
— I ganisz mię?
— Ale ci dopomagam... bo wiem, że to dla ciebie kwestya życia lub śmierci, — poważnie rzekł Baltazar.
— Ganisz mię... a dopomagasz; po cóż ta sprzeczność?
— Sprzeczność? — zawołał poeta odzyskując Wesoły humor; — przeciwnie...jest to wylanie się... doskonała zgoda... Ganiąc cię, idę za własném przekonaniem; dopomagając ci idę za przekonaniem większości.
— Zawsze dziwak.
— Cóż chcesz... Robercie... poeta... to tak śmieszna istota...
Wdzięczny byłem Baltazarowi za to, jakkolwiek bierne oparcie się zamiarom Roberta de Mareuil, i z zwrastającą niespokojnością słuchałem końca rozmowy.
— Przystąpmy do dalszego wykładu rzeczy — odrzekł Baltazar. Dowiedziawszy się że na Reginę spadło niespodziane dziedzictwo, dowiedziałeś się także między innemi, że jest nieszczęśliwą u swojego ojca... bo jak głoszą, nie jest jego córką... Chociaż od chwili tego odkrycia wiele lat upłynęło, baron tak tragicznie przyjął do serca ten komiczno małżeński wypadek, że jak mówią jego mizantropia zaczyna przybierać charakter szaleństwa... co czyni położenie jego córki zupełnie niepodobném do zniesienia, zwłaszcza od czasu powrotu barona do Paryża. Mniemasz że to wszystko ubodło twoją dobrą nimfę; gnębiona dziewica jest już na wpół wykradziona... otóż zamierzasz wykraść Reginę, pewny że dla tysiąca przyczyn, ojciec nie dałby ci jéj... w małżeństwo. Ten zamiar wykradzenia nie jest bezzasadny, masz słowo najodważniejszéj z dziewic; tylko nie powiedziała ci jeszcze przybywaj... lecz to wszystko jedno, przybywasz sam uprzedzając jéj życzenia; dlatego to jesteś w Paryżu i przystępujesz do formalnego oblężenia Reginy i jéj milionów... Na tém stanęliśmy dzisiaj o południu. Wieczorem miał miejsce nowy wypadek uzupełniający expozycyą. Z pewnego prawie źródła dowiadujesz się, że masz dwóch współzalotników do ręki Reginy: jednym, którego baron przyjął, jest pan hrabia Duriveau, wdowiec... nikczemny, zaledwie z brudu obmyty, ale wzbogacony; — drugim,... jak mówisz, przyjętym przez Reginę, która w takim razie zapomniała na dane ci słowo... drugim mówię pretendentem jest książę de Montbar, młody, dwudziesto-pięcioletni, przystojny jak Antinous, uszlachetniony jak Montmorency, znakomity, dowcipny i dostatecznie bogaty; sądzę że o niczém nie zapomniałem, z tego przynajmniéj co wiem.
— Nie, powiedział Robert de Mareuil.
— Co zaś do niewiadomych dla mnie okoliczności, mówił dalej Baltazar, — zastanów się... czy uważasz za rzecz stosowną uwiadomić mię o nich... obecnie.
Po chwili milczenia, Robert de Mareuil zaczął nieco zakłopotanym głosem:
— Dzisiaj rano... powiedziałem ci że przybywam z Bretanii... z zamku Markiza de Merouacd... do którego schroniłem się przed moimi wierzycielami...
— I cóż?
— Dzisiaj rano, wyszedłem z więzienia za długi... w którym siedziałem od stycznia.
— Ty... w więzieniu!... i ja o tém nie wiedziałem! — z wyrzutem zawołał Baltazar.
— Chciałem ukryć to w jak największéj tajemnicy, i sądzę że mi się udało. Aresztowano mię w chwili gdym wracał z kilkodniowéj podróży, przedsięwziętéj dla zbicia z tropu moich wierzycieli.
— Ale ty masz znaczne długi — powiedział Baltazar — któż więc je zapłacił?
— Dotąd niezapłacone...
— I któż cię uwolnił z więzienia?
— Moi wierzyciele.
— Twoi wierzyciele!
— Ułatwili mi nawet sposób zaciągnienia nowéj pożyczki u kupca dziecinnych zabawek do którego dzisiaj rano pisałem.
— To coś bardzo cudownego.
— A jednak jest to rzecz bardzo prosta. Przekonałem ich że nic po mnie spodziewać się nie mogą skoro mię w więzieniu zatrzymają, kiedy przeciwnie wracając mi wolność i zaopatrując jednocześnie w niezbędny fundusz, mogą mi ułatwić dopięcie bogatego małżeństwa, które miałem na celu...
— Rozumiem.
— Zresztą zabezpieczyli się... Przed wyjściem z więzienia, ponowiłemi wszystkie moje wexle naznaczając trzech miesięczny termin... Pilnują mię. Jeżeli małżeństwo przyjdzie do skutku... zapłacę im;... jeżeli nie... Ale po co to przypuszczenie? Jeżeli mi się małżeństwo nie uda... wiem co zrobię...
— Teraz kiedy wiem ile ryzykujesz, ile wycierpiałeś, — zawołał poeta, — oświadczam ci Robercie, że mam nadzieje i że zaślubisz tę zacną dziewicę... bo niepodobna abyś przynajmniéj przez wdzięczność jéj nie uwielbiał.
— I ja tak sądzę... Wyprowadziłaby mię z tak rozpaczliwego położenia... Ale w téj chwili... taka mną miota niepewność, obawa, że nie mogę myśléć o miłości.
— Lubię twą szczerość... i wierzę ci; to podwaja gorliwość moję... Po tém wszystkiém, mój przyjacielu, powinieneś jak najprędzéj widzieć się z Reginą... Niepodobna aby przyjąć miała hrabiego Duriveau... niepodobna także, aby przyjmowała księcia de Montbar... Przysięgła ci... ty zaś jéj od téj przysięgi nie uwolniłeś, kobieta z jéj charakterem, nie zdradzi nigdy.
— Tego tylko najwięcéj obawiam się, aby wieści o mojém marnotrawstwie, upadku, a może nawet o uwięzieniu, nie doszły aż do niéj...
— Jeżeli Regina zawsze cię kocha; nic to nie znaczy... rzekł Baltazar z tonem przekonania. Miłość jest pobłażliwa, wreszcie szukałeś szalonych rozrywek jedynie dla odurzenia się po okrutném rozłączeniu. Jeszcze raz powtarzam... jeżeli cię kocha... reszta nic nie znaczy.
— Jutro, będę o tém wiedział.
— Jutro?
— Alboż nie jedzie do muzeum z ojcem i hrabią Duriveau? Niech tylko spotkam jéj spojrzenie, a wyczytam z niego przyszły mój los... Dumna i szczera Regina nic ukryć nie potrafi...znam ją... wyraz jéj twarzy wszystko mi powié.
— Masz słuszność, nim co postanowimy, czekajmy na skutek jutrzejszego spotkania.
— A jeżeli mię nadzieja zawiedzie! — zawołał Robert de Mareuil — jeżeli... ale nic... nie... — i usłyszałem jak gwałtownie odepchnąwszy krzesło, wstał i szybko się przechadzał. — Nie, na samą myśl o tem, piekło czuję w sercu!
— No, Robercie, uspokój się, — powiedział wzruszony Baltazar; — doprawdy, przerażasz mię... jesteś blady, oczy twoje krwią zaszły... Pójdź do okna, odetchniéj świeżém powietrzem... w pokoju ciasno... duszno. No, no, uspokuj się, przyjdź do siebie... Jesteś, widzę, dzisiaj djabelnie drażliwy.
Otworzyli okno, słyszałem jak Robert zbliżając się rzekł do Baltazara:
— Dobrze mówisz... głowa moja pała; powietrze pomoże mi... uspokoi mię... A wtedy powiem ci spokojnie lecz stanowczo, że jeżeli Regina zawiedzie moje nadzieje... jestem gotów...
Głos Roberta de Mareuil, słabł coraz bardziéj w miarę jak się zbliżali do okna, nie mogłem więc dosłyszeć końca.
Jednak w kilka chwil późniéj, Baltazar musiał zapewne nagle cofnąć się od okna, bo niespodzianie doszedł mię głos jego, lecz już nie wesoły lub przychylnością wzruszony, ale silny, srogi, prawie grożący.
— Nie wierzę ci... — mówił do Roberta, — i wierzyć nie chcę.
— Posłuchaj mię... Baltazarze.
— Powiadam ci Robercie, że sam siebie potwarzasz... boś niezdolny do tak podłego czynu. Najniegodniejsza nawet zdrada ze strony panny Reginy de Noirlieu nie zdołałaby cię uniewinnić!
— A czyliż ostateczność do jakiéj byłbym przywiedziony nie uniewinnia wszystkiego? — zawołał Robert, — czy zapominasz... o mojém położeniu?
— Owszem, Robercie, pamiętam o niem tak dalece, że sam tylko wzgląd na twoje położenie tłumi we mnie skrupuły, o których wspominać ci nie chcę... a to bardzo wiele... lecz daléj... nigdy! nigdy się nie posunę. Mimo dawnéj naszéj przyjaźni, mimo poświęcenia, o którem wątpić nie masz prawa... nigdy w życiu już cię nieobaczę, jeżeli...
Robert de Mareuil, przerywając poecie wybuchem przymuszonego i prawie konwulsyjnego śmiechu, z udaną wesołością zawołał:
— Jaklto! ty, niewinny poeta dramatyczny, ty, zbyt niewinny współpracownik, nie pamiętasz coś sam przed chwilą powiedział: „Mamy skréślić plan komedyi wyższego rzędu, a może nawet dramy!...” Otóż! chciałem po prostu przekonać cię że i ja podobnie jak ty, mogę ułożyć małą dramatyczną scenę... żartowałem z ciebie... a tyś na seryo uwierzył że byłbym do tego stopnia nikczemnym iżbym... do prawdy, mój Baltazarze, gniewałbym się, gdybyśmy nie byli starymi przyjaciółmi.
Robert de Mareuil powiedział to tonem tak naturalnym, tak przekonywającym, iż tylko co nie uwierzyłem szczerości słów jego. — Baltazar, nie wątpił o niéj ani na chwilę, bo niby gniewnie, niby wesoło, zawołał:
— Niech cię szatan porwie! mój Robercie, albo raczéj niech mię porwie, bo, prawdę mówiąc, jam był tyle głupi, żem cię sądził zdolnym do takiéj okropności... żartowałeś ze mnie... i słusznie... Ale już późno! jużeśmy całkowity plan skreślili, dobrali osoby... Jutro przystąpimy do działania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzecz szczególna. O ile Baltazar, uniesiony szałem wybujałéj wyobraźni, zatapiał się w niedorzecznych marzeniach, o tyle znowu, skoro wracał na drogę praktycznego życia, dowodził dobroci serca, wspaniałomyślności, rozsądku; już nie zapraszał wtedy przyjaciela do współudziału w skarbach Potozu, w złotych Lipidach, galionach i innych fantastycznych nagrodach, jakich się od dzieł swoich spodziewał, a późniéj rzeczywiście doczekał; ale ofiarował przyjacielowi wszystko czém w istocie mógł rozrządzać, tojest: skromne pomieszkanie, chléb i niewyczerpane zasoby wyobraźni. Z wielkiém zadowoleniem dostrzegłem, że mimo żywa przyjaźń dla Roberta de Mareuil poeta ściśle ograniczał swoje poświęcenie się, uważałem go więc za niezdolnego do wspólnictwa w haniebnym a szkodliwym dla Reginy czynie, z resztą nie bez skrupułu popierał projekta małżeńskie Roberta de Mareuil. Ten zaś zimno wzmiankując o samobójstwie, przekonał mię o rzetelności postanowienia swojego; atoli wyznaję, że jeżeli się litowałem kiedy nad tym człowiekiem, litością tą nie powodował ani interes, oni żadne przychylne uczucie... Niedołęztwo, nikczemna rezygnacya, przekładająca śmierć nad pracę, bez najmniejszej nawet o nią pokusy, pełne cynicznéj otwartości wyznanie że życie było dla niego niepodobieństwem nawet przy dwunastu lub piętnastu tysiącach dochodu... zuchwała, a na nieszczęście rzeczywista pretensya do bytu milionera: wszystko to, powtarzam, przejęło mię zrazu wzgardą, odrazą i oburzeniem przeciw temu nieszczęśliwemu.
Atoli wspomniawszy na pobłażliwe i pełne mądrości nauki Klaudyusza Gérard, przyszło mi na myśl wychowanie Roberta de Mareuil, którego próbkę dała mi niegdyś scena w lesie Chantilly, kiedy był jeszcze dzieckiem. Zważyłem ile złego zawiera w sobie sama myśl, wspólna wszystkim prawie, którzy nie pracy lub rozsądkowi, ale urodzeniu zawdzięczają dary losu:
Nie jestem stworzony do pracy; ojciec mój bogaty... ja będę nim także... i utrzymam mój stopień.
Pomyślałem nakoniec o niewyleczonéj zarazie próżniactwa, o przywyknieniu do zbytku, o potrzebach nadmiaru, które, że tak powiem, wyradzają naszą naturę, tworząc w nas jakby nowe zmysły, nowe organa...
Wtedy to szczerze żałowałem Roberta de Mareuil, nie dlatego że takim był, lecz że — w próżniackie spędzona młodość — przywiodła go do tego stopnia nikczemności, niedolęztwa i niegodności.
I tym razem znowu przekonałem się... że częstokroć zbytnie bogactwo zarówno jak i zbytnia nędza bestwi i wyradza. Te ofiary zbytku, jeżeli nie przejmują nas owém czułem politowaniem, ową świętą przychylnością, jakie wzniecają męrzennicy najstraszliwszéj nędzy, to jednak wzbudzają w nas bolesną litość, jaką, że powtórzę słowa Klaudysza Gérard: winniśmy nieszczęśliwym kalekom, którym krew zatruł jaki dziedziczny występek.
Tém chętniéj poddałem się uczuciu litości, żem się obawiał, aby mię mimo wiedzy mojéj nie ogarniała zazdrosna zawiść przeciw Robertowi de Mareuil, był bowiem dawniéj... a może i teraz jeszcze kochany od Reginy...
Małżeństwo ich prawdopodobnym było... Regina, wierna przysięgom pierwszéj miłości, zaślepiona ufnością w człowieku, którego sądziła godnym siebie, znieważona może w ojcowskim domu, sądząca wreszcie że w Robercie znajdzie wspaniałomyślną, silną pomoc ku pomszczeniu i przywróceniu sławy zmarłéj matce swojéj... Regina, mówię, mogła... i może powinna była spełnić życzenia Roberta de Mareuil...
Jedna mu tylko okoliczność stała na zawadzie... Regina dotąd nie powiedziała mu: przybywaj...
Byłożto ze strony dziewicy dowodem koniecznéj jeszcze zwłoki? byłoż tu zapomnienie, brak zaufania? czyli téż poznała ona niegodny charakter Roberta de Mareuil? poddałaż się woli ojca, który, jak powiadano, chciał ją zaślubić hrabiemu Duriveau? lub nakoniec kochałaż ona księcia de Montbar?
Ta niepewność zmieniając powód mojéj obawy, nie zmniejszała wszakże jéj żywości. O Boże! którąż z tych trzech osób Regina wybraćby mogłą?
— Roberta do Mareuil.
— Hrabiego Duriveau.
— Czy księcia de Montbar? — jeżeli, jak się domyślałem byt nim nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami!...
Może jednak myliłem się względem ostatniego?...
W tém przypuszczeniu tylko zabłysł jedyny promień ocalenia dla Reginy, i Bóg mi świadkiem,... z całéj duszy pragnąłem, aby tak było w istocie... Wiadomość że ona szczęśliwa i kochana od godnego siebie małżonka... jakże wielką byłaby pociechą dla mnie, któremu miłość żadnéj nie rokowała nadziei...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Utrudzony, skołatany licznemi i dziwnemi dnia tego wypadkami, poszedłem za przykładem moich panów, położyłem się i zasnąłem.
Nagle, gwałtowne targanie dzwonka przebudziło mię.
Dzień już był zupełny. Otwiéram, i widzę krawca, który przyniósł suknie; Robert de Mareuil wczoraj, jeszcze zapewne je zamówił. Smutna to była ostateczność dla człowieka przywykłego do wszelkich drobnostek i skrupułów najwyszukańszéj toalety; ale czas naglił; odzież Roberta tak była licha, tak zużyta, iż nie miał czasu wybierać, chcąc przedstawić się Reginie tego samego dni, a jeszcze, przynajmniéj przyzwoicie ubrany.
Zresztą Robert, jak już wspomniałem, tyle miał wdzięku i wrodzonej elegancyi w całéj swojej postaci, iż mimo nieco już przestarzałego bez wątpienia kroju tych sukien, zdawało się, że jest w najlepszym guście ubrany. Z wielkiém zdziwieniem, postrzegłem iż panowie moi i o mnie nie zapomnieli krawiec wydobył z zawiniątka niebieski surdut z pąsowym kołnierzem i srébrnemi guzikami, pąsową kamizelkę, spodnie i kamasze orzechowe. Kazano mi wdziać tę liberyę, jakby umyślnie dla mnie zrobioną.
Serce moje ścisnęło się, gdym po raz piérwszy przywdziewał te oznaki służebności; przez chwilę nawet wahałem się; atoli wspomniałem, iż w tym pokornym zawodzie wyświadczać mogę usługi Reginie, wspomniałem na maksymie Klaudyusza Gérard, w któréj zawsze czerpałem odwagę i rezygnacyną, iż to każdém położeniu uczciwy człowiek godnie zachować się może; bałem się nareszcie, że opór lub niewczesne skrupuły w przyjęciu liberyi wzbudzić mogą podejrzenie i narazić mię na postradanie miejsca — nie chciałem więc przerywać jedynéj, acz słabéj nici jaka mię z Reginą wiązała.
— Teraz, Marcinie, jesteś przynajmniéj do ludzi podobny, ujdziesz, — rzekł Robert de Mareuil oglądając mię od stóp do głów. — Nie bądźże taki pomieszany, wyprostuj się... nie przytulaj tak rąk do siebie, bo nam wstydu narobisz; zresztą zachowaj twoje kommissyonerskie suknie, w niektórych razach mogą ci się przydać, zwłaszcza tam gdzie liberya byłaby za nadto znaczną.
— Wcale nieźle wyglądasz, — rzekł Baltazar z kolei mię oglądając: wolałbym wprawdzie stosowany kapelusz, frak koloru sarniego podbrzusza francuzkim krojem zrobiony, jasno niebieskie spodnie i kamizelkę, srebrne podwiązki, białe jedwabne pończochy, klamry u trzewików i trochę pudru. Byłoby to do kroćset! coś łepskiego... aleś ty nie Frontin, mój poczciwy chłopaku... W skromnéj liberyi mieszczańskiego lokaja zachowasz przynajmniéj twą naiwność, którą tak mocno polubiłem w tobie Marcinie... Wreszcie, sarniego koloru liberya, jest to moja liberya... pragnę ją mieć przed innymi... zamówiłem sobie sto ubiorów téj barwy dla moich ludzi na inauguracją mojego pałacu przy ulicy św. Antoniego... Ale ten djabelny piątek wszystko zmienił... musiałem wszystko odłożyć na późniéj...
Ostrożne, lękliwe targnięcie dzwonko, przerwało Baltazarowi; krawiec już był wyszedł, zamknąłem drzwi od pokoju moich panów, a poszedłem otworzyć drzwi od sieni...
Był to la Levrasse.
— Czy tu pan hrabia de Mareuil? — spytał mię łagodniutko, i widziałem że szybko i badawczo spojrzał po całym przedpokoju.
— Tutaj panie, — odpowiedziałem, — proszę zaczekać, zaraz uprzedzę pana hrabiego...
I zostawiwszy la Levrassa, wszedłem do sąsiedniego pokoju...
— To kupiec dziecinnych zabawek, — rzekłem panom moim...
— Dotrzymał słowa...dobra, wyborna wróżba — cicho powiedział poeta.
Robert bynajmniéj nie podzielając wesołości poety z przybycia la Levrassa, ale raczéj niespokojny, zamyślony, na wielkie zdziwienie Baltazara rzekł mu z przymusem:
— Mój przyjacielu, zostaw mię sam na sam z tym człowiekiem.
— Sam na sam... z kupcem dziecinnych zabawek? — rzekł Baltazar.
— Tak jest.
— A to coś szczególniejszego... nic mi nie mówiłeś...
— Mój przyjacielu... jeżeli proszę abyś wyszedł, powtórzył Robert de Mareuil... widać że tajemnica jest konieczną... Przebacz...
— I owszem Robercie i owszem... rzekł zdziwiony poeta. Zresztą nieco tajemnicy nie zawadzi w dramie... zgoda więc na tajemnicę.
— A masz tu pisać na czém? dodał Robert.
— Chciałeś powiedziéć... czém podpisać... z uśmiechem odparł poeta. Patrz... oto kałamarz i pióro... No chodźmy Marcinie.
Wyszliśmy; la Levrassc został przy Robercie de Mareuil. Zamknąłem ich na klucz.
— Dlaczego, u djabła! Robert wyprosił mię za drzwi? rzekł poeta sam do siebie, skorośmy obaj byli w przedpokoju.
Potém milcząc zaczął się wzdłuż i wszerz przechadzać, ja zaś niemniéj jak on ciekawy wiedzieć co się dzieje w pokoju, sprzątałem niektóre rupiecie, udając niby na wszystko obojętnego. Stół którym umyślnie zastawiłem akustyczny kanał, zupełnie go zasłaniał, nie można więc było słyszeć rozmowy Roberta de Mareil z la Levrassem.
Baltazar chodząc tu i owdzie, kilka razy zbliżył się do drzwi od pokoju, ulegając silnemu uczuciu i ciekawości.
Nagle Robert głośnym wybuchając gniewem, przerwał ciągłe dotąd milczenie i wykrzyknął:
— Nędzniku!
Potém znowu ucichło. Baltazar przyłożył rękę do klucza, i już miał wejść; ale jak mniemam, bacząc na prośbę przyjaciela, wstrzymał się i znowu i zaczął chodzić, mówiąc pół głosem:
— Hum... coś źle... a jednak Robert utrzymywał że rzecz sama się załatwi... Temu djabłu coś brzydko z oczu patrzy.
A odwróciwszy się do mnie dodał:
— Nieprawdaż mój kochany, że on szkaradnie wygląda?... przecież wczoraj musiałeś mu się dobrze przypatrzéć?
— Komu, proszę pana?
— A, temu kupcowi dziecinnych zabawek?
— Eh, gdzie tam!... proszę pana... prawie i nie spojrzałem na niego...
Nagle drzwi się otworzyły; Robert de Mareuil wyjrzał i rzekł:
— Możesz wejść... Baltazarze.
Poeta wszedł.
Pozostałem sam. Uderzała mię bladość i ponury wyraz twarzy Roberta. Wkrótce Baltazar wyszedł z promieniejącą twarzą, okiem radością błyszczącém; dał mi kilka srébrnych pieniędzy mówiąc:
— Ruszaj prędzéj do składu tytuniu na téj ulicy... przynieś pięć arkuszy stęplowego papieru... pamiętaj dobrze: pięć arkuszy, każdy na dziesięć tysięcy franków, co znaczy razem na pięćdziesiąt tysięcy franków... czy rozumiész?
— Tak panie... każę aby mi dano pięć stęplów, każdy na dziesięć tysięcy franków, co czyni razem pięćdziesiąt tysięcy franków, — rzekłem zdumiały, bo wtedy jeszcze wcale nie znałem stęplowego papieru, ani jego stosunkowéj wartości, i w istocie myślałem że przyniosę pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Rozumiész zatém dobrze, — powtórzył Baltazar że przyniesiesz mi natychmiast pięć arkuszy — stęplowanegu papieru, każdy na dziesięć tysięcy franków i zapłacisz za nie.
— A czém zapłacę, proszę pana? — zawołałem osłupiały.
— Jakto? czém? ależ pieniędzmi które ci dałem.
— Temi pieniędzmi, panie... rzekłem znowu — zapłacę pięćdziesiąt tysięcy franków?
— O! niewinności złotego wieku! o starożytna prostoto!... zawołał Baltazar. — O Marcinie! gdyby nie ważność okoliczności, sambym cię własnemi rękami w tryumfie obnosił po tym pokoju, śpiéwając pochwały na cześć twoję... ale czas nagli... spiesz się... biegaj do składu tabaki, żądaj pięć arkuszy papieru stęplowego, każdy na dziesięć tysięcy franków, płać... i wracaj...
Odurzony zbiegłem ze schodów i wpadłem do składu tabaki: przedawni ją jakiś stary człowieczek z chytrém i przebiegłém spojrzeniem, z szyderczym uśmiechem.
— Panie, — rzekłem, — proszę o pięć arkuszy stęplowego papiéru, każdy na dziesięć tysięcy franków...
— Oh! ho! — odpowiedział szukając w jakiejś lichéj tece paczki papierów, które mi się tak drogiemi wydawały.
— Oh! ho! — powtórzył, — mamy widzę do czynienia ze znakomitymi kapitalistami... To mi dopiéro chwaty... Pięćdziesiąt tysięcy franków!... dla nich to chyba pieniądz z dészczem spadać musi... Ale bah — dodał strofującym tonem, — to stosowne do ich wieku. Potém spojrzawszy na moje nową liberye, rzekł szyderczym tonem:
— Założę się że masz młodego pana.
— Tak jest...
— Byłem tego pewny, — rzekł kupiec — bo na takim to zwykle papierze młodzi ludzie uczą się handlowego pisma... i niemało potrzebują takich zeszycików... Niestety!... ile to nadaremnie zepsutego papieru! — dodał przebiegle zdając mi resztę.
Nie zrozumiałem wtedy tego przycinku, zresztą spieszyłem się z powrotem do pana.
Zastałem Baltazara na schodach.
— Masz stępie? masz? — zawołał.
— Oto są, proszę pana.
— Dobrze... teraz biegaj na ulicę Grange-Balelière, tam powozy wynajmują; zamówisz na południe najpiękniejszy, jaki tylko miéć można angielski kabryolet; niech co chce kosztuje... byle tylko zajechał tu o południu... Rozumiész?
— Rozumiem panie.
Znowu więc pobiegłem. Liberya zjednała mi ufność najmującego powozy; pokazał mi bardzo piękną karyolkę; zamówiłem ją i wróciłem do moich panów.
La Levrassa już niebyło. Baltazar jaśniał radością, ale Robert był zamyślony.
— Czy jest wekslarz na naszej ulicy? spytał mię Baltazar.
— Tak jest, panie, mieszka tu zegarmistrz utrzymujący kantor wekslu...
— Idźże zmień ten tysiąc frankowy bilet na pięćdziesiąt sztuk złota... zapłacisz agio, — powiedział mi poeta.
— Baltazarze! zawołał Robert, wstrzymując przyjaciela który mi właśnie podawał ów bankowy bilet.
I szepnął mu kilka słów do ucha.
Robert nie ufał mojéj poczciwości, bo daleko ufniejszy przyjaciel jego zaraz rzekł na głos:
— Ręczę ci za niego... głupi... ale poczciwy; ja znam ludzi.
A oddawszy mi bilet dodał:
— Trzymaj to mocno w reku, zamknij dłoń, i przynieś rulon złota; spiesz się, bo czas ucieka a przed piérwszą musimy być w Luwrze.
Zmieniłem bilet, przyniosłem rulon złota Baltazarowi; rozłamał go, policzył pieniądze, przez chwile brzękał i błyskał niemi i wreszcie oddał Robertowi, który rzekł mu:
— No i cóż!... bierz.
— Co?
— Eh! do licha... ile zechcesz... z tych pięćdziesięciu luidorów.
— Dziękuję ci... Robercie.
— No proszę, czyś oszalał? przecież tam jeszcze mamy...
— Mój poczciwy Robercie, — łagodnie ale stanowczo rzekł poeta, — wszystkiém się z tobą podzielę... byle nie pieniędzmi od tego człowieka pochodzącemi...
— Co za dziwna chimera!
— Precz... precz! tym razem już nic poważnie zawołał Baltazar puszczając wodze swoim szalonym urojeniom: — Alboż ja to potrzebuję twojego złota? Alboż jutro, po jutrze, lub późniéj... nie będę obładowany, wypchany, przesycony złotem... Alboż te łotry księgarze nie przyślą mi zapłaty za moje dzieła w kufrach z sandałowego drzewa, niesionych przez murzynów?...
Ale że południe wybiło na ściennym zegarku:
— Daléj... do powozu... zawołał Baltazar na przyjaciela, — żywo do powozu!... Spiesz się żebyś przybył do Luwru pierwéj niż Regina.
— A więc... nie chcesz mi towarzyszyć? — spytał Robert.
— Wszystko dobrze zważywszy nie chcę; lepiej żebyś był sam... mógłbym przeszkadzać Reginie... Zastaniesz mię w domu... nie ruszę się ani na krok... wracaj żywo... i nie zapominaj że zostawiasz mię na ruszcie... tak Robercie: na ruszcie ciekawości... No, bądź zdrów.. szczęśliwego powodzenia!
— Bądź zdrów! — powiedział Robert wychodząc.
— No!... a twój kapelusz — rzekł mi Baltazar.
— A na co, proszę pana?
— To dobre! czy myślisz że z gołą głową wsiądziesz za powóz?... Myślanoby że to pokuta za grzechy!
— Mam wsiąść za powóz?... odpowiedziałem, mocno dotknięty tém nowém następstwem improwizowanej służebności mojéj.
— Możeby ci się chciało wsiąść do powozu, — rzekł Robert wzruszając ramionami... No bierz kapelusz... i chodź za mną.
Usłuchałem; otworzyłem drzwiczki i wsiadłem za powóz, który szybko ruszył ku Luwrowi.




14.
Na ganku Muzeum.

Mnóstwo powozów zalegało już przystęp do Luwru, kiedy pan mój wysiadł przed głównemi drzwiami Muzeum.
— Pójdziesz za pojazdem, — rzekł mi Robert de Mareuil — uważaj dobrze gdzie stanie, potém wróć i czekaj mię tu przy tych drzwiach.

— Dobrze panie... odrzekłem.
Zamknąwszy drzwiczki, wykonałem rozkazy Roberta, i wróciłem stanąć u drzwi Muzeum wpośród tłumu służących.
Ta piérwsza publiczna próba mojego stanu, jeżeli tak rzec można, zrazu zbyt mi była przykra. Robert traktował mię ostro, pogardliwie; ale wkrótce pocieszyła mię znowu myśl: że to skromne powołanie przyjąłem naprzód w jedynéj nadziei niesienia pomocy Reginie, powtóre że nad Robertem de Mareuil, panem moim, miałem niejaką wyższość moralną.
Przyznałem ją sobie bez żadnéj dumy, przypisywałem sobie uczucia prawości, i honoru, delikatności, obce Robertowi de Mareuil, bo tak przynajmniéj dotąd z postępowania jego wnosić mogłem. Wytrwałem takie męki, wytrzymałem takie próby którychby nawet sama myśl przeraziła Roberta; zaiste w rozpaczliwém położeniu, w jakiém nieraz się znajdowałem, albo byłby sobie życie odebrał, albo się dopuścił zbrodni.
Takie porównanie miedzy nim u mną, wykazało mi moję wyższość, i stan służebności już mię odtąd nie poniżał. To co czułem najlepiéj wyrażę przyrównywając siebie do człowieka obdarzonego wielką fizyczną siłą, wielką odwagą, który dla świętego obowiązku znosi wzgardę i groźby biednéj, nikczemnéj i delikatnéj istoty, którąby jednym policzkiem skruszyć zdołał.
Zgubiony w tłumie służących u drzwi Muzeum, dostrzegłem że naśladując panów swoich podzielili się na dwie klassy: arystokratyczną i miejską; lokaje znakomitych domów, odznaczający się wysokim wzrostem, herbowanemi guzikami u liberyi, lekką warstwą pudru bielącego im włosy, tworzyli grupę zupełnie oddzielną od mieszczańskich lokai, z którymi nawet nigdy rozmawiać nie chcieli, być może iż nie z dumy, ale w skutku swoich towarzyskich stosunków, panowie ich bowiem żyli w wyłącznéj sferze, a więc i służący ich co wieczór, wraz z nimi znajdowali się w małéj liczbie domów, które wraz z kilku ambassadami (jak się póżniéj dowiedziałem) były zbiorowemi punktami samego kwiatu wysokiej arystokracji paryzkiej: przeciwnie zaś stosunki obywateli miejskich niezmiernie były rozdrobnione, dlatego téi ich słudzy nie spotykając się tak często, nie tworzyli tak ścisłéj grupy jak lokaje wielkich panów.
Ku téj to grupie zbliżyłem się w nadziei że się może dowiem czego o nieznajomym z szynku pod Trzema Beczkami, którego miałem za księcia de Montbar.
Słuchając przez kwadrans głośnéj rozmowy moich kolegów, z przestrachem prawie dowiedziałem się, ile to wielki świat Paryża prowadzi miłosnych intryg, ile ma rozmaitych scen rodzinnych, jakie interesa majątkowe; moi arystokratyczni koledzy zdawali się wiedziéć o wszystkiém mimo że rodzaj ich służby przeznaczając im tylko sień lub tył powozu, nie przypuszczał ich do ciągłéj i zupełnéj poufałości z domowém ogniskiem panów, do jakiéj mają tylko prawo sami pokojowcy.
Te dorywkowe rozwowy i wykryte przez nie fakta, z wielu względów uderzyły mię tak mocno, iż je dotąd w pamięci zachowałem.
— Ah! i ty tutaj! — powiedział jeden arystokratyczny lokaj do kolegi, — wczoraj na włoskiéj operze, mówiłeś mi że pojedziecie do lasku Lubuskiego?
— Tak, ale zmieniono marszrutę: po teatrze byliśmy w sardyńskiéj ambasadzie, i tam postanowiono inaczéj i pewno tutaj naznaczono sobie schadzkę.
— On więc był wczoraj w ambasadzie?
— Do licha... kiedyśmy tam byli... to i on być musiał. Ale wyniósł się zaraz po naszém przybyciu... Sądzę że go już okrutnie nudzić zaczynamy... bo doprawdy jéjmość coś djabelnie więdnieje...
— Widziałem ją przedwczoraj u księżnej de Beaupréau... wiesz ty mój kochany, twoja pani to już dobrze stara kobiéta.
— Cóż chcesz?... blondynka... a przytém zmartwienie; bo ona jak się zdaje na zabój go kocha... a on wcale nie... Dawniéj wszędzie on piérweé przybywał niż ona, i razem odjeżdżali, on podawał jéj salopę, kazał przywoływać jéj ludzi kiedy sama przyjeżdżała... A teraz... ha! wcale co innego, on przyjeżdża ostatni a wyjeżdża najpierwszy... Dawniéj co rano jego wizyty trwały po dwie i trzy godziny... a już pięć dni nie był u nas.
— Twoja pani już mu się sprzykrzyła... cała rzecz.
— Tak mi się coś zdaje... Oto, i dzisiaj znowu... myślała że go tu znajdzie... a przecież nigdzie nie widzę jego kabryoletu ani przepysznego siwosza, którym jak pędzi przez ulicę, to aż wszyscy stają.
— Jaki złośliwy!... powiedział jéj, że będzie w muzeum żeby go nie ścigała w lasku, gdzie zapewne popędził. Powtarzam ci, że twoja wicehrabina już przepadła... Ale patrz, oto już wychodzi, biegaj żywo po powóz.
— Prawda... jego tu nie ma, ona zła że czekać musi, dlatego wynosi się... do widzenia Piotrze.
— Do widzenia, mój stary.
A potém obróciwszy się do innych kolegów obecnych poprzedzającéj rozmowie, lokaj ten dodał:
— Patrzcież na męża, czy nie wygląda jak jędor?
— Mazgaj, niech go!...
— Jakiż to wysoki dryląg!
— Mniejsza z tém, ale ona zawsze ładna...
— Jakże się nadąsała!
— Widać że musi być złą.
Spojrzałem w stronę, którą moi sąsiedzi wskazywali wzrokiem, i na ganku który poprzedza wielkie drzwi Muzeum, postrzegłem jasnowłosą kobiétę, rysów nieco strudzonych, ale miłą jeszcze: wyglądała bardzo smutno, skołatana; ubrana była gustownie i wytwornie; niekiedy rzucała na plac rozdzierające spojrzenia, bo ten, którego oczekiwała, nie przybywał... Wysoki młodzieniec, ckliwéj i głupowatéj twarzy, mąż zapewne, wiódł ją pod rękę, z niedbałą, znudzoną miną; przez kilka minut gdy oczekiwali na nadejście powozu, mąż i żona nie przemówili do siebie ani słowa.
Bolesnego doznałem wrażenia na widok tej młodéj i ładnéj kobiéty, która nie wiedząc jak wyuzdane i bezwstydne przycinki wywołała swą obecnością, stała skołatana, zamyślona, na tym ganku, który się dla niéj zmienił w pręgierz... zdumiałem myśląc że to co według mnie powinnaby pokrywać najgłębsza tajemnica, to jest: sekret serca kobiéty, tak łatwo przeniknione i na nieokrzesane przedpokojowe szyderstwo wystawionym zostało. Nie mogłem pojąć dlaczego echo tych grubiańskich żartów nie dochodzi nigdy do uszu téj kobiéty, jéj kochanka lub męża, szczególniéj zaś dziwiła mię osobliwsza mieszanina zuchwałego szyderstwa z tak głęboką pokorą.
Nagle, zadrżałem zdziwiony. Bardzo piękny zielony koczyk i liberya zielona z pomarańczowém, zatrzymały się przed gankiem; z tego koczyka lekko wyskoczył mój nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami. Tem lepiéj przekonać się mogłem o jego tożsamości, że znając zapewne młodą blondynkę przystąpił do niéj, poufale uścisnął jéj męża dłoń, i przez kilka chwil rozmawiał z nimi.
Jeżeli znakomitość i rzadka piękność tego nieznajomego uderzyły mię już wówczas, gdym go widział w cuchnących sukniach i opiłego wódką w szynkowni, to znakomitość ta i piękność wydały mi się tém wyraźniejsze, kiedym go ujrzał ubranego wytwornie i wyszukanie; fizyonomia jego, gdy rozmawiał z tą biedną blondynką, była pełna wdzięku, delikatności i ułudy; podziwiałem jego wyszukaną grzeczność, gdy odprowadzał smutną opuszczoną do jéj powozu, który zaszedł przed ganek. — Następnie nieznajomy szybko wbiegł na schody i spiesznie wszedł do Muzeum.
Miałem nakoniec dowiedziéć się o nazwisku tego młodzieńca: pamiętałem kolor liberyi jego służby, i wkrótce ujrzałem obok siebie lokaja wzrostu tamburmażora który z nim przyjechał.
— Panie, — rzekłem — czy ten piękny zielony powóz za którym pan siedziałeś, należy do księcia de Montbar?
— A tak... mój ty charłaku — odpowiedział kolos, pogardliwie obejrzawszy moję skromną mieszczańską liberyę i mocno urażony moją poufałością.
Zbyt zadowolony otrzymaną wiadomością, nie zważałem wcale na niepochlebny epitet, którym mię przywitał, i odszedłem od tak dumnego kolegi.
Już więc niewątpliwie, nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami, był to książę de Montbar; przybył do Muzeum, zapewne w nadziei zostania tam Reginy. Ona już niezawodnie być tam musiała, po niejakich bowiem poszukiwaniach znalazłem pomiędzy służącymi liberyą hrabiego Duriveau, który miał przywieść do Luwru Reginę i jéj ojca. Aby się o tém lepiéj jeszcze przekonać zbliżyłem się do grupy, pomiędzy która postrzegłem dwóch lokai w ciemnéj liberyi z niebieskiemi kołnierzami i srebrnemi galonami. — Zdawało się że wiedli bardzo ożywioną rozmowę.
— Bo to widzicie, u nas to brną po uszy, — mówił lokaj w niebieskiéj liberyi z żółtym kołnierzem. — Wczoraj n. p. mimo że już nikogo wpuszczać nie kazano, przyszedł krawiec i rzeźnik którzy już przestali dostarczać potrzeb domowych, bo od roku ani szeląga nie widzą; gwałtem dostali się na wielkie schody, gdzie spotkali pana i nawymyślali mu... a to... tak głośno że aż u nas na dole całą ich kłótnię słychać było.
— Nie płacić krawcowi... na to jeszcze... pozwalam, ściśle rzeczy biorąc, — sentencjonalnie wtrącił drugi, — ale nie płacić rzeźnikowi... to wcale niesmaczno... ci ludzie widzę są na schyłku... oddal się ztamtąd, mój chłopcze.
— O tém już nie mówię, że pan markiz wystawia Hubertowi, swojemu woźnicy, rewersa za żywność dla koni, a już mu trzech takich rewersów nie zapłacił. Przed wczoraj... szwaczka zrobiła u nas piękną scenę, bo przyniosła dla pani balową suknię i nie chciała jéj zostawić tylko za gotówkę... Słowem co dzień u nas takie sceny... wszyscy wiedzą jakeśmy bogaci... A jednak, ktoby inaczéj pomyślał, sądząc po naszéj wystawności?
— U was, widzę tak samo jak i u nas, — rzekł strzelec, którego wczoraj widziałem w sklepie la Levrassa. — Książę pan wszystko przejadł... już nawet chce u jednego lichwiarza zastawić szpadę i brylantowe ozdoby swego ojca.
— Umykajcie od nich, moje dzieci... umykajcie.
— A moje zasługi?.. powiedział któryś, — winni mi za pięć miesięcy...
— Zostań jeszcze miesiąc, to będą ci winni za pół roku... Patrz, o to właśnie jeden z lokai hrabiego Durivenu, tam się staraj dostać... to dom mocny jak Nowy most.
I przystąpiwszy ku służącemu hrabiego Duriveau, jeden z rozmawiających lokai, rzekł:
— Dzień dobry, Auguście...
— Dzień dobry ci mój stary.
— Słuchajno, nie ma tam u was miejsca dla jednego z naszych przyjaciół?
— U nas... nie... ale zdaje mi się że będzie jedno w przedpokoju pana vicehrabiego.
— U syna twojego pana?
— Tak!
— No proszę, taki smarkacz? ma już przedpokój.
— Nie mów mi o tém, bo mię mało... ale tak jest w saméj rzeczy, ma zupełny apartament, osobnego pokojowca do usług, dwóch lokai i własny powóz; wychodzi kiedy chce, wraz z swoimi kolegami i guwernerem... figlarzem jakiego jeszcze świat nie widział. Oto, naprzykład... dzisiaj wieczorem wiezie pana vicehrabiego na teatr Skoczków: Jakób chodził po lożę. Być może że i sam pan hrabia będzie:... Ha!! młody vicehrabia w dobréj jest szkole. Już parę razy pijaniuteńki wrócił do domu.
— Niezłe zaczyna.
— A zły i zuchwały... Ale mniejsza oto, nie zapomnę nigdy jaki mu przed kilku laty wyprawiono taniec w lesie Chantilly; spotkał tam małych żebraków i dobił ich swemi głupstwami, ale téż pięknie się zemścili, bo go unieśli w głąb lasu i gdyby nie ront żandarmów, nie wiadomo coby się z nim było stało,..
— Ah! to doskonałe...
— Ale, ale, dla Boga!... wszakże i panna de Noirlieu, którą przywieźliśmy dzisiaj z panem hrabią do Muzeum, miała także udział w téj scenie, bo i ją także porwali ci mali bandyci. Miała wtedy ośm czy dziewięć łat... O! nigdy nie zapomnę téj śmiesznéj sceny! Regina była w Muzeum; słuchałem więc ciągle w nadziei że się jeszcze czegoś dowiem.
— Hum! — odezwał się znowu ów lokaj, który szukał miejsca dla kolegi, — u takiego smarkacza służba musi być bardzo przykra?
— Bah! można się przyzwyczaić; wreszcie nie wiele tam do roboty, dwóch nas jest do przedpokoju.
— Na honor! jeżeli taki zły jak mówią, to nie ma o co się starać.
— Nie tak zły jak dumny... oto, trzy lata temu był z trzema towarzyszami i swoim figlarnym guwernerem na obiedzie w Sceaux... u restauratora; guwerner którego to niebardzo bawiło i który umyślnie wybrał Sceaux, sadza za stół trzech smarkaczów, wsiada do powozu i umyka do pewnéj kobiéty która mieszkała w Chatillon...
— Ah otoż to mi dopiero guwerner!
— Nimeśmy powrócili, smarkacze kazali przywołać z ulicy małą trzynasto czy czternasto-letnią śpiewaczkę która grała na gitarze, i takiéj dopuścili się z nią zgrozy, tak ją znieważyli, osobliwie zaś mały vicehrabia, że całą restauracją oburzyli; chciano ich niebardzo grzecznie traktować... ale... nagle rzekł lokaj do kolegi, — opowiem ci to innym razem... bo oto mój pan... jak się z tobą zobaczę, pomówimy o miejscu...
To mówiąc lokaj hrabrego Duriveau czém prędzéj pospieszył na ganek do którego i ja się zbliżyłem, sądząc że Robert de Mareuil, pan mój, ukaże się wkrótce po Reginie; widziałem że stanęła na ganku, wsparta na ramieniu około pięćdziesięcioletniego mężczyzny — późniéj dowiedziałem się, że był to baron de Noirlieu jéj ojciec; wysmukły, nieco już zgarbiony, miał włosy siwe, oczy zapadłe, pałające, chudość twarzy, gorzki, przymuszony i jakby wyciśnięty na ustach uśmiech, nadawały jego rysom wyraz chorobliwego, prawie dzikiego smutku.
Ubiór Reginy odznaczał się surową skromnością, miała na sobie czarną suknię i biały krepowy kapelusz, mniej wszakże biały jak jéj blada twarz hebanowym włosem okolona... w całéj postaci téj dziewicy przebijała się zimna powaga. Książę de Montbar i hrabia Duriveau nadskakiwali jéj, hrabia uśmiechający się, uniżony, to zwracał mowę do barona który odpowiadał krótko, z roztargnieniem, to znowu do Reginy, która jak się zdawało przyjmowała go nadzwyczaj obojętnie. Przeciwnie zaś książę de Montbar, w obejściu z młodą dziewicą zachował wyrachowaną grzeczność; mimo to jednak swobodny, wesoły, najwięcéj zajmował się baronem, a ten także dla niego był mniej ponurym i milczący; kilka razy książę przemawiał do Reginy, ona też odpowiadała mu zmieszana, oczy spuszczając, nie zaś z dumną oziębłością jaką okazywała hrabiemu Duriveau.
Nakoniec o kilka kroków za tą główną grupą, postrzegłem Roberta de Mareuil. Twarz jego jaśniała radością.
Służący pana Duriveau przybyli, Regina, jéj ojciec i hrabia zajęli miejsce w przepysznym, ciemno lakierowanym koczu, za który wsiadło dwóch lokai. W chwili odjazdu Regina podniosła wzrok i zatopiła go tak wyraźnie, tak długo w Roberta de Mareuil, że książę de Montbar, stojąc na ostatnim stopniu schodów, zdziwiony, żywo się obrócił chcąc przekonać się do kogo zmierzało to spojrzenie panny de Noirlieu; lecz Robert de Mareuil trafem czy też z umysłu zniknął w tłumie osób opuszczających Muzeum. Książę, nic nie dostrzegłszy wsiadł do karyolki i odjechał.
Wtedy Robert de Mareuil, dał mi znak abym poszukał powozu — przywiodłem go, a gdym zamykał drzwiczki, pan mój nie ukrywając swojej radości, rzekł:
— Do domu, mój chłopcze... tylko żywo!
Gdyśmy wrócili do mieszkania, poszedłem na górę tuż za Robertem. Baltazar przyjął nas na wschodach, gdzie czekał niecierpliwie naszego powrotu.
Robert de Mareuii, nie mogąc się dłużéj wstrzymać, skoro tylko postrzegł poetę, zdaleka już zawołał:
— Ona jest moja!
— Ona jest nasza... wygraliśmy!... zawołał poeta.
Weszliśmy do pokoju, Baltazar oddał się szalonéj wesołości. Robert de Mareuil, zamiast uczuć całą powagę swojego tryumfu, podzielił oryginalne wyskoki radości poety, które o ile w Baltazarze były niewinne, w Robercie oburzały... wreszcie obaj przyjaciele, niepomni zapewne na obecność moję, wzięli się za ręce i zaczęli bujać się, skakać, tańczyć, wołając:
— Zwycięztwo!... niech żyje Regina!
Skoro przeminął pierwszy zapał, poeta zawołał:
— Robercie, winniśmy wdzięczność Opatrzności... obchodźmyż godnie piękny dzień dzisiejszy... Już od kilku tygodni żywi mię nędzna garkuchnia z ulicy św. Mikołaja... zaproś mię dzisiaj na obiad do Rocher de Cancale.
— Zgoda!...
— A potém, pójdziemy na widowisko... Nie potrzebuję powiadać ci gdzie pójść pragnę: do teatru Skoczków!! aby tam nakoniec obaczyć ten ukryty brylant! ten cud nieznany! tę Baskinę o któréj mi wspomniał Duparc!
— Zgoda... pójdziemy na teatr Skoczków, — rzekł Robert, — spędzimy czas wesoło, bo ten mały teatr jest miejscem schadzki wszystkich wsławionych hulaków.
— Marcin pójdzie zamówić na szóstą godzinę obiad po pięćdziesiąt franków od osoby... bez wina... i najmie parterową lożę w teatrze Skoczków, jeżeli jeszcze dostanie, — powiedział Baltazar.
— Bardzo dobrze... — odparł Robert.
— No Marcinie, i ty podzielisz naszę radość, — zawołał Baltazar, — damy ci obiad w jakim kątku w Kocher de Cancale, i na bilet parterowy.
— Słuchaj, — rzekł do mnie Robert de Mareuil, kładąc mi złoto w rękę, — w Rocher dasz sto franków zadatku na obiad... zapłacisz lożę, a resztę weźmiesz sobie.
— Ale proszę pana, ja nie wiem gdzie jest Rocher de Cancale i...
— Wsiądziesz na kozioł ze stangretem, a on cię zawiezie, mój ty naiwny Marcinie, — odezwał się Baltazar, — powiedz mu tylko te dwa wielkie słowa: Rocher, Teatr Skoczków, a zaniesie cię na skrzydłach zefira o czterech łapach.
— Teraz, — rzekł Robert do swojego przyjaciela, w chwili gdy wychodziłem z pokoju — muszę ci opowiedzieć jak się to wszystko stało... ona jest moja, ah! powtarzam, na prawdę moja!
Gdym zamykał drzwi, słyszałem jak Baltazar wesoło zawołał:
— Niech żyje Regina!




15.
Teatr Skoczków.

— Chodźmy na teatr Skoczków, obaczmy ową Baskinę, o któréj jeden znawca mówił mi niby o jakim cudzie, — powiedział Baltazar do Roberta de Mareuil.
Nie wątpiłem już że mówił o towarzyszce dziecinnych lat moich. Myśl ta przejęła mię nieopisaną radością. Naprzód więc, stosownie do rozkazu panów moich, pośpieszyłem zamówić obiad w Rocher de Cancale, a potem remizą dostałem się do teatru Skoczków. Przeczytałem afisz. Przedstawiano Zaczarowaną czapkę; imię Baskiny umieszczone było skromnie u samego spodu, pod szeregiem imion innych aktorek. Biédaczka wtedy jeszcze zapewne niezbyt świetną miała sławę. Udałem się do kassy, w nadziei że się tam dowiem co o Baskinie; kassyer odebrawszy odemnie pieniądze za bilety do loży, rzekł mi:
— Właśie ostatnią lożę ci daję mój kochany, nasz teatr wchodzi w modę... dzisiaj nasze loże zajmują markizowie, hrabiowie, kapitanowie; słowem sam wielki świat, jak na włoskiéj operze.
— Proszę pana, czy panna Baskina występuje dzisiaj? — spytałem.
— Nie, to sławna Klorynda występuje w roli srebrnéj nimfy.
— Przecież, czytałem na afiszu imię Baskiny.
— Ah tak!... mała figurantka... ma tam podobno jakąś rolkę... złego ducha, ale i kwadransa nawet nie bawi na scenie...
— Mówią jednak, że mimo to Baskina okazuje wiele talentu?
— Talentu! figurantka płatna po dziesięć soldów za wieczór!... talentu!... ah młodzieńcze, ja tego słuchać nie mogę!
— A nie mógłbyś mi pan powiedzieć gdzie mieszka panna Baskina?
— Gdzie mieszka! — wybuchając śmiechem zawołał kassyer — dowiedz się mój chłopcze, że figurantki po dziesięć soldów za wieczór biorące nie mieszkają nigdzie...i nigdzie... czasem tylko gnieżdżą się... i to jeszcze...
I tyłem się do mnie odwrócił.
Zmartwiłem się niemało, lecz pocieszała mię myśl, ćże wieczorem widziéć będę Baskinę, i że może nastręczy mi się sposobność pomówienia z nią po widowisku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar dotrzymał obietnicy; podczas gdy wesoło obiadował z Robertem de Mareuil, z góry już, celebrując opanowanie milionów Reginy, dla mnie także zastawiono w kredensie najsutszą w mojém życiu ucztę: ale nie mogłem jéj oddać należytych honorów, zbyt zajęty byłem i sposobami widzenia się z Baskiną i obawą o przyszłość Reginy, gdyż Robert de Mareuil już teraz bez ogródki twierdził, że go Regina kocha.
Skończywszy obiad panowie moi, kazali mię przywołać, i ruszyliśmy do teatru Skoczków.
Baltazar dal mi dosyć pieniędzy na opłacenie mojego miejsca, dostałem się więc na parter. Nigdy w życiu nie byłem w teatrze, a zdziwienie moje i ciekawość tém były większe, że wszedłem w czasie międzyaktu i wśród okropnego zgiełku, który zresztą zbyt jest pospolity w teatrach tego rodzaju.
Nieprzyzwoita postawa niektórych widzów na przedsceniu, wzbudziła ten hałas. Wszyscy moi sąsiedzi parterowi, powspinawszy się na ławki, z całych sił wrzeszczeli:
— Za drzwi! za drzwi! twarzą do parteru!... Galerye i paradys chórem powtarzały te wyrazy, przy gwizdaniu, wyciu i ogłuszającém tupaniu nogami.
Widzowie na przedsceniu, którzy ten hałas spowodowali, ciągle tyłem do publiczności odwróceni, siedzieli na poręczy swéj loży.
Nakoniec, czyto bojąc się istotnego buntu, czy téż rozumiejąc że długim oporem dostatecznie już protestowali przeciw tyranii ludu, zwolna się poobracali, rzucając na salę pogardliwe spojrzenia; tę przegranę przedscenia przyjęto hucznym zwycięzkim okrzykiem ah, ah, ah! pochodzącym ze wszystkich zbuntowanych końców sali. Wypadek ten nie miał jednak dalszych skutków.
Loża o któréj tu mowa, sąsiednią była loży Roberta de Mareuil i Baltazara; zajmowały ją cztery osoby. Dwie z pomiędzy nich już znałem, były zaś niemi: hrabia Duriveau i jego syn vicehrabia Scypio. Piérwszego widziałem wczoraj u ojca Reginy, a rano w Luwrze; Scypiona zaś poznałem natychmiast, bo chociaż od sceny w lesie Chantilly lat kilka upłynęło, choć znacznie urósł, rysy jego jednak mało się zmieniły: zawsze jasne włosy jego wiły się w puklach około miłéj, ale zuchwalstwem i przedwczesną krnąbrnością nacechowanéj twarzy. Vice-hrabia Scypio zaledwie niedorostek, podobnym był jednak więcéj do młodzieniaszka niż do dziecka.
Kiedy się odwrócił ku sali cerę miał ożywioną, oko iskrzące, rozdrażnione; uderzył mię zuchwały i śmiały giest, jakim zdawał się wyzywać widzów grożąc im trzcinową laseczką, którą trzymał w ręce, strojnej w glansowaną rękawiczkę.
Dorosły mężczyzna taką junakieryą, byłby wywołał nową burzę, ale zuchwalstwo Scypiona przyjęto tylko głośnym wybuchem śmiechu i szyderczemi brawami. Nie wiem jak daleko gniew byłby uniósł to dziecię, które z wściekłości zaciskało usta, gdyby ojciec nie był je po przyjacielsku odprowadził w głąb loży. W tejże loży znajdował się drugi młodzieniaszek, prawie w wieku Scypiona, i jakiś mężczyzna z roztropném ale nikczemném i chytrém obliczem; wnosząc z tego com słyszał rano od ludzi hrabiego, człowiek z chytrém obliczem musiał to być i był w rzeczy saméj guwerner Scypiona, młodzieniaszek zaś był to jego towarzysz.
Mimo niewielkiéj znajomości świata, dziwném mi się wydało że hrabia wodzi syna po takich widowiskach, nie tyle z powodu sztuk tam przedstawianych, bo owszem czarodziejstwa bardzo niewinną mogą być dla dzieci zabawką; ale hrabia musiał zapewne widziéć, że teatr ten częstokroć był miejscem schadzki ludzi, którzy po zbytecznych libacyach pragnęli przepędzić głośny i szalony wieczór.
Wkrótce trzy uroczyste stuknięcia za zasłoną, nakazały powszechne milczenie, orkiestra odegrała posępną uwerturę. Niecierpliwy ujrzéć Baskinę spytałem jednego z moich sąsiadów:
— Czy wkrótce obaczymy pannę Baskinę?
— Co to za Baskina?... Ah! ta blondynka co gra złego ducha... nie, nie tak prędko... jéj scena przypada dopiero w końcu aktu.
— Wszak panna Baskina ma wiele talentu, proszę pana?
— Na honor, nie wiem; dosyć sobie śmieszna,. Kiedy swoje djabelskie grymaski stroi, nie ma co mówić, wygląda jak istny szatanek; ale kiedy śpiéwa o! wtedy... dziękuję... to nudne jak na operze.
— Ah! co pan mówisz? Wtrącił mój sąsiad z lewéj strony — Baskina odgrywa swą rolę z prawdziwym czuciem! i co za głos!... Ja tylko przychodzę aby ją słyszeć.
— Każdy ma swój gust, — odpowiedział mój sąsiad na prawo.
I obracając się do mnie, dodał po cichu:
— Nie zważaj pan na to co ten jegomość mówi, on się na niczém nie zna; ta Baskina wcale nie jest aktorką, tylko lichą figurantką za parę bardów, a chuda jak gwóźdź... no proszę... i jéj dają traiczne role?... to aż litość bierze! Ale spojrzyj-no pan na Kloryndę, która przedstawia srebrną nimfę... to mi dopiéro!... to mi aktorka! to mi wzrost! to... obaczysz pan jaka sprężysta!
Podniesiono zasłonę: spojrzałem do loży, którą zajmował Robert de Mareuil i Baltazar. Poeta siedząc na przodzie był promieniejący, widać że się doskonale bawił; przeciwnie zaś siedzący w głębi Robert, wyglądał zakłopotany, ponury; smutku tego nie mogłem pogodzić z jego przekonaniem o niezmiennéj miłości Reginy. Ta sprzeczność przypomniała mi że rysy Roberta mocno były zmienione po tajemnéj jego rozmowie z la Levrassem, od któréj nawet Baltazara wyłączono. Uwagi te dawały mi wiele do myślenia, głównie jednak zajmowała mię przedstawiana sztuka czarodziejska, bom lada chwila wyglądał ukazania się Baskiny.
Odezwało się we mnie tysiące wspomnień z dziecinnych lat moich, wspomnień zbyt słodkich i zarazem gorzkich; zapomniałem o przedstawianéj sztuce, nie zważałem co się wkoło mnie działo, pewny że głos Baskiny przywoła mię do rzeczywistości skoro się tylko ona ukaże na scenie.
Nowy wypadek przerwał moje dumania.
Na wprost loży hrabiego Duriveau znajdowała się próżna loża; dostali się do niéj dwaj ludzie licho ubrani, przelazłszy przez poręcz galery i w któréj zrazu zajmowali miejsce; że zaś nadeszli prawi właściciele loży zastali ją zajętą, powstał ztąd spór hałaśliwy i widowisko na chwilę musiało być przerwane.
Nieproszeni goście, machali rękami wgłębi loży, chcąc niby bronić każdéj stopy ziemi, ale nagle silna dłoń pochwyciła mniejszego z opierających się, podniosła go, przesadziła przez poręcz i cisnęła na miejsce, które zajmował poprzednio.
Ten dowód siły i zimnéj krwi, swą komicznością wzbudził powszechne zachwycenie; paradys i parter sypnęły brawa, mnóstwo głosów zawołało:
— Autor! autor! — bo człowiek o silnéj dłoni dotąd niepostrzeżony, odwrócił się właśnie w głąb loży, zapewne aby wyrugować z niéj podobnym sposobem i drugiego gościa; lecz ten wraz z towarzyszem swoim przesadzonym za galeryą, znikł chroniąc się przed szyderstwem całéj sali.
Zbyt żywo podniecona publiczna ciekawość na teém nie poprzestała; chciano koniecznie przypatrzyć się sprawcy tak silnego żartu, i parter, paradys, galerye, znowu jednozgodnym okrzykiem powtórzyły:
— Autor! autor!
To pochlebne przywoływanie jak się zdaje nie obraziło skromności bohatéra tyle podziwianego czynu; wystąpił na brzeg loży z miną zadowolnioną i uprzejmie powitał publiczność, z komiczném niby zawstydzeniem kładąc rękę na piersiach.
Podwojono krzyki i brawa. Człowiek o silnych dłoniach pragnąc zapewne aby w tak pochlebnym tryumfie miała także udział towarzysząca mu osoba, obrócił się i na wpół żartem na wpół gwałtem wprowadził na środek loży dosyć ładną, ale bezwstydnéj miny kobiétę, którą jednak zmieszało to tak nagłe przedstawienie.
Teraz już podzieliły się zdania co do postępku człowieka o silnych dłoniach:
Jedni z zapałem przyklaskiwali, i tym... człowiek ten znowu się ukłonił.
Drudzy (a do ich liczby należał Scypio Duriveau i jego towarzysz) gwizdali, człowiek o silnych dłoniach z nieustraszoną zimną krwią i im także ukłonił się.
Gwałtowna scena byłaby może nastąpiła między gwiżdżące mi a poklaskającemi, gdyby neutralni głośno nie byli upomnieli się o kontynuacą widowiska.
To żądanie pogodziło dyssydentów i powoli cisza nastała. Człowiek o silnych dłoniach usiadł po jednéj stronie swojéj łoży, młoda kobiéta bezwstydnéj miny usiadła po drugiéj stronie i znowu rozpoczęto przedstawienie.
Ja zaś stanąłem jak wryty... serce moje biło gwałtownie... bo w człowieku o silnych dłoniach poznałem Bambocha.
Silny, słuszny, swobodny w ruchach, jak dawniéj czarne swoje włosy strzygł bardzo krótko, a pięć znamion mocno odbijających się na jego szerokiém czole, nadawały jego rysom wyłączny charakter; to leż od razu poznałem towarzysza dziecinnych lat moich: jego ciemne i gęste faworyty, i zawiesisty tego samego odcienia wąs, podwyższały jeszcze wyraz jego energicznéj twarzy, ale fizyonomia jego dawniéj dzika i szydercza, teraz wydała mi się raczej ucinkową, jowialną i zuchwałą. Ubiór Bamborha był zbytkowny ale bez gustu: gruby złoty łańcuch wił się po jego wiśniowéj, aksamitnéj kamizelce; u koszuli miał brylantowe guziki, a rękawy od bronzowego fraka, zapewne dla większéj wygody, wywinięte aż poniżéj pięści, dozwalały widziéć szerokie ręce niezbyt starannéj czystości; umyślnie zaś pokładł je na poręczy loży, aby podziwiano pierścienie i drogie kamienie na grubych palcach jego połyskujące. Sądząc zapewne że udawanie krótkiego wzroku należy do dobrego tonu, Bamboche, mimo widoczny blask swych otwartych, wesołych i jaśniejących, siwych oczu, kiedy niekiedy bardzo niezgrabnie patrzył przez złotą lornetkę. Towarzyszka Bembocha, na którą on zresztą bardzo małą zwracał uwagę, miała na głowie świeży różowy kapelusz, na ramionach bardzo piękny szal.
Czarodziejska sztuka ciągle jeszcze trwała; ale ja tylko na Bambocha patrzyłem; serce moje gwałtownie bilo; miał słuszność Klaudyusz Gérard, gdy powiedział:
„Za dziesięć czy za dwadzieścia lat znajdziesz twych towarzyszy, a równie jak dawniéj głęboko uczujesz przyjaźń lat dziecinnych, która cię wiąże z Bambochem i Baskiną.“
W rzeczy saméj, sądziłem że kilka zaledwie dni ubiegło jak się rozłączyłem z moimi towarzyszami. Nie badałem już jakiemi ryzykownemi, występnemi zapewne, a może nawet i zbrodniczemi sposoby, ów niegdyś zrujnowany Bamboche, ów prześladowany przemytnik, ów znany spólnik la Levrassa i kaleki bez nóg w tajemnych interesach, znowu mógł występować z niejakim zbytkiem. Nie badałem również czy śmiała ufność z jaką ukazywał się publicznie, dowodziła jego niesłychanéj zuchwałości, czy też niewinności... bom tylko pojmował radość z jaką go oglądałem. Oczy moje mimowolnie łzami zaszły gdy pomyślałem, że wkrótce zapytamy się wzajemnie: — Czy pamiętasz? — Jedna mię tylko rzecz niepokoiła: czy Bamboche wié, że Baskina wystąpić ma na scenę?... czy ją równie jak niegdyś kocha?... Obecność kobiéty przybyłéj z Bambochem wikłała bardziéj jeszcze te kwestye, które w czasie międzyaktu rozwiązać miałem nadzieję. Postanowiwszy więc nieodzownie wyprosić Bambocha z loży i pomówić z nim, nie spuszczałem go z oka. Towarzyszka jego pochyliła się nieco i coś mu poszepnęła do ucha; natychmiast Bamboche, chociaż go widocznie czarodziejska sztuka niby dziecko bawiła, skinął potwierdzająco i wyszedł z loży. —
— Chciałeś pan widzieć Baskinę, — rzekł do mnie w kilka chwil późniéj, mój sąsiad z lewéj strony, a głośny zwolennik biednéj figurantki — uważaj! ona się zaraz pokaże... oto już grzmi, piekielny ogień i cała ta czereda zapowiada jéj przybycie.
Proszę sobie wyobrazić jak ciekawe i niecierpliwe spojrzenia rzucałem na scenę.
Teatr przedstawiał wówczas ciemną głębią lasu, pioruny biły nieustannie, częste błyskawice rozwidniały widownię...
Widok téj dekoracyi, huk piorunów, zrodziły w umyśle moim złudzenie prawdziwie dziecinne, które wywarło na mnie dziwne i prawie przerażające wrażenie.
Kilka lat temu, w ciemnym losie, po którym również rozlegał się huk piorunu, który rozwidniało także złowrogie światło błyskawicy... spotkało się troje opuszczonych i troje bogatych dzieci...
Pięć z pomiędzy nich: Scypio, prawie młodzieniec, — Robert de Mareuil, — ja i Bambrche, — już dorośli ludzie, — Baskino, dorosła dzievica, — spotkało się, wzajem jedno o drugiém niewiedząąc na tym komicznym teatrze przedstawiającym także las którego echa powtarzały huk piorunu.
Jednéj tylko Reginy brakowało... ale obecna w mojéj pamięci, że tak rzeknę, obecna także było téj scenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili gdy po za sceną podwajał się łoskot grzmotów, otworzyła się klapa w podłodze, i zionął przez nią bujny czerwony płomień, jakto zwykle bywa przy wystąpieniu mieszkańców piekła, potem wybuch ustał powoli i ujrzałem z głębi piekieł wychodzącą Baskinę.
Musiała mieć wówczas lat szesnaście lub siedmnaście; postać jéj więcéj niż średniego wzrostu, była wysmukła i wytworna, tylko zbyt szczupła... zapewne skutkiem nędzy lub trosków...
Baskina miała na sobie cieliste trykoty, wydatnie odbijające przecudne zarysy jéj nóg; piękność jéj ramion, świetna białość piersi i barków, silnie się odznaczały przy krótkiéj czarnéj spódniczce zasianej czerwonemi i srebrnemi, kabulistycznemi figurami; na jéj czole uwieńczoném pysznemi blond włosami w warkocze splecionemi, sterczały dwa małe srebrne rożki, ruchome jak kitki, a na szerokich i jak marmur gładkich plecach, powiewały dwa z czarnéj krepy skrzydełka, zakończone srebrnemi pazurkami.
Mimo tak piekielną, a ledwie że nie powiem śmieszną okazałość... pojawienie się Baskiny silném przejęło mię wrażeniem, bo swoim rysom znakomitym anielską czystością, umiała nadać prawdziwie szatański charakter; nieuróżowana wcale zatrważała swą bladością; same tylko wielkie oczy blaskiem swym oświecały jéj twarz jak całun białą.. Niepodobna opisać jaka sprzeczność istniała między jéj pałającém i prawdę gorączkowém spojrzeniem, a gorzkim, lodowatym, uśmiechem, który wykrzywiał jej twarz niebiańsko piękną... Niepewne przeczucie powiadało mi, że téj maski nie przywdziała dowolnie i tylko z potrzeby roli... nie... wszakże dobrze pamiętałem jak dzikiém wybuchając uczuciem wzniosła ów złowrogi toast nienawiści złym bogaczom, kiedy ją wraz z nami w lesie Chantilly odtrącili mali bogacze, pamiętałem jaka to dzika radość zabłysła na jéj twarzy, zwykle łagodnéj i miłéj, kiedy, za nadejściem nocy, unosiłem na mojém ręku zemdloną Reginę... Tak jest, pojąłem, że w téj roli złego ducha dusza Baskiny, przez zbytek nieszczęściu zapewne do rozpaczy przywiedzionej, zupełnie się na jéj twarzy odbija... Fatalność jakby z umysłu usposobiła ją do roli... którą jej traf przeznaczył.. Głębokie wrażenie jakie wywarła na niektórych wyższego rzędu umysłach, widocznie przekonywało, że gra jéj jest czémciś więcéj niż artystyczném odgrywaniem roli, samo przez się mało znaczącéj.
Wszelako pojawienie się Baskiny, jéj gra, ruchy i prawdziwie dramatyczna postawa, nie od razu oklaski zyskały; dlaczego? Teraz dopiéro pojmuję, że dla większéj liczby widzów tego teatru, Baskina była tylko ładną figurantką, nieco chudą, a zbyt bladą. Mniejszość zaś widzów zdolnych ocenić jéj wartość, nie bywa zbyt szczodra w oklaskach... Lecz mylę się; Baltazar zawołał:
— Zachwycająca... wzniosła!...
I wściekłe sypnął brawo.
Być może, iż oklaski jego byłyby znalazły echo, częstokroć bowiem podziw bywa najdzielniejszym przewodnikiem elektryczności, ale téż często lada drobnostka oziębia zapał; i tym razem to miało miejsce. Szyderczy śmiech i ciągle powtarzane sza! wychodzące z loży yicehrabiego Scypiona, sparaliżowały ogniste oklaski, które zapał Baltazara byłby może wywołał. Poeta jednak nie stracił odwagi i znowu z całych sił zaczął bić brawo... To wywołało nowe cicho, teraz już nie z saméj tylko loży vicehrabiego pochodzące.
Baskina, cała zapewne przejęta swą rolą, zdawała się być obcą temu co zaszło na sali, ale nowy wypadek od razu biedną figurantkę wyrwał ze świata złudzeń.




16.
Baskina.

Aby pojąć wypadek, który tak niespodzianie zmieszał Baskinę wpośród jéj roli, musimy poi wiedzieć kilka słów o dziecinnéj a może nawet niedorzecznej scenie, z któréj wszakże Baskina umiała wydobyć czarowne wrażenie.
Skoro zły duch wystąpił z piekieł (przedstawiała bowiem złego ducha antagonistę dobréj nimfy), przez chwilę nieruchomy, skrzyżował ręce na piersiach; potem lekko zbliżył się do arlekina śpiącego pod opiekuńczą tarczą srebrnéj nimfy, którą przedstawiała Klorynda, okrąglutka aktorka z rozkwitającą twarzą i niedyskretnie wydatnemi wdziękami.
Osłonięta różową, srébrem przetkaną gazą, trzymając w jednéj ręce złoty róg obfitości, opiekunka Arlekina czerpała w nim kwiaty i z wszelkim wdziękiem swoim obsypywała niemi śpiącego pupilla — co było znaczącym emblematem uśmiechającego się losu jaki mu zapewniała.
Baskina, ciągle mając ręce na piersiach skrzyżowane, powoli zbliżyła się ku srébrnéj nimfie — i niepodobna opisać z jak szyderczém politowaniem zdawała się przypatrywać daremnym czarom przeciwniczki, wysilającéj się na pokrycie swojego ulubieńca allegorycznemi kwiatami... W jednéj mianowicie chwili Baskina, lekko wzruszając ramionami stanęła o krok tylko od dobréj nimfy... o jeden tylko krok... ale uczyniła to z tak jaszczurczym poruszeniem szyi, poglądala tak groźnie, z tak przerażającą potęgą, że dobrą nimfę przejęła tą bezwładną trwogą, jaką żmija przejmuje swą ofiarę nim ją połknie. Wtedy srébrna nimfa, krok za krokiem idąc ku Baskinie, jakby powodowana jakimś czarodziejskim pociągiem, drżącą ręką podała jéj swój róg obfitości. Baskina wyjęła z niego świeżo rozkwitłą różę, z szyderczym i lodowatym uśmiechem pokazała ją nimfie, niby każąc jéj podziwiać świeży blask tego kwiatu, a następnie zbliżając go do ust swoich, lekko nań tchnęła... a róża natychmiast zczerniała i listki jéj opadły.
Nigdy, o! nigdy nie zapomnę giestu, postawy, spojrzenia, fizjonomii Baskiny... słowem całéj nielitościwéj ironii, krwawego sarkazmu jakie objawiła podczas zabójczego tchnienia, którém zniszczyła ów kwiat świeży, świetny jak młodociane nadzieje i urojeniu;... z jaką pogardą, spuszczając swe wielkie, ponurym ogniem błyszczące oczy, spojrzała potém na szczątki kwiatu, który wreszcie nogami zdeptała.
Sądziłem że na tém koniec, sceny: lecz omyliłem się, wkrótce nastąpiła bardziéj jeszcze wzruszająca zmiana.
Po róży, Baskina wzięła ze złotego rogu świeży panieński bukiet myrty i pomarańczy... bez wątpienia, emblemat narzeczonéj Arlekina... Srébrna nimfo, nową przejęta trwogą, padła do nóg Baskiny i błagalnie załamując ręce niby łaski dla tego bukietu żebrała.
Baskina... zrazu nielitościwa, z zimną wzgardą odrzuciła prośby srébrnéj nimfy, konwulsyjną i tryumfującą ręką ściskając bukiet... lecz nagle zdawała się rozczulać... z wrastającém politowaniem nań spoglądać... Powoli rysy młodéj dziewicy przeistoczyły się; na jéj twarzy osiadł ów wyraz anielskiéj słodyczy, przecudnéj łagodności, jaki nieraz w jéj dzieciństwie podziwiałem... Nie niszcząc już myrtowego bukietu, Baskina owszem z niewinną a czarowną tkliwością, pieściła go giestem, spojrzeniem... Niepodobna pojąć ile wówczas gra Baskiny miała w sobie zachwycającego wdzięku, ile niepokonanej ułudy; to też srébrna nimfa, uśmiechająca się, uszczęśliwiona, uspokojona, całowała ręce złego ducha, sądząc że jéj bukiet ocalony... Niestety! omyliła ją nadzieja... Nagle anioł znowu się przemienił w szatana; Baskina za jedném tchnieniem zniszczyła bukiet wybuchając szyderczym, ale dźwięcznym i harmonijnym śmiechem; potém, jeżeli tak rzec można, ostatnie drgania tak złowrogiego śmiechu, przelała w andante jakiejś trudnéj aryi silnego i dzikiego charakteru (późniéj dowiedziałem się, że tę muzykę sama ułożyła), któréj wyrazy następującéj prawie były treści:
„Jestem zły duch, złe to moje państwo; lodowate tchnienie moje niszczy wszelką radość; skoro się tylko ukażę, wnet błogość zamieniam w smutek i t. d.”
Tę aryę, któréj tekst był dosyć mierny, Baskina śpiewała z podziwiającém czuciem i przejmującym wyrazem; jéj głos mezzo-soprano, zarazem poważny, gładki, dźwięczny, drgający, poruszył wszelkie strony mojéj duszy...
Ale nietylko na mnie jednego ten rzadki talent tak głębokie wywarł wrażenie...
Zawisły, jak to mówią, na ustach Baskiny, przypadkiem spojrzałem do loży którą zajmowali Baltazar i Robert de Mareuil, a która tuż do sceny przytykała.
Poeta słuchał Baskiny z zajęciem i uwielbieniem, o jakich świadczyły jego poruszenia, miny, i postawy pełne najoryginalniejszego zachwycenia; Robert de Mareuil przeciwnie, słuchał ją i podziwiał z całą siłą znawcy... Z razu siedział w głębi loży, potóm jakby mimowolnie pokonany śpiewem, grą i pięknością Baskiny, zwolna wysunął naprzód głowę, i oparty jedną ręką na poręczy loży, niby oczarowany nie spuszczał Baskiny z oka.
Naprzeciw loży którą zajmował Robert, lecz na wyższém piętrze, znajdowała się loża Bambocha. Dotąd jeszcze nie powrócił, a towarzysząca mu kobiéta sama tylko w niéj siedziała. Wyznać winianem, że równie jak większa część widzów i ona wydała mi się dosyć obojętną lub nieumiejącą cenić cudownego talentu jaki nagle rozwijała Baskina, biédna, nieznana figurantka... talentu, który do tego stopnia imponował, iż najzuchwalsi nawet przeciwnicy mimowolnie jéj ulegali. Wtedy bowiem gdy sąsiad mój z prawéj strony w niemćém zachwyceniu słuchał Baskiny, mój sąsiad ze strony lewéj, rzekł mi:
— A co, czy nie miałem słuszności?... czy czujesz pan jak ci Baskina ściska serce, jak cię smutkiem przejmuje!... Wszakże powiedziéć można, że się człowiek jéj boi, że jéj nienawidzi!... i na honor prawda... Nie cierpię jéj. Jakże ma złośliwą minę! radbym ją wygwizdał. Mów mi pan o Kloryndzie!... ba! to wcale co innego, ta tłuścioszka nie zasmuca nikogo... lecz rozwesela.
Nie wiem cobym był odpowiedział mojemu sąsiadowi, gdyby nie wypadek o którym wspomniałem i który wyjaśnić muszę.
Jak mniemam, Baskina była w połowie swojéj aryi; śpiewała ją energicznie, z wrastającą mocą: wtem nagle przerwało jéj nieprzewidziane zdarzenie.
Wicehrabia Scypio uznał za rzecz dowcipną rzucić podstępnie na scenę garść pukawek, które zapewne naumyślnie kupił dla wyplatania tego figla... a którego jak mówiono, nieraz już na tym małym teatrze dopuszczał się.
Baskina w ciągu śpiewu przypadkiem nadeptała kilka tych pukawek; niespodziany huk tak ją mocno przeraził, iż wstecz poskoczyła; jéj noga zaplątała się w dekoracji, tojest w kwiecie zasłaniającym otwór z którego wyszła, zachwiała się... i padła, lecz na nieszczęście tak komicznie... iż przedscenie, gdzie znajdował się vicehrabia, wybuchło niewyczerpanym śmiechem i ostremi gwizdaniami, które wnet znalazły echo w powszechnie objawionéj wesołości. Nieszczęśliwy upadek Baskiny tém więcéj nastręczał widzom powodu do śmiechu, że przedstawiała osobę groźną i straszną... Biédaczka podniosła się jak trup blada, na lożę vicehrabiogo Scypiona rzuciła spojrzenie przerażającéj rozpaczy i nienawiści... potém chciała uciec ze sceny; lecz pomieszana, dwakroć nie trafiła za kulisy. Wtedy podwojono wycie, gwizdania, śmiechy, aż nareszcie znalazła drogę i znikła jak obłąkana.
Nowy wypadek aż do ostateczności posunął powszechną wrzawę.
Bamboche z całą uprzejmością niosąc pomarańcze dla swojéj towarzyszki, wrócił do loży właśnie w wówczas gdy pukawki trzaskać zaczęły i Baskina upadła. Bamboche w jednej chwili poznał towarzyszkę dziecinnych lat naszych... głosem stentora wrzasnął: Baskino, oto jestem!... wskoczył na teatr... pobiegł do loży viechrabiego, za jednym zamachem, że tak powiem, wypoliczkował Scypiona, jego ojca, guwernera i w chwili gdy Baskina znikała silném uderzeniem nogi obalił kulissę, dostał się poza scenę, gdzie połączył się z biédną figurantką.
Widzowie zdziwieni niesłychaną śmiałością tego człowieka, zrazu zaniemieli, osłupieli. Bamboche już był znikł nim jeszcze własnym oczom wierzyć chcieli; lecz na chwilę stłumiony zgiełk, okropną teraz wybuchł wrzawą.
Ja także... skoro Bamboche wpadł za Baskiną pomiędzy kulissy, nagłą jak błyskawica myślą porwany, wstałem z mojego miejsca, w oka mgnieniu i sam nie wiem jak, przebiłem się przez ścieśnione szeregi otaczających mię widzów i wydostawszy się z teatru, w kilku poskokach stanąłem u drzwi któremi wychodzili aktorowie, umieszczonych tuż przy kassie gdzie rano kupowałem lożę. Właśnie gdy cały drżący tam przybyłem, potrąciły mię gwałtownie dwie osoby, które z wnętrza teatru uciekały. Był to Bamboche i okryta salopą Baskina, która się zaledwie na nogach utrzymać mogła...
Czując niebezpieczeństwo dania się poznać w podobném położeniu, a postrzegając o parę kroków odemnie powóz moich panów, rzekłem do Bambocha biorąc go za rękę:
— Oto powóz... siadaj pan żywo.
I prędko otworzyłem drzwiczki obu zbiegom. Pomoc ta była tak niespodziewana, że Bamboche nic zważając nawet zkąd się wziął powóz, wrzucił weń że tak powiem Baskinę i sam za nią wskakując rzekł mi:
— Za to ci zapłacę... Ruszaj gdzie chcesz, ale galopem!
— Do rogatek gwiazdy, ale żywo, żywo! — rzekłem do woźnicy.
I wskoczyłem za powóz.
Oddalaliśmy się bardzo szybko, dostrzegłem jednak gromadzące się wkoło teatru tłumy i wdali błyszczące bagnety żołnierzy, których zapewne z poblizkiego odwachu sprowadzono.
Nie posiadałem się z radości siedząc za powozem w którym znajdowali się przyjaciele dziecinnych lat moich. Nagle woźnica, zapewne za targnięciem sznurka, który miał do ręki przywiązany, wstrzymał konie... Prawie jednocześnie spuszczono jedno okienko, i usłyszałem głos Bambocha który z przerażeniem wołał:
— Stójcie... stójcie... zasłabła, o Boże!... co tu począć?...
Już nam teraz nie groziła żadna pogoń, byliśmy wtedy na bulwarku świętego Dyonizego... podbiegłem ku drzwiczkom.
— Mój chłopcze, — powiedział Bamboche, — nie wiem zkąd się u djabła wziąłeś w tak gwałtownéj potrzebie, ani téż dlaczego nam pomagasz; ale nie pożałujesz tego... Kochana dziewczyna która tu jest ze mną zasłabła... trzebaby natychmiast dostać zkąd eteru... albo octu... potem pojedzicemy do mnie... i będziesz mógł zabrać swój powóz;... masz tu na eter, resztę schowaj sobie.
I Bamboche wepchnął mi w rękę dublona.
— Dziękuję panu, — rzekłem tłumiąc moje wzruszenie, i z niejaką rozkoszą jeszcze przez kilka chwil zachowując moje incognito.
— Na ulicy ś. Dyonizego musi być apteka, jedźmy tam!
— Słusznie mówisz... żywo... żywo!
I Bamboche spuścił i drugie szyby powozu, dla dodania więcéj powietrza Baskinie bez ruchu na jego ręku leżącéj.
Dobrze poradziłem; w kilka minut później znaleźliśmy aptekę, w której kupiłem flaszeczkę eteru... Bamboche dał ją Baskinie powąchać, a ta powoli wróciła do przytomności...
— A teraz do mnie! rzekł Bamboche, — Hotel Pyreneów, ulica Petit-Lion-Saint — Sauveur No. 17.
Udzieliłem ten adres woźnicy i znowu zająłem moje miejsce, spokojny o zdrowie Baskiny, uradowany niespodzianką jaką sprawię moim przyjaciołom, niepomny zupełnie na moich panów, mocno zapewne niespokojnych o mnie i o swój powóz, jeżeli wyszli już z teatru.
Przybywszy na ulicę Petit-Lion-Saint-Sauveur rzekłem do woźnicy nim otworzyłem drzwiczki:
— Skoro osoby któreśmy tutaj z rozkazu mojego pana przywieźli wysiądą, możesz odjechać, jużeś więcej niepotrzebny...
Baskina, chociaż odzyskała przytomność, była jeszcze bardzo osłabiona; Bamboche musiał ją prawie na ręku wynieść z powozu; potem gdy zostali na ulicy, a powóz odjeżdżał, Bamboche powiedział do niéj:
— Czekaj... nim wejdziemy do hotelu, pozwól niech cię salopą dobrze otulę, niech ci twarz kapturem osłonię, bo ci bałwani odźwierni hotelowi są tak ciekawi, tak gadatliwi, że widok twojego teatralnego kostiumu narobiłby gwałtu w całym domu.
— Dobrze — słabym i drżącym głosem odparła.
Podczas gdy Bamboche ukrywał kostium Baskiny pod jéj salopą, ja stałem w cieniu i jak można najciszej rzekłem do mojego przyjaciela, aby głosu mojego nie poznał:
— Panie... oto reszta z czterdziestu franków które mi pan dałeś.
— Powiedziałem ci, mój chłopcze, że to dla ciebie.
— Dziękuję... ale jeżeli pan sądzisz żeś mi winien jaką wdzięczność, uczyń mi inną łaskę...
I oddałem Bambochowi pieniądze.
— A jakiéjże u djabła żądasz odemnie łaski? — spytał coraz bardziéj zdziwiony.
— Pozwól mi pan pomówić z sobą na osobności, w twojém pomieszkaniu.
— Dobrze i owszem; bo téż ta przygoda ma w sobie coś niepojętego. Chodź za nami.
Bamboche zapukał, otworzyły się drzwi hotelu, mój przyjaciel szybko przebiegł obok budki odźwiernego; ale ten postępując naprzód zapytał:
— Kto pan jesteś?
— Eh do licha! ja... czy nie poznajesz mię? — odrzekł Bamboche idąc daléj.
— Ale co za ja?
— Eh! do pioruna! kapitan Bambochio.
— Ah! przepraszam, po tysiąc razy przepraszam pana kapitana, nie poznałem, — z pokorném uszanowaniem rzekł odźwierny, co mię przekonało że mój przyjaciel używa pewnéj powagi w tym domu.
Uprzedzając pytanie które z kolei odźwierny miał mi zadać rzekłem mu:
— Ja należę do pana kapitana.
— Bardzo dobrze mój chłopcze, — powiedział odźwierny. Potém coś sobie przypominając szybko wybiegł z budki i wołał do będącego już na schodach Bambocha:
— Zapomniałem oświadczyć panu kapitanowi, że pan major trzy razy przychodził.
— Niech go djabli wezmą razem z tobą! — odparł Bamboche nie zatrzymując się.
— U pana kapitana zawsze dowcip na pogotowiu, — rzekł odźwierny, jak się zdaje przywykły do grubiańskiego obejścia mojego przyjaciela — i bynajmniéj się niém nieurażający.
Bamboche zatrzymał się w sieni drugiego piętra; weszliśmy do jego mieszkania. Mała lampka świeciła w przedpokoju; Bamboche otworzył boczne drzwi i rzekł do Baskiny;
— Wejdź tam.... jeszcze pewno znajdziesz węgle w popiele, rozpal ogień, ogrzéj się... za pięć minut będę przy tobie.
I obróciwszy się do mnie, kiedyśmy sami zostali, dodał:
— Teraz mój chłopcze... powiedz mi naprzód...
Ale dłużej już wytrzymać nic mogłem, nagle rzuciłem się Bambochowi na szyję, wołając:
— I ty nie poznajesz Marcina!...
Bamboche osłupiały, zrazu wstecz się cofnął. Uwolnił się z moich uścisków aby mi się lepiéj przypatrzeć; potém przyciągając mię ku sobie i z całéj siły tuląc do piersi, głosem z wzruszenia stłumionym odwróciwszy się ku sąsiedniemu pokojowi, zawołał:
— Baskino!... to Marcin!
Usłyszałem jakby skok w pokoju; otworzyły się drzwi i Baskina jeszcze na wpół salopą osłoniona, wpadła do przedpokoju, wskoczyła mi na szyję, łącząc swe nieme uściski, swe łzy z uściskami i łzami Bambocha i mojemi, bośmy wszyscy płakali...
Długo milczeliśmy, silnie ku sobie przytuleni... milczenie to kiedy niekiedy tylko przerywały łzy głębokiéj i konwulsyjnéj radości, łzy podnoszące serce...
O! bądź błogosławiony Panie! któryś w takich chwilach dozwolił mi zapominać na długie dni... długie łata nieszczęścia! Błogosławiony bądź Panie! któryś w niezrównanéj wspaniałomyślności Twojéj sprawił, że najprzewrotniejsze, najnędzniejsze istoty, zdolne są uczuć zachwyt duszy, którego słodycz i święta wzniosłość zbliża je ku Twemu bóstwu.
Oto było nas trzy ofiary losu. Ucierpieliśmy wiele, dopuściliśmy się wielu niecnych czynów, przyszłość nasza była smutna, smutniejsza może jeszcze niż przeszłość; a jednak wśród boskiego wylania dusz naszych zapomnieliśmy i o cierpieniach przeszłości i o ponuréj przyszłości. I czyliż tych błędów, tych prawie koniecznych następstw nędzy i opuszczenia, nie powinno było także zapomnieć i przebaczyć ojcowskie Twoje miłosierdzie i sprawiedliwość wielki Boże!... bo nie wszystko jeszcze zgniło, nie wszystko zmarło w duszach, które mimo upadku zdołały jeszcze tak religijnie uczuć niebiańskie upojenia przyjaźni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



17.
Zwierzenia.

— Chodźmyż do pokoju, tam przynajmniéj będziemy mogli napatrzéć się na siebie! — zawołał Bamboche skoro piérwszy wybuch radości przeminął.
Weszliśmy do sąsiedniego pokoju, który rozwidniały stojące na kominku woskowe świéce.
Baskina zrzuciwszy swój szatański kostium, okryła się czarną jedwabną salopą, którą w pasie tasiemką zaciągnęła.
Zrazu milczeliśmy; patrzeliśmy na siebie z zajęciem, rozrzewnieniem i ciekawością, jaką usprawiedliwiało piérwszę widzenie się po tak długiém rozłączeniu.
Energiczne oblicze Bambocha pozbyło się zwykłego sobie charakteru szyderczéj zuchwałości, zwilgocone jeszcze oczy jego spoczywały to na mnie to na Baskinie; ona zaś jednę dłoń trzymając w dłoni naszego towarzysza, drugę po bratersku opierając na mojém ramieniu, poglądała na mnie ze smutnym i zamyślonym uśmiéchem, jaki zwykle w dzieciństwie osiadał na jéj ustach, ilekroć mówiła o rodzinie i ojcu.
Rysy Baskiny widziane zblizka wydawały się jeszcze delikatniejsze, jeszcze czyściejsze jak na scenie, ale téż silniéj wybiło się na nich piętno nędzy i smutku; jéj cera niegdyś różowo przezroczysta, chociaż nieco od skwaru słońca ogorzała, teraz była zwiędła i chorobliwie blada; usta niegdyś tak świéże pobielały; a tylko rzadki wdzięk, wytworność szyi i kibici kazały zapominać o jéj chudości. Patrząc na tę przemianę aż mi łzy w oczach stanęły.
— Znajdujesz mię bardzo zmienioną, Marcinie, nieprawdaż? — spytała Baskina zgadując przyczynę mojego wzruszenia, — a ja... byłabym cię od razu poznała...
Potém spojrzeniem na mnie wskazując, rzekła do Bambocha:
— Jak on ma prawą, uczciwą minę! nieprawdaż?
— To mi przypomina słowa które rzekłem do Klaudyusza Gérard... człowieka któregośmy okradli a który zabrał nam Marcina, — odparł Bamboche: — „Z tego co mi pan mówisz o Marcinie, poznaję jego poważną i miłą twarz w któréj się maluje cały jego charakter.” I nie omyliłem się, tak jest w istocie, — dodał mocno się we mnie wpatrując, — o! tak jest, miło patrzeć na prawe oblicze... to uspakaja...
— Ty... powiedziała Baskina do Bambocha, z szczególną przychylnością, wyrzutem i melancholią, tyś się wcale nie zmienił, wszystko na tobie tępieje... nic twojéj żelaznéj natury przemódz nie może...
— Tak... tylko Marcin... i ty...
Baskina poruszyła głową.
— Kiedym was oboje obaczył, płakałem jak dziécię... mówił daléj Bamboche, niby nie uważając nu poruszenie Baskiny, — bo téż... po tylu latach rozłączenia... obaczyć się nakoniec...
— Znaleźć was jednego dnia... ciebie, — rzekła Baskina podając mi rękę — i ciebie! — dodała biorąc drugą Bambochowi.
— Już się więc na mnie nie gniewasz? — prawie z bojaźnią spytał jéj Bamboche.
— My troje... wszystkośmy sobie przebaczyć winni! — łagodnie rzekła Baskina; oczy jéj dziwnym ogniem zabłysły; zacisnęła szyderczo usta i dodała:
— Dla innychto żywić powinniśmy nienawiść!
— A więc już dawno nie widziałaś Bambocha? — spytałem naszéj towarzyszki.
— Już trzy lata, — odpowiedziała.
— Tak... trzy lata, — powtórzył Bamboche, nie śmiejąc spojrzeć na Baskinę.
— Nie wiedziałeś węc że ona ma dzisiaj występować? — pytałem przyjaciela naszego.
— Nie wiedziałem że jest w Paryżu i nie czytałem nawet afisza — odpowiedział; wszedłem do loży na początku wrzawy... a pewny jestem że tę kabałę ułożyły owe niegodziwe żółte rękawiczki z przedscenia. Na nieszczęście... zaledwie miałem czas wypoliczkować ich.
— Poznałżeś w téj loży?... spytałem.
— Kogo?
— Scypiona!... małego vicehrabię!
— Smarkacza z lasu Chantilly! — zawołał Bamboche.
— Marcin ma słuszność, — głucho rzekła Baskina, — był to vicehrabia.
— Wiedziałaś więc że on tam jest, moja biédna Baskino? — spytałem.
— Nie, — zupełnie roli mojéj oddana, ani się domyślałam jego obecności; inaczéj byłabym na wszystko gotowa...
— A to dlaczego? — rzekłem do naszéj towarzyszki.
— Widziałaś się z nim więc po scenie w lesie? dodał Bamboche równie jak ja zdziwiony.
— Tak jest... bo zdaje się że jakaś fatalność zawsze mię zbliża do tego niegodziwego malca, z całą nienawiścią mówiła Baskina. — Widziałam go dwa lata temu,... a wtedy, równie jak i dzisiaj... byłam upokorzoną, znieważoną, aż do żywego... aż do krwi!..
— Nędznik! — wrzasnąłem, — ale dlaczegóż tak. zajadle uwziął się na ciebie?
— Nie wiem... odparła Baskina.
— O! Scypionie, Scypionie!... zawołał Bamboche, — wpadniesz tymi kiedyś w ręce... wraz z twoim ojcem... i będziesz pomszczona Baskino...
— Ja nikogo nie potrzebuję... dumnie rzekła młoda dziewica, — umiem chcieć... i czekać.
— I sądzisz... że dwa lata temu Scypio poznał cię? — spytałem.
— Nie... ani wówczas ani dzisiaj nie poznał mię, jestem tego pewna... Kierowało nim tylko natchnienie ku złemu i traf... Powtarzam wam... że są nieszczęśliwe przeznaczenia...
Potém wiodąc po czole wychudłą ręką, Baskina czułością spytała:
— A ty... wszak także srodze cierpiéć musiałeś? Czyś przynajmniéj teraz szczęśliwy?
— Właśnie o tém myślę — rzekł Bamboche przypatrując mi się z bolesném prawie zdziwieniem, — ty... ty... w liberyi!
— W istocie... smutnie dodała Baskina — na toż ci przyszło?
— Do licha! jestto rzecz bardzo prosta... tonem gorzkiego szyderstwa zawołał Bamboche — on ma złotą duszę.. jego żaden stan nie krzywdzi... on taki sam jak i ty, Baskino... któraś była dla mnie tak dobrą, o...
— Zapomnijmy o tém; — powiedziała młoda dziewica przerywając Bambochowi.
— Tak... zapomnijmy, — powtórzył z goryczą, dodając łonem poważnym który mię wzruszył:
— Słyszysz ją Marcinie... a jednak byłem dla niej gbur, złośnik... nielitościwy...
— Wszystko to już minęło... mile odpowiedziała Baskina.
— Minęło, — rozpaczliwie zawołał Bamboche — minęło... jak twoja miłość dla mnie...
— Miłość! — rzekła Baskina wzruszając ramionami, i na jéj rysach osiadł ów wyraz zimnéj ironii, który mię tak mocno uderzył gdy przedstawiała złego ducha — widzisz Marcinie... on mi mówi o miłości... w moim wieku... ależ moje dzieci... ja tak młodo zaczęłam... że teraz... dla miłości... mam lat pięćdziesiąt...
Zamilkliśmy wszyscy.
Mimo zatwardziałości swojéj, Bamboche stał pognębiony równie jak ja, patrząc na tę młodą dziewicę; niestety! ten skarb piękności, wdzięku, rozsądku i gieniuszu miałżeby być na zawsze już nieprzystępny dla boskiego płomienia co uszlachetnia piękność, wdzięk, rozsądek i gieniusz?...
— Uspokójcie się, — rzekła Baskina biorąc nas obu za ręce, — w tém sercu z którego zbytek nieszczęścia aż do szczętu krew wytoczył; w tém sercu z którego przedwczesne znikczemnienie wyrugowała miłość, pozostanie na zawsze, jak niegdyś powiedział Bamboche, mały zakątek czułéj przyjaźni dla was obu... Ale zapominamy że Marcin niecierpliwie zapewne pragnie wiedzieć co się z nami stało...
— Ah! moi przyjaciele, — rzekłem, — ileż razy myślałem sobie: gdzież są? co się z niemi stało? a mianowicie jaki smutny wypadek spotkał ich owego wieczoru kiedy mię Klaudyusz Gérard przytrzymał po dopełnionéj u niego kradzieży? Bo sądźcie o mojéj rozpaczy, kochani przyjaciele, kiedy przybywszy na miejsce schadzki któreśmy sobie naznaczyli w razie pogoni... wiecie...
— Tak jest, — przerwał Bamboche, — u stóp kamiennego krzyża, na pagórku nade drogą...
— Ale kiedy ciebie schwytano, jakimże sposobem mogłeś przyjść wieczór na miejsce naszéj schadzki? — spytała mię Baskina.
— Dzięki wspaniałomyślnemu zaufaniu Klaudyusza Gérard; lecz późniéj wam to wytłumaczę. Przybywam więc pod kamienny krzyż i... cóż widzę! szalik Baskiny i kilka sztuk pieniędzy wpośród kałuży krwi.
— Opowiedzże mu wszystko, — rzekła Baskina do Bambocha, — a potém dowie się co się ze mną stało.
— Kończyłem właśnie ładować do kieszeni pieniądze Klaudyusza Gérard, kiedyś nam dał znak trwogi, — zaczął Bamboche, — chciałem ci biedź na pomoc.
— Ale ja go nie puściłam, — powiedziała Baskina, — zgubilibyśmy się byli wszyscy nie ocaliwszy ciebie Marcinie; wreszcie inny miałam zamiar...
— I dobrze zrobiłeś. — Klaudyusz Gérard łatwo byłby trafił do końca ze mną i Bambochem...
— Być może... lecz miałem przy sobie pistolety... mówił znowu Bamboche, — byłem gotów na wszystko... może byłoby przyszło do morderstwa... a tysiąc razy lepiéj że się bez niego obeszło... chociaż i tak tę sprawą omal że życiem nie przypłaciłem... Usłuchałem więc Baskiny... Widząc żeś ujęty, uciekamy chroniąc się pomiędzy chwasty; w końcu pola znajdujemy kupę chrustu; wyjmuję kilka gałęzi i wciskamy się w tę kryjówkę.
— Ja zaś taki miałam zamiar, — mówiła Baskina: naprzód mieliśmy przez całą noc czekać na ciebie w miejscu oznaczonéj schadzki... gdybyś nie przybył, nie ulegało wątpliwości żeś został pojmany; wtedy chcieliśmy nazajutrz przebiedz wieś żebrząc i śpiéwając, a dowiedziawszy się o twoim losie, działać stosownie.
— Ale djabeł chciał inaczéj, — przerwał Bamboche.
— Tak, — rzekłem, — djabeł albo kaléka bez nóg!
— A ty zkąd wiesz o tém? — zawołali zarazem Bamboche i Baskina.
— Mówcie... mówcie daléj przyjaciele.
— Otóż! nie mylisz się, — ciągnął daléj Bamboche, — kaéeka bez nóg inaczéj postanowił; bo, jak powiada Baskina, szczególniejsze są przeznaczenia... Gdy więc noc nadeszła, oczekiwaliśmy twojego przybycia; księżyc przepysznie przyświecał. Siedząc u stóp kamiennego krzyża, bawiłem się przeliczaniem pieniędzy na szaliku Baskiny... Na drodze było pusto; sądziliśmy że sami jesteśmy; ale wtém żelazna dłoń chwyta mię za kark: — Uciekaj Baskino! zawołałem.
— To był jego piérwszy krzyk, — rzekła młoda dziewica.
— Drugi raz krzyknąłem coś tak nakształt: dla Boga! I z całych sił zacząłem wyrywać się, pragnąc ująć za pistolet... Udało mi się, ale łotr kaléka bez nóg...
— Nie omyliłem się, — rzekłem do Bambocha. Zapewne siedział ukryty za podstawą kamiennego krzyża.
— Tak jest, — mówił daléj Bamboche. — W walce, zbójca wyrwał mi pistolet wtedy właśnie gdy go nabijałem, i postrzelił mię tu w prawy bok, tak że mam na palec głęboką bliznę[1]. Niech mię djabli wezmą; jeżeli wiem... dlaczego mię nie zabił?
— Ależ późniéj znowu się spotkałeś z tym nędznikiem? — zawołałem.
— Bah!... wszakże i dzisiaj trzy razy tu przychodził... jego to nazywają Majorem. Czyś nie słyszał jak odźwierny oznajmiał mi jego wizytę?
— Widujesz się z tym łotrem? — powtórzyłem tonem wyrzutu.
— Widuję nawet innych, — zawołał Bamboche. — Cóż chcesz? ja na wielką skalę praktykuję zapomnienie krzywd i postrzałów z przyłożonego do ciała pistoletu. Gdy więc kaléka bez nóg wpakował mi taki migdałek w same piersi... padłem jak długi... Baskina umyka wołając: zbójca! ratunku!... i biédaczka tak się przestrasza, że zupełnie straciwszy głowę, pędzi sama nie wiedząc dokąd... Słowem, przez dwa tygodnie, z przerażenia do rozumu przyjść nie mogła. Ale niech ci to sama opowie, bo od chwili owego postrzału, zostaliśmy rozłączeni... po raz piérwszy...
Biédna Baskina, rzekłem tuląc jéj ręce w moich, — i któż cię uratował Bambochu?
— Jakiś poczciwy fornal, który w godzinę po tym wypadku tamtędy przejeżdżał... postrzegł mnie broczącego we krwi, prawie już umarłego, o kilka kroków od krzyża; podnosi, kładzie na wóz, w zamiarze zawiezienia do poblizkiego miasta, w którém mieszkał chirurg. Lecz gdyśmy nad rankiem do miasta zdążali, żandarmi spotkali nas, fornal opowiada im co zaszło, opatrują mi ranę, umieszczają w szpitalu, leczą, a że wyznać musiałem iż nie mam ani przytułku ani sposobu do życia, odsyłają mię jako włóczęgę do więzienia, abym tam zupełnie przyszedł do zdrowia.
— Do więzienia! — zawołałem.
— Tak jest, — powtórzył Bamboche, — i zostawałem tam aż do siedmnastego roku życia. Pojmujesz że to mię dobiło, bo twardego wzgarda i surowość bynajmniéj nie zmiękczą, a towarzystwo młodych złodziei nie rozwinie w nim moralności. Mimo to, należy być sprawiedliwym: więzienie ma także i swą dobrą stronę. Jeżeliś nieco włóczęga lub złodziej, odbierzesz tam wykształcenie jakiego po większéj części dzieci ludu nie odbierają nigdy: w więzieniu uczą czytać, pisać, rachować, cokolwiek rysować i rzemiosła skoro go nie znasz... tam można sobie coś oszczędzić; a nieraz nawet, patrz jak to zachęcające, wydobywszy się ztamtąd, zaraz dostać jakiekolwiek miejsce. Ja jednak nie oceniałem należycie korzyści mojego położenia; zrazu chciałem o mur roztrzaskać głowę, potem zastanowiwszy się, chciałem drugich podobnie utraktować, o wreszcie postanowiłem nic już nie rozbijać, mówiąc a sobie: mam lat trzynaście, zostaje mi jeszcze trzy lata, a i te jakoś przejdą. Tak Marcinie, te trzy lata przeminęły mi jak sen, bo kiedym trochę zachwycił czytania, jak wściekły uczyłem się czytać i pisać. Wszystko ze mną zrobił kto mi dał książkę. Nie policzyłbyś ile przeczytałem. W przeciągu dwóch godzin uskuteczniałem czynności na pół dnia wyznaczone, aby tylko resztę czasu poświęcić czytaniu. Uczono mnie ślósarstwa, kułem młotem jak wulkan, zawsze dlatego, abym potem mógł czytać. Wreszcie, zapewnić was mogę, moi przyjaciele, że w więzieniu nie wszedłem w żadne przyjazne stosunki, miejsce przyjaźni już było we mnie zajęte: jako silny, miałem pochlebców ale gardziłem nimi; jako zły, miałem nieprzyjaciół ale pokonywałem ich; lecz przyjaciół nie miałem nigdy; żyłem sam, pojąc się własną żółcią; bo szatan wie... żem jéj miał niemało, i nie dziw. Pojmujesz Marcinie, jaki być musiałem w szesnastym roku życia, jeżeli znając moje niegodziwe nałogi, dodasz do nich niepewność o waszym losie, gwałtowną miłość dla Baskiny, niekiedy aż do szaleństwa dochodzącą; gdyż między cztérema ścianami więzienia, oddalenie i wspomnienia bardziéj jeszcze namiętność moję rozjątrzyły. Wyszedłem więc z więzienia, zatwardziały w złem, skrzywiony moralnie, jak drzewo, które wiatr pokręcił.
— Pojmuję teraz — rzekłem do Bambocha, — przestrach jakim więzienie przejmowało Klaudyusza Gérard. — „Wtrącić cię do więzienia, nieszczęśliwe dziécię, — mówił gdy mię przytrzymał po kradzieży, — jestto zgubić cię, jestto popsuć cię na zawsze.“
— I tym razem, jak zawsze, Klaudyuzz Gérard miał słuszność — mówił znowu Bamboche — aż zanadto nabrałem złych nałogów. Wyszedłem z więzienia jako nie najgorszy ślósarz, i zalecono mię jednemu majstrowi. Po tak wytkniętéj drodze postępując, miałem zarobek i rozsądek nauką rozwinięty. Mimo to wszystko, jak tylu innych, mogłem umrzeć, z głodu... ale przynajmniéj umiałem zaradzić sobie w najgorszym razie. Jednak już było zapóźno. Więzienne życie zupełnie mię dobiło: praca była dla mnie nieznośną, wszelkie namiętności, tek długo powstrzymywane, wściekle we mnie się odezwały. Mimo to przyjąłem robotę u jednego ślusarza. Miał on siostrę, trzydziesto-sześcio-letnią wdowę, zalotną, uprzedzającą i bogatą, bo panią sześćdziesięciu tysięcy franków. Jeżeli mało pracowałem, to natomiast pięknie perorowałem, śpiewałem wesołe piosnki, których się wyuczyłem od pajaca i la Levrassa, oprócz różnych grymasów i sztuk ekwilibrycznych; dzięki tym pięknym przymiotom, zawróciłem wdowie głowę, i pewnego razu wykradłem ją; bluzę cisnąłem na śmieci i żyliśmy jak bogaci mieszczanie. To jednak nie przeszkadzało mi myśleć o tobie i o Baskinie. Ciągle miałem zamiar objechać kraj i szukać was, ale na to trzeba było czasu i pieniędzy, a wdowa strzegła worka. Wiem że to niegodziwe, dzielny mój Marcinie, bez tego wszystkiego pięćdziesiąt soldów albo trzy franki zarobić mogłem, pracując jak murzyn; ale w więzieniu nacierpiałem się takiéj nędzy... że na honor!... lecz na co opowiadać ci takie brudy?... wolę przytoczyć coś co ci się lepiéj podoba... bo wtedy... byłem prawie uczciwy... Gdy się to dzieje, traf zdarzył że spotykam Baskinę... miała wtedy lat trzynaście...
Dwukrotne i dosyć silne pukanie do drzwi pokoju przerwało Bambochowi; poruszył się zdziwiony i zniecierpliwiony, poszedł do przedpokoju i wnet oboje z Baskiną usłyszeliśmy jak przez drzwi na schody wychodzące następną wiódł rozmowę z przybyłą osobą:
— Kto tam? — spytał Bamboche.
— Ja... major.
— Idź do djabła... i wróć jutro rano.
— Mam bardzo pilny interes.
— Mniejsza o to.
— La Levrasse przysyła mię tutaj względem tego Roberta de Mareuil.
— łluchajno, panie majorze, jeżeli natychmiast i dobrowolnie nie pójdziesz precz... to cię zrzucę ze schodów żwawiéj niż na to pozwolą twój wiek szanowny...
— Ale powtarzam ci kapitanie, że to rzecz bardzo pilna, że...
— Panie majorze!!! — piorunującym głosem wrzasnął Bamboche obracając klucz w zamku, jakby miał wyjść.
Groźba Bambocha zapewne skutkować musiała, bo wnet na oba spusty zatrzasnął zamek mówiąc:
— Przecież!
I wrócił do pokoju...
— Czy znasz Roberta de Mareuil? — spytałem, uderzony tém co słyszałem.
— Mam ten zaszczyt... szyderczo odparł Bamboche. — Co za łotr!...
— On, on? — zawołałem!
— Tak sądzę...
— I jesteś tego pewny?
— Znam się na tém i ręczę.
— Pomówimy później o Robercie de Mareuil — rzekłem do Bambocha po chwili namysłu. — Przystąp tymczasem do dalszego opowiadania.
— Ja go teraz wyręczę, rzekła Baskina, bo ci źle opisał ile był dobry i szlachetny względem mnie.
— Słusznie Baskino... — odparłem, — mów, słuchamy.




18.
Historja Baskiny.

Im dłużéj przypatrywałem się Baskinie, tém bardziéj uderzyła mię wytworność jéj ułożenia; mimowolnie przypominała mi Reginę, bo innego punktu porównania nie miałem, gdyż dotąd życie moje upłynęło w najniższéj sferze.
Talent Baskiny wzbudził we mnie raczej cześć niż zdziwienie; miałem go za następstwo, naturalne rozwinięcie się jéj wrodzonych i już w dzieciństwie znakomitych zdolności; ale zkądże Baskina nabyła tego wdzięku, tego wykształcenia, których tylko w obejściu z ludźmi wyższego rzędu nabyć można? jakim sposobem nabyła te wymowę poprawną, rozsądną, częstokroć wyszukaną, a niekiedy nawet i wzniosłą?
Bamboche, cyniczny i szyderczy, w więzieniu wychowany, wykształcony czytaniem mnóstwa dobrych i złych dzieł, wyrażał się w sposób sobie właściwy, a trywialne ruchy, nieokrzesane, porywcze obejście, zupełnie odpowiadały jego słowom; lecz u Baskiny wszystko było w harmonii, polor ułożenia i sposób wyrażania się. Jakim sposobem zdołała do tego stopnia odwyknąć od gminnych, haniebnych, sprośnych nauk matki Major, la Levrassa i pajaca, które zaraziły jéj dzieciństwo?
Ta tajemnica mocno mię zajęła, z niecierpliwością oczekiwałem jéj wyjaśnienia.
— Usłyszysz Baskinę, — rzekł mi Bamboche, — obaczysz ile biédaczka wycierpiała... W porównaniu z nią... ja w więzieniu żyłem jak sybaryta.
— Wszelką niedolę z rezygnacją znosiłam... — rzekła Baskina, — ale poniżenie, wzgarda, zniewaga... o! one to... najwięcéj mi cierpień zadały!
Po chwili milczenia Baskina tak daléj mówiła:
— Słuchaj mię Marcinie, a przekonasz się że los nasz, acz różny od siebie, co do nędzy przynajmniéj był sobie podobny... Bamboche powiedział ci, że kiedym go widziała upadającego pod wystrzałem kaléki bez nóg, z przestrachu niemal zmysły straciłam; uciekłam wołając ratunku!... zbójca!... Kaléka bez nóg ścigał mię zapewne i chciał zabić... ale trwoga przyspieszyła kroki moje; z szybkością błyskawicy uciekając przed bandytą, wpadłam w zarośla... stracił moje ślady. Noc spędziłam ukryta w tych zaroślach. Ze świtem wyszłam z nich sama nie wiedząc gdzie się udać, i pamiętam zdaje mi się, że na polu spotkałam wolarza, który pędził swą trzodę na jarmark do Limoges.
— Jakto, zdaje ci się żeś spotkała? — spytałem Baskiny zdziwiony tak wątpliwém wyrażeniem.
— Mówię: zdaje mi się, mój dobry Marcinie, bo dopiéro w kilka dni po tém spotkaniu, powoli wyszłam z obłędu, jakiego mię nabawił widok zamordowanego Bambocha. Wolarz dopiéro opowiedział mi szczegóły naszego spotkania: brzęk dzwonków wiszących u szyi krów jego, musiał zapewne zwrócić moję uwagę, bom podeszła ku trzodzie, i towarzyszyłam jéj dosyć długo, machinalnie posługując niekiedy wolarzowi i pomagając jego psom w kierowaniu trzodą. Człowiek ten ulitował się nademną, wziął mię za obłąkaną, któréj się chciano pozbyć i którą opuszczono. O zachodzie słońca kazał mi dać wieczerzę i posłanie w stajni; o świcie znowu byłam na nogach, i chociaż zziębłam, odważnie jednak szłam za wolarzem. Tak upłynęło kilka dni, w ciągu których, na zdziwienie mego opiekuna, powoli zniknęło moje obłąkanie; wstrząśniony umysł mój zaczynał się uspakajać; nakoniec, jak sądzę, w wilią naszego przybycia do Limoges, przepędziwszy noc w głębokim i ciężkim śnie, obudziłam się zupełnie wolna od tak długiego obłędu. Natychmiast, patrząc wkoło siebie, zrazu machinalnie zawołałam: Bambochu! Marcinie!... Potém dopiero przypomniałam sobie wypadek który mi się przytrafił, i zdziwiłam się że śpię w stajni sama jedna... Między tém ocuceniem się mojego rozumu i chwilą morderstwa Bambocha istniała przerwa, którą nadaremnie zapełnić usiłowałam. Wolarz wszedł i rzekł mi:
— No, daléj w drogę, moja mała! — Spytałam czego chce odemnie, jakim sposobem znajduję się w téj stajni, i (wyjąwszy kilku szczegółów) opowiedziałam straszną przygodę, która mi rozum odjęła. Opowiadanie moje powiększyło współczucie tego zacnego człowieka; nawzajem powiedział mi że mię spotkał i wziął za opuszczoną waryatkę. Od niego dowiedziałam się także, że byliśmy wówczas o kilkadziesiąt mil od miejsca gdzie zabito Bambocha, (miałam go za umarłego), i gdzie ciebie Marcinie przytrzymano. Mimo litości jednak jaką w nim wzbudziłam, wolarz nie mógł trzymać mię przy sobie; jego handel przenosił go wciąż z jednéj prowincji w dragę, a po sprzedaniu bydła nakupić miał mułów w okolicach Limoges. — „Nie mogę wszakże moja mała, — rzekł mi, — porzucić cię na bruku; — gospodyni u któréj zwykle staję, jest to poczciwa kobjéta; powiem jéj, przyjmie cię może, choć do pomniejszych usług, a tak, czekając na lepsze, będziesz miała tymczasem chleb i przytułek.” Tego samego wieczora przybyliśmy na jedno z przedmieść miasta Limoges, i stanęliśmy w oberży w któréj wolarz zwykle przemieszkiwał. Oberżystka zrazu dosyć źle przyjęła jego projekt względem mnie; ale nakoniec dała się namówić i zatrzymała mię przy sobie. Byłam więc w tej oberży, jakiś czas, służącą innych służących, żyjąc tém co mi rzucili, sypiając w stajni. Mniemałam że Bamboche umarł, czterdzieści mil może dzieliło mię od miejsca w którém zgubiłam ciebie, mój dobry Marcinie; jakkolwiek więc smutném było położenie moje w oberży w Limoges, nie śmiałam opuścić jéj i na nowo rozpocząć życie włóczęgi. Jednak przebywszy miesiąc w téj oberży, wyszłam z niéj dziwnym przypadkiem...
Baskina wahała się z dalszém opowiadaniem.
— Może to wyznanie dla ciebie bolesne? — rzekłem widząc że jéj oblicze posmutniało.
— Nie... — z gorzkim i zimnym uśmiechem mówiła — nie... owszem, to wspomnienie i wiele innych często na pamięć przywołuję. Oneto zaostrzają moję odwagę i energią... w nich czerpam siłę dla dojścia do celu jakiego dopiąć pragnę...i dopnę, o! tak jest... dopnę! Mocne, niecofnione postanowienie malowało się w ostatnich słowach Baskiny i w ponurym blasku jéj oczu.
— Jakiż to cel? — spytałem patrząc badawczo na Baskinę i Bambocha.
— O niczóm nie wiem, — odpowiedział mi Bamboche, — już jéj trzy lata nie widziałem, i z tém mis ię bynajmniéj nie zwierzyła... wszak prawda Baskino?
— Prawda — odpowiedziała.
I po nowéj chwili milczenia dalej mówiła:
— Byłam więc służącą służących w owéj oberży. Stała ona w środku spadzistego wzgórza, po którém powozy tylko powoli przechodzić mogły. Jednego dnia — zmarzły szron spadł nocą i uczynił drogę prawie nieprzystępną — ja siedząc na ławce przed oberżą, ujrzałam pędzącego kuryera ze złotemi galonami; poprzedzał on kilkanaście nieopodal jadących powozów, które jak powiadano, należały do milorda Castleby, irlandzkiego magnata, niezmiernie bogatego, z licznym orszakiem podróżującego. Dwa dni przebywał on w Limoges, a kucharze jego wyjechali poprzedniego wieczora z dwoma furgonami żywności, aby mu przygotować obiad w mieście w którém miał nocować.
— Co za zbytek! — zawołałem.
— Nic to jeszcze, mój biedny Marcinie; — tego samego poranku inny furgon napełniony przenośnemi meblami, z tapicerem, poprzedzał tego dostojnego pana, który tym sposobem w każdéj oberży, zastawał kilka najpyszniéj i najwygodniéj umeblowanych pokoi.
— Taka rozrzutność, to nie do uwierzenia!
— Zuch! umiał żyć! — powiedział Bamboche.
— A cóżbyś rzekł, mój dobry Marcinie, — mówiła znowu Baskina, — gdybym ci opisała powóz kończący orszak księcia Castleby, — w którym znajdowały się dwa wierzchowce[2] z masztalerzami, bo Jaśnie Wielmożnemu Panu mogłaby przyjść fantazya podróżowania niekiedy konno.
— Wozić konie w powozach? cóż ty na to Marcinie? — spytał mię Bamboche.
A że bacznie spojrzałem na Baskinę, sądząc że żartuje z mojéj łatwowierności, dodała szyderczo:
— Zapewne była to szalona rozrzutność, ale książę de Castleby miał blizko cztéry miliony rocznego dochodu, a ktoś z jego orszaku powiadał mi późniéj, że w Irlandyi, w majątku Jego Wysokości, widział nieraz całe rodziny wieśniacze nago siedzące na wytartéj słomie w swoich jamach, podczas gdy matka albo córka prała w strumyku ich łachmany... Cóż chcesz, mój poczciwy Marcinie, bez takich przeciwności świat byłby zbyt monotonny.
To zimne szyderstwo w młodéj, szesnastoletniéj dziewczynie rozdzierało mi serce i zarazem przerażało. Baskina opowiadała daléj:
— Siedziałam więc na ławce u drzwi oberży, wytrzeszczywszy oczy na ten szereg powozów zwolna postępujących, wtém zatrzymał się piérwszy, w którym jechał sam książę, a to w skutek rozkazu danego pocztylionom za pośrednictwem lokaja siedzącego na koźle. Przez szklane drzwiczki tego powozu dostrzegłam parę małych jasno-niebieskich oczu, które uporczywie utkwiły we mnie; ale oprócz tych oczu nic więcéj nie widziałam, bo twarz patrzącéj na mnie osoby prawie całkiem znikała pod futrem i podróżną czapką.
Wszystkie powozy stanęły. Przez kilka chwil rozmaite osoby z orszaku księcia tu i owdzie biegały, i z odkrytemi głowy rozmawiały z nim przez drzwiczki; poczém blizko trzydziesto-letnia kobieta, przyjemnéj i szlachetnéj twarzy, wysiadła z jednego powozu, i udała się do oberży pytając o gospodynią: „Idź, zaprowadź panią do naszéj gospodyni, zamiast co tu masz siedzieć i muchy łapać” — powiedziała jedna służąca z oberży mocno mię popychając. — „Tego właśnie pragnęłabym, moja kochana — rzekła cudzoziemka do służącéj z dosyć wyraźnym angielskim akcentem, poltém biorąc mię za rękę dodała pieszczotliwie: — „Zaprowadź mię do właścicielki oberży, moje dziecko.” — Zaprowadziłam cudzoziemkę; zamknęła się z oberżystką i jakiś czas rozmawiały. Potem oberżystka wyszła i rzekła mi: „Słuchaj, mała, trzymam cię tutaj z litości, nie masz koszuli na grzbiecie, nie wiadomo zkąd jesteś, długo więc nie mogłabym cię trzymać, bo zjadasz więcéj jak zarabiasz. Podobałaś się téj pani, ona się nad tobą lituje; jeżeli chcesz z panią jechać, wsiądziesz do tych pięknych powozów które tu widzisz, i będziesz bardzo szczęśliwa; no, namyśl się. Ale uprzedzam cię, że jeżeli nie zechcesz korzystać z tak dobréj sposobności, jak mię żywą widzisz, tak cię jutro za drzwi wyrzucę.“
— Biedaczko! mogłażeś w okropném twém położeniu odrzucić taką ofiarę? — rzekłem Baskinie.
— To téż przyjęłam ją czémprędzéj, — odpowiedziała — ale z niewypowiedzianym ściśnieniem serca; chociaż to wszystko wzięłam za piękny sen. Dama, którą odtąd nazywać będę miss Turner, wzięła mię za rękę, a że zapewne nie miała rozkazu prezentowania mię zaraz księciu Castleby, kazała mi wsiąść z sobą do powozu, i cały orszak ruszył w dalszą drogę. Kiedym nieco ochłonęła z osłupienia, spojrzałam wkoło siebie; znajdowałam się w koczobryku na cztéry osoby, siedziałam zaś między miss Turner i młodą murzynką, rysów dosyć kształtnych i regularnych; z pod podróżnéj salopy wyglądał jéj cudnie oryginalny ubiór; na nagich i jak kość słoniowa gładkich ramionach błyszczały srébrne świecidła; na przeciw mnie, ujrzałam dwie inne kobiéty, jedna z nich, bardzo tłusta, rażącéj białości, miała bardzo jasne błąd włosy, niebieskie oczy i zbyt rumiane policzki: była to flamandka. Nakoniec czwarta, twarzy pospolitéj ale dowcipnéj, uczesana była po dziecinnemu i ubrana ze zbytkiem niedzielnym paryzkiej kupcowéj ostryg. Katarzyna (bo tak się nazywała), była to w istocie dziewczyna z cyrkułu des Halles. Miała minę gualezy, śmiałą, zuchwałą i jak się późniéj dowiedziałam, prawie zawsze mówiła językiem tolerowanym tylko podczas zapust. Grubiaństwa jéj odznaczały się jednak pewnym dowcipem; mocno téż zadowalała księcia Castleby, który nieraz dobrze się napiwszy, bawił się wyuzdanym cynizmem téj istoty, którą sam wynalazł gdzieś w najbrudniejszym kącie Paryża.
— To nie sposób! zawołałem... za naszych czasów podobne obyczaje! Taki seraj podróżujący w orszaku mężczyzny!
— Biédny Marcin, są rzeczy które go dziwią jeszcze! — rzekła Baskina do Bambocha.
— Baskina nic nie wynajduje, a nawet nie wszystko mówi, — dodał Bamboche. Ten milord książę istniał, zapewniam cię. W towarzystwie nie zbyt dobraném w którém żyję, znałem świadków lub spólników jego... dziwactw.
— Cóż chcesz Marcinie? — z szyderczym uśmiechem mówiła Baskina, — kogo majątek od urodzenia czyni wszechwładnym, tego uciechy towarzyskie znudzą prędko i wcześnie; wtedy potrzeba mu coś nowego, coś dziwnego... Wreszcie, prawdę mówiąc, tego jednego tylko dnia widziałam ten seraj księcia, skoro bowiem stanęłam u celu przeznaczenia mojego, życie moje upływało najsamotniéj i najdziwaczniéj w świecie. Na następnym popasie, miss Turner wezwana do milorda księcia, odeszła na chwilę, ale wkrótce wróciwszy kazała mi iść za sobą. Opuściłam powóz seraju i sama tylko z nią wsiadłam do karéty, którą zwykle zajmowali intendent i sekretarz księcia Castleby; ale tym razem te ważne osoby umieściły się jak mogły w innych powozach. Skorośmy przybyli do piérwszego miasta po drodze, miss Turner kupiła mi przyzwoitą odzież. Podróżowałam tylko z nią sam na sam; w oberżach dawano nam jeść osobno, sypiałyśmy także osobno. Małomówna, ostrożna, miss Turner na wszystkie moje pytania bardzo zwięźle odpowiadała, zresztą odpowiedzi jéj, nacechowane jakiemś uszanowaniem, ograniczały się prawie na teém: — Bądź panna spokojna, Jego Wysokość da pannie wychowanie jakby własnéj córce. Nie pojmujesz jak szczęśliwym jest dla ciebie spotkanie z Jego Wysokością. — Nie ma lepszego, wspanialszego pana.
— Wszystko to jest bardzo dziwne, — rzekłem Baskinie.
— Dziwniejsze nawet jak sobie wyobrazić zdołasz, mój Marcinie. Wreszcie przybyliśmy do zamku księcia. Cała oddałam się słodyczy tyle nowego dla mnie bytu. Usługiwała mi pokojówka samej miss Turner; stół u księcia miałam najprzewyborniejszy, najokazalszy, aleśmy jadały oddzielnie. Zdrowie moje osłabione niedostatkiem, coraz bardziéj się wzmacniało; miss Turner unosiła się nad rozkwitem mojéj piękności, mówiąc że po kilku zaledwo dniach już byłam nie do poznania. Miałam przepysznie umeblowany apartament; niepbodobna pojąć jaki tam panował zbytek, jaka wytworność; co dzień przejeżdżałam się powozem wraz z miss Turner, udawałyśmy się zaś do ustronnego parku, po którym mogłam biegać i bawić się w wszelkiego rodzaju gry. Często także miss Turner kazała mi wsiadać na prześlicznego, i, powolnego, jak pies ułaskawionego konika; zdaje mi się że życie córki największego pana nie dałoby się porównać z mojém.
— I dotąd jeszcze nie widziałaś milorda księcia? — spytałem.
— Nie. Dopiero we trzy tygodnie po przybyciu do zamku zostałam mu przedstawioną. Zapomniałam powiedzieć, że była to prawdziwie monarsza rezydencja; położona w jednéj z najpiękniejszych okolic południowej Francyi, temperatura tak tam była łagodna jak w Hyerach. Tam to milord książę zwykle przepędzał część zimy.
— Lecz dlaczegóż ociągano się tak z przedstawiéniem ciebie milordowi? — spytałem Baskiny.
— Czekano na przybycie kilku pak zawierających zamówioną dla mnie w Paryżu wyprawę, roboty najsłynniejszych modniarek... Nim daléj postąpię winnam cię uprzedzić Marcinie, że miss Turner była to osoba z wykończoném ukształceniem; strofowała mię łagodnie ale poważnie za wszelkie uchybienia w obejściu i za każdy wyraz grubiański w mowie do któréj przywykłam. Aby się jéj przypodobać, starałam się wypełniać jak najdokładniéj wszelkie jej przestrogi. W wilią dnia w którym przedstawiono mię księciu Castleby, miss Turner rzekła mi: — „Jesteś już prawie skończony małą lady pod względem ułożenia i poloru życia; mam nadzieję iż Jego Wysokość mocno będze uradowany żeś tak dobrze z moich nauk korzystała.” Nadszedł dzień przedstawienia... Jeżeli tu przytoczę kilka szczegółów mojego ubioru, dobry Marcinie, nie czynię to przez zalotność, lecz dlatego, że z rozkazu księcia, ubiór ten był zupełnie dziecinny: włosy po połowie nad czołem przedzielone w wielkich puklach spadały mi na szyję i ramiona; ręce miałam gołe, ubrana byłam w haftowany sukienkę z indyjskiego muślinu i takież pantaloniki, miałam białe ażurowe pończochy jedwabne i czarne atłasowe trzewiki. Słysząc jak miss Turner i jéj pokojówka powtarzały ciągle iż mi w tém prześlicznie, spojrzałam w podłużne lustro umieszczone w mojéj gotowalni (nie potrzebuję wspominać że miałam najzupełniejszy apartament, od przedpokoju zacząwszyaż do łazienek) i napatrzywszy się sama sobie, z cały pokory wyznaję, że znalazłam się bardzo ładny. Teraz, — rzekła mi miss Turner z poważną miną wydobywając z pudełka prześliczną lalkę, — oto lalka który ci Jego Wysokość ofiarował; wypada mu za to podziękować, czy panna rozumiesz? — Dobrze miss Turner, — rzekłam podziwiając to istotnie cudowne cacko, nic śmiejąc ruszyć go. — Weźże panna swą lalkę, — powiedziała znowu moja guwernantka. — Ale, odrzekłam, czy nie pójdziemy do Jego Wysokości? — Owszem, pójdziemy, ale Jego Wysokość życzy abyś panna przyniosła z sobą tę lalkę. Wyznaję że poszłam z guwernantkę do Jego Wysokości, dosyć zdziwiona tym szczególnym rozkazem.
Ta ostatnia część opowiadania Baskiny zupełnie mię zbiła z tropu, z całą téż naiwnością spytałem jéj:
— I czyliż to staranie i wykształcenie, jakiego ci tam udzielano, nie dowodzą przynajmniéj że milord książę był zacnym człowiekiem?
Baskina bacznie na mnie spojrzała, i tak szydercom wybuchła śmiechem, że aż zadrżałem...




19.
Dalszy ciąg historyi Baskiny.

— Zanim daléj prowadzić będę moje opowiadanie... i abym cię przygotowała, dobry Marcinie, do słuchania rzeczy, którym zaledwie uwierzysz — Rzekła Baskina, — powiedz mi: czy znasz przygodę ulubionego Ludwika XV z panną Tiercelin?
— Nie... odpowiedziałem dosyć zdziwiony tém pytaniem, nie znam téj przygody.
— W ciągu pobytu mojego u księcia Castleby — mówiła dalej Baskina, — przypadkiem wpadło mi w ręce mnóstwo pism o panowaniu ulubionego Ludwika. Otóż była w nich następna przygoda: Dobry ten monarcha przechodząc raz przez Tuilleries, postrzegł w ogrodzie małą, zaledwie jedenasto lub dwunasto-letnią dziewczynkę... Była to córka mieszczanina Paryża, nazwiskiem Tiercelin, człowieka dosyć majętnego... podobała się królowi ta dziewczynka, i... Pani Pompadour — jak widzisz pobłażliwa rywalka — postarała się o nią dla króla.
Przerażony wyrazem twarzy Baskiny, gdy tych słów domawiała, zawołałem.
— A więc i ciebie spotkał los podobny?
— Nie... ja bez gwałtu, dobrowolnie pozostałam u lorda Castleby.
Baskina widząc że nie pojmuję sprzeczności jéj słów, dodała:
— Zdaje mi się, że nim ci opowiedziałam przygodę ulubionego Ludwika, stanęłam na przedstawieniu mię milordowi księciu. Ubrana w przepyszne dziecinne sukienki, z lalką w ręku, poszłam wraz z guwernantką. Naprzód przebyłyśmy wspaniałą galeryę obrazów, potém salony jedne nad drugie okazalsze, i przyszłyśmy do prywatnego apartamentu milorda księcia; wyjąwszy dwóch poufałych pokojowców, nikt z domowników nie miał prawa tam wchodzić. Stanęłyśmy przede drzwiami zakrytemi czerwonym aksamitem, guwernantka moja zadzwoniła w sposób osobliwszy. Jeden z poufnych służących otworzył nam, i w krótkich słowach po angielsku rozmówił się z miss Turner, która oddając mię w jego ręce rzekła: „Corso (tak się nazywał pokojowiec Włoch) zaprowadzi cię do pana, bądźże grzeczna, sprawuj się jak dobrze wychowana lady; pamiętaj na wszelkie moje rady.” Drzwi znowu się zamknęły i zostałam sama z owym Corso, którego twarz zarazem zniewieściała i ogorzała, oczy czarne, przenikliwe, przejmowały mię nieopisanym wstrętem. „Jeżeli panna raczy iść za mną — rzekł z uszanowaniem, biorąc mię za rękę — zaprowadzę ją do Jego Wysokości.” Przeprowadził mię przez piérwszy salon, potém przez jakiś budoar zupełnie lustrami wykładany; poczém dotknął ukrytéj sprężyny; usunęła się szklanna ściana, a przewodnik mój wprowadził mię w zupełnie ciemny korytarz, wysłany kobiercem, na którym kroków naszych wcale słychać nie było. W kilka minut później, otworzyły się jakieś drzwi, Corso żywo popchnął mię przed sobą... a gdym się ku niemu odwróciła, już znikł, ja zaś żadną miarą nie mogłam poznać którędy weszłam. Nigdy w życiu nie zapomnę téj sceny. Byłam w rotundzie kirem wybitéj, po jéj ścianach spływały srébrne łzy, a oświécała ją również srébrna grobowa lampa: przenikliwa woń najmilszych i najmocniejszych zapachów napełniała ten rodzaj grobu, którego jedynym meblem była krągła, gładko wypolerowana hebanowa ławka, bez poduszek i materaców. W środku rotundy stał stół pokryty czarnym aksamitnym kobiercem, niby całun srébrem wyszywanym; na tym stole postrzegłam małe gospodarstwo, jak mówią dzieci, nie do uwierzenia przepyszne; każda sztuka tego serwisu w miniaturze była złota, emalią i drogiémi kamieniami wysadzana. Nadewszystko wpadła mi w oko wazka wielkości filiżanki, istne arcydzieło złotnicze; wszystko tam było, poczynając od talerzy, aż do flaszeczek na oliwę i karafek z kryształu wielkości kieszonkowych flakoników i solniczek, w którychby się zaledwie ziarnko grochu pomieściło.
— Ten widok zaślepił mie i zarazem przeraził, mówiła znowu Baskina. Nieco daléj postrzegłam na marmurowéj serwantce, ustawione kuchenne sprzęty, również takiego jak i serwis rozmiaru. Wielkie naczynie, pod którém palił się wyskok winny, służyć miało za ognisko i piec. Te dziecinne cacka wprawdzie nie miały w sobie nic niepokojącego, lecz głęboka cisza, panująca w tym pokoju, obitym grobowemi draperyami, zaczynała mię przerażać. Wtém podniosło się w jedném miejscu obicie... zdało mi się że marzę; ujrzałam, na wielkim drewnianym koniu, który się poruszał za pomocą ukrytéj sprężyny, wjeżdżającego mężczyznę średniego wzrostu, dosyć otyłego, około sześćdziesięciu lat miéć mogącego; nosił jasnowłosą perukę z puklami; miał wyłożony wielki kołnierz od koszuli i krótki kaftanik... słowem ta dziwna osoba ubrana była jak mały chłopczyk w moim wieku... Aby zapewne.uzupełnić złudzenie, dmuchał z całéj siły w małą blaszaną trąbkę. Tak paradując na swym drewnianym koniu, objechał wkoło rotundę.
— Byłto zapewne waryat! zawołałem, oddychając po chwili okropnéj trwogi.
— Waryat? rzekła patrząc na mnie Baskina; potem dodała porozumiawszy się spojrzeniem z Bambochem, tak jest, mój dobry Marcinie... byłto waryat...
I po chwili milczenia rzekła znowu:
— Milord książę, bo to był on, w rzeczy saméj miewał czasami przywidzenia bardzo blizkie szaleństwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I ja w mojéj naiwności powiedziałem był Baskinie:
— Ten człowiek był waryat... lecz dalszy ciąg naszéj rozmowy, którego pióro moje nie śmie tu powtórzyć, przekonał mię że był raczej potworą doprowadzoną do okropnych monomanij już przesyceniem, już przedwczesném nadużyciem wszelkich rozkoszy, na jakie pozwalają ogromne i od dzieciństwa bez pracy nabyte bogactwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Wreszcie — mówiła daléj Baskina, — miss Turner moja guwernantka, udając iż zupełnie nie wie co się dzieje, zawsze ostrożna, obojętna, usilnie zajmowała się mojém wykształceniem, a to w skutku rozkazów księcia. Miss Turner nauczyła mię zatem czytać i pisać: doskonała znawczyni muzyki, rozwinęła i uprawiła naturalne moje usposobienie do śpiewu, uczyła mię grać na fortepianie, rysunków, historyi i jeografii, powtarzając nieraz, że gdybym nawet była córką milorda księcia, nie sądzi, aby mi stosowniejsze i rozsądniejsze udzielano wykształcenie.

— To najokropniejsze — zawołałem, — że czyn sam przez się wspaniałomyślny zamieniano na zaspokojenie najpotworniejszéj chimery... że rozwinięcie umysłu stawiano na równi z najokropniejszém skalaniem.
— Rzeczywiście, — powiedziała Baskina, — kiedy połowa życia mojego przemijała na nauce i w niejakiéj surowości — bo miss Turner wobec mnie nie zmieniała nigdy swojéj imponującéj powagi — drugą połowę przepędzałam w piekle... którego okropne wspomnienie aż do śmierci ścigać mię będzie.
— I nie myślałaś o ucieczce? — spytałem Baskiny.
— Uciekać nie chciałam, — rzekła z niejakiém uniesieniem, — bo w owéj epoce, po raz piérwszy dostrzegłam cel który dosięgnąć pragną i który dosięgną, — z ponurém postanowieniem dodała.
— Nie rozumiem cię Baskino...
— Słuchaj Marcinie... znałeś bardzo nieszczęśliwą, nieprawdaż?... widziałeś ile bolałam kiedy mię porwano z objęć konającego ojca... wiesz jak nędzném, poniewieraném, zniewnżaném było moje dzieciństwo... byliśmy skoczkami, włóczęgami, złodziejami... otóż mimo tak wczesnego upadku... w głębi duszy mojéj chowałam zawsze niepewną zgryzotę, jakąś nieopisaną tęsknotę do życia nie tyle skalanego... Przypominacie sobie ów wieczór na naszéj wyspie...
— O! tak jest... pamiętamy... zawołałem.
— Takich wspomnień, człowiek ma nie wiele, rzekł Bamboche, — to téż chowa je w głębi serca.
— Otóż! — z wrastającém uniesieniem zaczęta znowu Baskina, — wówczas jeszcze suma siebie szanowałam, a poniżenie moje usiłowałam uniewinnić myślą: — „Nieszczęsny los tylko i opuszczenie uczyniły cię taką jak jesteś.” — Ale po kilkodniowym pobycie u milorda księcia, ten potwór tak dalece poniżył mię we własnych oczach, żem postradała wszelki wstyd i żal, żem nie czuła takiego poniżenia... Lecz w miarę jak edukacya — rozwijała mój rozsądek, obudziła się we mnie żądza zemsty, która z każdym dniem wzrastając... zamieniła się z czasem w stałą... i wyłączną myśl moję. Od téj chwili, przyjęłam los mój z dziką radośią... Z całéj siły pracowałam nad sobą, każdéj chwili którą rozrządzać mogłam, użyłam na naukę, na nabycie tych miłych talentów, tego ujmującego ułożenia, które kobiétom tak wielką nadają potęgę. Książę milord przez wyrachowanie szatańskiego zepsucia, pobłażał mojemu upodobaniu w nauce. Z nadzwyczajnym kosztem sprowadził dla mnie wybornego nauczyciela śpiewu i kompozycji, który w owéj epoce utworzył najznakomitszych artystów, a którego dzieła stały się teraz popularnemi. Ale kiedy ci mówię o tym artyście — z łagodnym, uśmiechem dodała Baskina, — dowiedz się, mój dobry Marcinie, o czynie który ci rozraduje serce, uspokoi na chwilę po wszystkich okropnościach jakie ci opowiedzieć musiałam... W oczach artysty o którym ci mówię, w oczach tego wybornego i zacnego człowieka, uchodziłam za przybraną córkę księcia, bo byłabym umarła ze wstydu gdyby mój nauczyciel mógł był domyślić się czém byłam w istocie... Podziwiał on tém bardziéj troskliwość jaką mi okazywano, że jak mi powiadał, sam winien był swoje powołanie istocie równie wspaniałomyślnéj jak tajemniczéj. — „Pałałem świętym ogniem, — mówił mi artysta, — ale byłem nieznany, ubogi, pozbawiony zasobów, brakło mi na środkach uczenia się, bo zaledwie mi na chléb starczyło. Pewnego dnia wszedł na moje poddasze dosyć podżyły, licho ubrany, surowéj miny, przenikliwego spojrzenia i opryskliwéj mowy człowiek. Pytania jego dowiodły mi że znał wszelkie szczegóły mojego życia i powołania. Skutkiem jego odwiedzin było zapewnienie mi pensyi, która rzeczywiście postawiła mię w możności uczenia się, pracowania, popisania się... i nabycia sławy. Nieszczęściem tajemniczemu dobroczyńcy mojemu żadnéj nie mogłem okazać wdzięczności, bom go już więcéj nie widział... — Ale czy pan wiész przynajmniéj jak się nazywał? spytałam artysty. — Mówił mi że się nazywa pan Just, odpowiedział artysta, a pełnomocnik u którego pobierałem pensją, nigdy mi nie chciał udzielić dokładniejszych szczegółów o tym dziwnym człowieku.“
— Pan Just... przerywając Baskinie zawołał bamboche, wiész, to mię zaczyna mocno intrygować..
— Dla czego? — spytałem.
— Młody malarz, którego znałem za dni mojego powodzenia, a który teraz jest bardzo znakomitym, opowiadał mi, że również cały swój los winien wspaniałomyślnéj pomocy tajemniczego protektora, który się nazywał pań Just.
— To zapewne ten sam! — zawołałem.
— Tak się zdaje — znowu rzekł Bamboche — wkrótce bowiem po zapewnieniu przyszłości młodego malarza, najlepszego i najpoczciwszego w święcie chłopca (chociaż był to mój znajomy), młody rzeźbiarz jego przyjaciel, artysta najpiękniejszych nadziei, ale w srogiéj nędzy pogrążony, podobnie jak młody malarz, doznał tajemniczej pomocy od tego djabła pana Just, którego ani jeden ani drugi już więcej nie widzieli... ale który zapewne musi posiadać bardzo dokładne wiadomości, albo doskonały mieć węch, kiedy tak dobrze umieszcza swe dobrodziejstwa, gdyż i młody rzeźbiarz nabył już znakomitéj sławy.
— Ah! dziękuję ci Baskino, dziękuję, — zawołałem oddychając, — o! jak to dobrze.... jak miło słyszéć tak piękne i szlachetne czyny. Nie, nie wszystkich bogactwo wynaturza; są jeszcze dusze wyłączne dla których jest ono kapłaństwem... Bogu niech będzie chwała! bo jeżeli są książęta Castleby, są także i panowie Just!... Ah! czegożbym nie dał, z zapałem zawołałem, — gdybym mógł oglądać tak wielkiego dobroczyńcę rodu ludzkiego!




20.
Historya Baskiny.
(Ciąg dalszy).

— Niestety, mój biédny Marcinie, mówiła Baskina, przystępując do dalszego opowiadania mojego, strącić cię muszę z nieba w piekło. Pojmujesz zapewne, że przy pomocy nauczyciela, o którym ci wspominałam, szybkie czyniłam postępy. To co ci powiem, zdawać ci się może niedorzecznością, nic jednak nie ma prawdziwszego, nic bardziéj nie dowodzi silnéj mojej woli: nie miałam dowcipu, alem go nabyć zapragnęła... Aby poznać co to jest dowcip... czytałam, zgłębiałam najznakomitszych w tym rodzaju pisarzy, i z ich utworów wydobyłam ów niepojęty język, którym oślepiłam znawców; sam milord książę, który wciągu swych długoletnich podróży poznał najdowcipniejszych ludzi w Europie, jednego dnia rzekł mi zdziwiony: — Niech mię Bóg skarżę, uważam że ta mała jest teraz dowcipna... — Ale uspokój się Marcinie, — smutnie uśmiechając się dodała Baskina — z tobą nigdy dowcipkować nie będę...
— Ależ owa zemsta którą gotowałaś? — spytałem.
— Owa zemsta!... zawołała; abym się zapewniła że nie chybię mojego celu, musiałam co dzień pracować nad nabyciem nowych talentów, forteli, powabów, które z czasem miały stać się straszną bronią w mojém ręku... nie przeciw milordowi księciu, bo to było dla mnie niepodobieństwem, ale przeciw całemu próżniaczemu, głupiemu, zuchwałemu lub nikczemnemu plemieniu, którego bezecna starość uosobiła się w milordzie księciu... którego ohydną młodość uosabia mały Scypio.
— Zaczynam... rozumieć cię, Baskino, — rzekłem uderzony złowrogim wyrazem twarzy młodéj dziewicy.
Baskina powiodła ręką po czole pałającą czerwonością pokrytém, i po chwili milczenia rzekła znowu:
— Przebacz, mój dobry Marcinie, żem się tak uniosła... ale przy tobie i Bambochu ni taić się, ni przymuszać nie myślę... Słuchajcież dalszego ciągu mojéj historyi, bo zresztą niewiele już mam dopowiedzenia. Nieprzewidziany wypadek był przyczyną żem opuściła mieszkanie milorda księcia... Umarł bowiem nagle, tknięty apopIexyą. Synowiec, jedyny dziedzic jego, wkrótce przybył objąć ogromny po nim spadek. Był to człowiek i tak już bogaty, ale o tyle skąpy, otyłe surowy moralista, o ile wuj jego rozrzutny był i rozwiązły. Wygnał on z zamku wszystkie kobiéty, które milord książę przy sobie utrzymywał, ale którym nic po sobie nie przekazał... Jedna tylko miss Turner umiała zgromadzić znaczną summę. Ze zwykłą sobie obojętnością patrzyła jak mię i inne kobiety z seraju wypędzano; jednak dała mi na drogę dwadzieścia franków i bardzo piękną gitarę na któréj mię grać wyuczyła. — „Moja mała — rzekła mi, — z tym instrumentem, piękną twarzyczką, dwudziestoma frankami w kieszeni, całą sukienką i paczką bielizny, nie powinnaś troszczyć się o dalszy twój los.” W takito sposób na początku lata opuściłam zamek księcia Castleby, mając jedynie na celu dostanie się do Paryża, i zamyślając już o teatrze, gdzie prędzéj jak w inném miejscu przez pracę, gorliwość i mocną wolę, mogłam dosięgnąć piérwszego stopnia na stanowisku o którém marzyłam równie stale i żarliwie jak o zemście... Drogę z południowej Francyi do Paryża odbyłam prawie bez wypadku; pogoda prawie ciągle mi sprzyjała, a dzięki mojéj gitarze na któréj przygrywałam śpiewając po kawiarniach i innych publicznych miejscach w miastach na mojéj drodze będących, przybywszy tutaj miałam prawie dwa razy tyle, ile byłam winna wspaniałomyślności miss Turner... Przypadek zrządził żem wkrótce spotkała Bambocha. Sądziłam że serce moje zupełnie zamarło;... a jednak, na widok przyjaciela dziecinnych lat naszych zadrżałam uszczęśliwiona, uradowana, pełna nadziei...
— Kiedym ją spotkał, — rzekł Bamboche, żyłem z moją wdową, siostrą mojego pryncypała; rozumié się że porzuciłem wdowę...
— Tak jest, — odparła Baskina, — i dopóki z nim mieszkałam pracował jako uczciwy ślusarz, zaradzając moim potrzebom, bo przez zazdrość nie pozwalał mi grywać i śpiewać po kawiarniach...
— Zawsze ten sam... rzekłem.
— Ale... — z żalem powiedział Bamboche, — ona ci nie wspomina ile ją przez ten czas namartwiłem, jakich przez zazdrość dopuszczałem się grubiaństw i gwałtów...
— Po cóż przytaczać Marcinowi tak smutne rzeczy? — rzekła Baskina przerywając naszemu towarzyszowi, — słusznie Bambochu użalałeś się nie na brak przywiązania, lecz na moję oziębłość... bo prawda żem nie kochała innego... ale też i ciebie nie kochałam już tak... jak pragnąłeś... Na twój widok, sądziłam przez chwilę że znowu odżyła we mnie nieszczęśliwa miłość w dzieciństwie jeszcze poczęta... lecz byłam w błędzie; nienaturalne uczucia nie są wiecznotrwałe... dziwna nawet, że jakiś czas trwają... A potém... mój Marcinie, zajmowała mię wyłącznie chęć wyuczenia się mojéj sztuki; tajemny głos szeptał mi, że jedynie za jéj pomocą dopnę celu, dopnę zemsty, nad którą wówczas, równie jak dzisiaj z niepokonanym uporem i ślepą w przyszłość ufnością przemyśliwałam. Zazdrość i nieustanne wyrzuty ze strony Bambocha na moję oziębłość, trapiły mię; byłabym była tysiąc razy szczęśliwsza gdyby ulegając, błaganiom moim poprzestał był na braterskiém przywiązaniu; lecz natręctwo jego i uniesienia sprzykrzyły mi się nakoniec, bo moją oziębłością zadawałam mu srogie cierpienia, a codziennemi troskami tamowałam sobie drogę do zamierzonego celu...
— To też jednego wieczora... kiedym po pracy wrócił do domu, — przerwał Bamboche, — nie zastałem Baskiny... znikła... Od téj pory... dzisiaj dopiéro... widzę ją po raz pierwszy.
— A cóż się z tobą... przez ten czas działo?... z tkliwém zajęciem spytała go Baskina — opowiedz nam, bo dla mnie, obaj z Marcinem zawsze braćmi będziecie... Gdziekolwiek i w jakiem bądź spotkamy się położeniu, o!... jestem pewna...i zaklinam się na doznane dopiéro nasze wzruszenie, na niezłomną pamięć o sobie... pozostaniemy zawsze wierni przysięgom dziecinnych lat naszych.
— O, tak jest!... zawsze! — zawołaliśmy wraz z Bambochem.
I każdy z nas ujął rękę Baskiny.
Po chwili milczenia rzekłem Bambochowi:
— Powiedz-że, cóż się z tobą stało po zniknięciu Baskiny?
— Zrazu mniemałem że zwaryjuję, bom okropnie rozpaczał... Widzisz Marcinie, kochałem ją jak nigdy i nikogo już kochać nie będę... Dowodem tego jest... że dla niéj... przywykłem do delikatności która dla mnie tak właśnie stosowna... jak jedwabne trzewiki dla wołu... zamiast bowiem pracować jak wściekły na utrzymanie małego gospodarstwa naszego z Baskiną, mogłem był wrócić do mojéj wdowy i za jednym razem wydrwić od niéj daleko więcéj grosza, aniżeli krwawą pracą nabyłem go przez cały czas, pobytu Baskiny u mnie. Ale nie chciałem karmić Baskiny chlebem mojéj wdowy, chociaż z każdą inną nie byłoby to dla mnie nic osobliwego! Bo, powiadam ci Marcinie, że przy niéj i przy tobie, człowiek gwałtem pnie się ku szlachetnym uczuciom!
— Wyznaj przynajmniéj — rzekłem: — że szczytném jest i piękném przekonanie, iż wzajemna przyjaźń nasza wlewa w nas podobne uczucia... jakkolwiek chwilowo?
— Że chwilowo, za to ręczę; bo po zniknięciu Baskiny znowu bujać zacząłem... jak drapieżny ptak po nocy... W owymto czasie spotkałem la Levrassa. — Ah! stary szelmo! — rzekłem mu, — a więc żyjesz jeszcze? Ah! — rozbójniku — odparł — chciałeś mię upiec w moim powozie? — A ty, widać że musiałeś być djabelnie twardy kiedyś się nie upiekł? To mię zresztą wcale nie dziwi; a matka Major? — O! ona była delikatniejsza,... wiesz dobrze, niegodziwe szatańskie nasienie! — odpowiedział la Levrasse. — Ona się doskonale upiekła.
— Ah! mój Boże, — zawołałem; — a człowiek ryba? — bo nieraz myślałem o nim po naszém rozstaniu się.
— Prawda, — rzekła Baskina. — Biedny Leonidas! i on także zamknięty był w powozie w chwili gdyś go podpalił. I cóż Bambochu, cóżeś się o nim od la Levrassa dowiedział?
— Powiedział mi, że człowiek ryba także wymknął się z rusztu, ale ten łotr Poireau, pajaco, udusił się; lecz mniejsza o to! dodał mówiąc daléj:
— La Levrasse miał już wtedy swój sklep dziecinnych zabawek przy ulicy Bourg l’Abbe; ale dla rozrywki utrzymywał bank... o! stary szuler! obrotny łajdak! No, łotrze rzekłem mu, — przebaczam ci; przypiekłeś sobie tylko jeden policzek, a o takiem głupstwie myśléć nie warto. — Ah! przebaczasz mi? I owszem, rzekł la Levrasse, — abym ci więc dowiódł ile cenię twą wspaniałomyślność, proszę cię jutro na obiad, pomówimy z sobą. — Stawiłem się na naznaczoną godzinę; stary łotr badał mię, wpatrywał się we mnie, wyciągał mię na słówka, wreszcie na dessert kiedyśmy przegryzali owoce i ser, rzekł mi: — Słuchaj, utrzymuję bank i jako bankier, nieraz za kawałek chleba nabywam bardzo prawnie wymagalne, ale trudne do zrealizowania weksle, już dlatego że wierzyciele wymknęli się za granicę, już że ich krewni umieli dobrze zabezpieczyć ich majątek... Dotychczas, dla braku rozsądnego kompanisty, z takich interesów nie wydobyłem należytéj korzyści, a jednak możnaby zyskać całe sztaby złota. Przytoczę ci jeden przykład z pomiędzy wielu innych. Za piętnaście tysięcy franków kupiłem weksel na siedmdziesiąt dwa tysiące liwrów, wystawiony przez niejakiego pana Rondeau! ten człowiek może suto zapłacić: ma sześć do siedmiokroć stu tysięcy franków gotówki, z któremi umknął do Anglii, gdzie filut żyje huczno i na wielką skalę. Prawnie nic przedsięwziąć nie mogę, bo w takich razach extradycya nie ma miejsca, ale uciekając się do moralnego przymusu... — Jakto? — Przypuść, przyjacielu Bamboche, że ci daruję mój weksel, bardzo ważny, bardzo pewny, tobie, który nie masz ani grosza? Cóżbyś uczynił wiedząc że po tamtéj stronie cieśniny żyje człowiek, który ci może porządnie zapłacić, ale który... zapomniałem przytoczyć tę ważną okoliczność — jest okropnym tchórzem? — Do licha — rzekłem la Levrassowi — to wcale niezły interes, pojechałbym do Anglii w celu wyszukania mojego dłużnika, schwyciłbym go za uszy, i smarując laską po plecach, wołałbym: zapłać! — Dobrze to jest, odparł la Levrasse, — ale w Anglii tak samo jak we Francyi łowią wierzycieli którzy razami laski dopominają się o swój kapitał jednak mniemam że nie aresztuja nigdy takiego, co nieustannie ściga swojego wierzyciela po ulicach, po widowiskach, wołając nań głośno i publicznie: — Panie, winieneś mi prawnie siedmdziesiąt dwa tysiące franków, masz czém zapłacie, odmawiasz, jesteś oszust. — Otóż dłużnik wykręca się przed takim natrętem, a jeżeli nie płaci, szukać należy innych środków... a tak łebski chłopak jak ty Bambochu, to je pewno znajdzie. — Ile mi dasz za to? — spytałem la Levrassa — a za tydzień zmuszę tego pana Rondeau że ci zapłaci. — Opłacę koszta podróży i dam ci pięć tysięcy franków do ręki... no, cóżeś tak na mnie wytrzyszczył oczy; dam ci dziesięć tysięcy franków a jeżeli obejdziesz się bez twojéj laski, dam ci piętnaście tysięcy... odbierzesz je u korrespondenta, któremu pan Rondeau złoży swój dług. — A więc zgadzam się na piętnaście tysięcy franków. — Pojechałem do Londynu, a w tydzień potém la Levrasse miał swoje pieniądze, ja zaś moje. Skoro się ujrzałem panem takiego majątku, rzekłem sobie: Teraz muszę znaleźć Marcina i z nim się podzielić.
— Poczciwy Bamboche!
— Ale Klaudyusz Gérard nie pozwolił na to... Podróż ta nie poszła mi pomyślnie... tak jest, podwójnie niepomyślnie, — dodał nagle przybierając ponurą minę, co mię mocno zdziwiło.
— Dlaczegóż podwójnie niepomyślnie? — Spytałem, widząc że milczy zamyślony.
— Bom cię nie znalazł Marcinie... i...
— I co?..
— Przeklęty... dom waryatów... ha!... mruknij! półgłosem.
Słów tych wówczas zrozumieć nie mogłem, dlatego też spytałem Bambochu:
— Wytłumacz się.
— Nie, — rzekł cały drżący; — o czémże u djabła myślę?... Klaudyusz Gérard nie chciał cię puścić — dodał Bamboche przychodząc do siebie, — wróciłem więc do Paryża i wtedy... a ponieważ jak to bywa, szczęście sprzyja takim jak ja urwisom, mając już ostatnie tysiąc franków, stawiam je na Nr 113, i za dwa dni wygrywam pięćdziesiąt tysięcy franków. O wtedy chciałbym żebyś był przy mnie, bom miał więcéj jeszcze pieniędzy... O tobie już nie wspominam Baskino... Ah! gdybym był wiedział gdzie cię szukać...
— Wierzę ci Bambochu — rzekła Baskina, — i czémże bowiem byłby dla ciebie podział tak łatwo zyskanych pieniędzy, skoro podzielałeś ze mną nabyte ciężką pracą wyrobnika gdyśmy razem żyli?...
— Prawda, te pięćdziesiąt tysięcy franków trochę łatwiéj nabyłem. Zamiast pilnika i młota, któremi cały dzień wywijałem, kilka tylko razy skrobnąłem po zielonym stoliku... i już dublony w kieszeni!...
Wtedy to dopiero, na honor! hulaj dusza! Pyszny appartament, konie, powozy, otwarty stój, cały kalendarz łajdaczek od Amelii aż do Zelii, słowem cały ich alfabet, przeszedł przez moje ręce, to mi to dopiéro było życie! Nazwałem się kapitanem Hektorem Bombachio, a to kapitaństwo sfabrykowałem sobie słysząc raz la Levrassa rozprawiającego o państwie Texas, gdzie usnuł sobie jakiś interes. W ciągu mojego powodzenia ozdobiłem się ojcem markizem i przyszłym teściem, grandem Hiszpanii. Przez rok wiodłem życie gracza; co pod względem wrażeń jak dwie krople wody podobne było do naszej dawnéj włóczęgi. Lecz wszystko ma swój koniec, i mnie też noga się potknęła: czerwona co się ze mną zawsze jak z zepsutém dzieckiem obchodziła, w końcu zaczęła mię traktować jak nieboszczka matka Major po ustaniu naszéj miłości; próbowałem więc poszaleć trochę i czarną; ale ta niegodziwa jeszcze sto razy gorsza była. Już się byłem wyniósł z pięknego appartamentu przy ulicy Richelieu i wpadłem w niegodziwy hotel przy ulicy Sekwany... Tam, przez jakiś czas, przeklepałem moje życie wzniecając pojedynki pomiędzy sąsiadującemi ze mną studentami i ich przyjaciółmi. Zawszém się nastręczał za świadka: śniadałem z łaski pistoletu, obiadowałem z łaski pałasza, a wieczerzałem z łaski szpady... ale zapomniałem ci powiedzieć, żem namiętnie szalał za fechtunknmi, a tak doskonale byłem do nich usposobiony, Ze po upływie ośmnastu miesięcy, Bertrandów nieporównany Bertrand, na którego sali przedstawiłem się jako potomek znakomitéj rodziny, zrobił ze mnie nie powiem modnego, zręcznego, poprawnego i piorunującego strzelca, bo to się nie zgadzało z moją dziką naturą, ale jako mańkuta, wyuczył mię gry srodze niebezpiecznéj i ryzykownéj. Ta sława, praktycznie ustalona przez pojedynek w którym zbuntowanemu dłużnikowi brzuch przeszyłem, mimo że uchodził za znakomitego ludożercę, niezmiernie dopomagała mi w odzyskiwaniu rozmaitych należytości la Levrassa... ale nakoniec wypróżnił się jego pulares z wekslami; moi studenci i ich przyjaciele już się bić nie chcieli... Wyrzucono mię za drzwi z hotelu, wisiałem więc u djabła na ogonie, i na honor... gotów byłem... postąpić daleko gorzej aniżeli postąpiłem. Wtém spotykam kalékę bez nóg, mentora mojéj młodości. Zacny ten człowiek usunął się był od świata; ostrożnie trudnił się przemycaniem cygar, jedwabnych materyj, płynów, i djabeł wie nie czego. Ja, nieźle znając świat, raczéj zły niż dobry, podjąłem się umieszczać jego kontrabandę u młodych paniczów i panienek, a to za pośrednictwem faktorów. — Wegietowaéem, mieszkając w stolicy naszego Towarzystwa, na przesmyku Lisa, ale zwietrzono odor przemytników... Żadnych przeciwko mnie nie było dowodów, umykam... Trawiłem jak mogłem ten cios, wtem przychodzi mi do głowy myśl następna: Jestem silny, mam pięć stóp i siedm cali wzrostu — mówię sobie, — daléjże podejmować się zastępstwa w wojsku! — Skoro się sprzedam, postawię na kartę cenę mojéj sprzedaży. Jeżeli wygram, sam dla siebie postaram się o zastępcę; jeżeli przegram... zostaję żołnierzem, i za dwa miesiące jestem rozstrzelany za zuchwalstwo... — Co, to jednak są karty!... są to istne kobiéty!... coś mię ciągnie do czerwonéj. Wygrywam dziesięć tysięcy franków, kupuję zastępcę, i znowu jeżdżę na moim wózku... Lecz, mnie nigdy jedno nieszczęście nie spotyka, ani téż jedno szczęście — tu wzruszony, Bamboche podał rękę mnie i Baskinie. — Stary łotr la Levrasse znowu miał weksle do zrealizowania; co jeszcze przyozdobił projektem dostarczania gotówki synom rodzin o którychby wiedział, że będą bogaci po śmierci papy i mamy. — Pomyślna gra dozwoliła mi przystąpić do towarzytstwa, rozumie się mocno już zwikłanego, tam przywabiłem kilka młodych gołąbków zbłąkanych od rodzinnego gniazda. La Levrasse odzierał je z piórek, a ja z puchu... Wkrótce też i kaléka bez nóg wypłynął z pod wody niby nurek i pluskał na powierzchni paryzkiego błota; przybrałem go do pomocy;... a przez szacunek dla jego siwych włosów, nadałem mu stopień majora... Ten weteran, jeżeli się trafią uporczywi dłużnicy, miarkuje jak rzeczy stoją... i w razie potrzeby, służy mi za świadka... W takimto stanie, kochane dzieci, zastajecie moje interesa... W biurku, które tu widzicie, mam pięć tysięcy pare set franków na wasze usługi... Od kilku dni trzymałem sobie łotrzycę, którą widzieliście dzisiaj w teatrze, gdzie poszedłem nie czytając afisza. Pani Bambochio, niech ją szatan porwie! rzekła mi: — idźmy na teatr Skoczków, bo to w dobrym tonie... poszedłem... i... dobrze wam mówiłem, moje dzieci, jak zawsze tak i teraz spotkało mię podwójne szczęście, ale co mówię podwójne?... potrójne, poczwórne, i t. d. bom z najmilszą rozkoszą wypoliczkował Scypiona, jego ojca i innych spiesząc na pomoc biednéj Baskinie. I Oto moje wyznanie, teraz Baskino, powiedz zkąd się u djabła wzięłaś na tym teatrze?




21.
Pożegnania.

— Porzuciwszy Bambocha, mówiła Baskina, opuściłam Paryż, z obawy abym go nie spotkała i nowym jego naleganiom nie uległa. Przechodząc z miasta do miasta jak dawniéj śpiewałam po kawiarniach. Chociaż publiczność moja równie była nieokrzesana, jak niegdyś publiczność trupy la Levrassa, usiłowałam jednak nadać mojemu głosowi, akcentowi i fizyonomii, o ile można najdobitniejszy wyraz, a tak uczyłam się i zgłębiałam sposoby zniewolenia, wzruszenia, rozrzewnienia widzów moich. Nieraz nawet układałam słowa i muzykę do śpiewek które się dosyć podobały mojéj publiczności z pod gołego nieba. Zajęta jedynym celem do którego dążyły wszelkie myśli moje, zaledwie czułam srogie ubóstwo, wstręt, i haniebne stosunki na jakie mię narażało nowe moje włóczęgostwo, zaledwie mówię czułam wszelkie rodzaje nędzy, która mię teraz tém bardziej dojmować była powinna, że w ciągu długiego pobytu u milorda księcia zaznałam wszelkie słodycze zamożnego życia. Przypadkiem przybyłam do Orleanu, gdzie pewnego wieczora śpiewałam w dosyć nikczemnéj kawiarni; a będąc wówczas przy głosie, nadzwyczajnie dobrze zostałam przyjęta. — Pomiędzy słuchaczami postrzegłam mężczyznę mogącego mieć około lat pięćdziesięciu, twarzy bardzo roztropnéj ale w skutku nałogowego pijaństwa zbyt rumianéj. Widok tego człowieka tém mocniéj uderzył mię iż nadzwyczaj dziwacznie był ubrany. Z pod lichego surduta wyglądał mu niebieskawy, aksamitny, przetarty kaftanik, na którym były jeszcze ślady szychowego haftu, a poszarpane spodnie spadały mu nu przydeptane i niegdyś czerwone safianowe buty.
— Ręczę że to był jakiś stary aktor? — rzekł Bamboche.
— Zgadłeś — mówiła dalej Baskina. — Tę osobą w mieście zużywającą swą teatralną schedę, był dawny aktor prowincyonalnéj opery komicznéj, dla, nieustannego pijaństwa świeżo wydalony z miejscowego teatru; nazywał się la Bauguenaudière (strzelający bąki). Z przyrodzenia dosyć dowcipny, bardzo wesoły, doskonały hulaka, porywany był przez wszystkich próżniaków, i dla tego jeżeli nie zupełnie pijany, to przynajmniéj zawsze podchmielony... Baugenaudière uważnie przysłuchiwał się mojemu śpiewowi, nie dał mi brawa, ale przystąpił ku mnie i rzekł: — Jestem stary wyjadacz... znam się na głosie i talencie... Jeżeli zechcesz pracować moja mała, to za cztéry lub pięć lat zostaniesz piérwszą śpiewaczką w paryzkiéj operze. Nie mam nic do czynienia, jeżeli chcesz to cię będę uczył, — to mię zabawi. — Tę ofiarę przyjęłam z żywą wdzięcznością.
— I czy ten człowiek rzeczywiście miał talent? — spytałem Baskiny.
— Gdyby ten nieszczęśliwy, — mówiła daléj, — mógł był wprowadzić w wykonanie swoję wyborną teoryą sztuki, byłby został jednym z najznakomitszych aktorów swojego czasu. Nauczyciel którego miałam u milorda księcia byt znakomitym kompozytorem i wybornym śpiewakiem, ale nigdy aktorem. Bauguenaudière przecenie, był niezłym muzykiem (miewał role buffo w komicznéj operze), ale wytrawnym komedyarntem. Znał dokładnie niezliczone teoryczne zasoby swojéj sztuki, poczynając od usposobień najlepszego komika, aż do wymagań najwznioślejszéj dramatyczności. Dlaczego ów człowiek tak cudowną obdarzony wyobraźnią, umiejący szczegółowo rozebrać równie role Moliera jak Rassyna i Kornela, a to z niepodobną do wiary mocą czucia i rozwagi, dlaczego mówię, ten człowiek pozostał miernym śpiewakiem opery?... jestto równie częsta jak niepojęta sprzeczność. Przyjęłam więc ofiarę Bauguenaudièra, który podczas lekcyj obchodził się ze mną ostro, surowo i prawie grubiańsko; ale w chwilach trzeźwości wykładał mi prawidła stanowiące dla mnie prawdziwą nowość... Nieszczęściem nieocenione lekcye jego ustać musiały. Coraz bardziéj nałogowy pijak Bauguenaudière, nareszcie oszalał; przez wspaniałomyślność umieszczono go w szpitalu. Nieraz ten nieszczęśliwy radził mi abym się udała do Paryża, i za jaką bądź cenę wstąpiła do którego z teatrów, zapewniając że skoro się raz umieszczę, nie zważając gdzie, bylebym tylko nie ustawała w pracy, dam się nakoniec poznać... Ruszyłam więc z Orleanu do Paryża, śpiéwaniem po drodze na chléb zarabiając, i tak zaszłam do Sceaux... Tam to, — mówiła ponuro, groźnie zmarszczywszy czoło, — tam to piérwszy raz po scenie w lesie Chantilly spotkałam vicebrabiego Scypiona. Był to dzień świąteczny: w nadziei że coś zarobię śpiéwając w najlepszéj oberży, prosiłam aby mi ją wskazano. Właśnie kończyłam śpiew wobec kilku osób obiadujących w ogrodzie téj restauracyi, gdy posługujący chłopak dał mi znać że mię pragną słyszéć w jednym z salonów piérwszego piętra. — Dostaniesz tam srébrnych pieniędzy, — rzekł mi chłopak, — bo to widzisz bogate osoby... Poszłam za moim przewodnikiem, otworzył mi drzwi i znalazłam się wobec Scypiona i obu jego towarzyszy. Scena z lasu Chantilly tak mi była obecną w pamięci, żem natychmiast poznała vice hrabiego; on zapewne nie pamiętał mię, bo zresztą wino dobrze jemu i jego kolegom w głowach szumiało. — No, śpiéwaj mała łotrzyco, — rzekł mi gburowato i prawie nie patrząc na mnie, — zapłacę ci lepiéj jak te tam kanalie w ogrodzie. — Masz, podnieś sobie, — i rzucił mi pięć franków które się po ziemi potoczyły. Wspomnienia jakie we mnie obudził widok tego niegodziwego dziecka, tak dalece wzruszyły mię, że zrazu nie zważałam wcale na jego grubiaństwa; niema, nieruchoma, nie podniosłam pieniędzy. Milczenie moje zwróciło jego uwagę; wtedy wstał od stołu i szepnął coś do ucha obu swoim towarzyszom. Jeden z nich zamknął drzwi,... i wtedy dopuścili się ze mną haniebnéj z grozą przejmującéj sceny. Broniłam się płacząc, błagając po cichu, nie śmiejąc wołać o pomoc, bo wiedziałam że w przypadku jakiego zgorszenia właściciel oberży mnie przypisze całą winę i wypędzi jak najnikczemniejszą istotę. Proźbami i przestrachem jeszcze bardziéj uzuchwaliłam tych małych nędzników; a nieugiętym oporem Scypiona przywiodłam do wściekłości, gdyż rozpalony winem, obsypał mię obelgami i tak mocno w twarz uderzył że aż rozkrwawił... Wtedy skutkiem rozpaczliwego wysilenia oswobodzona z rąk jego, skoczyłam do okna i otworzyłam je wołając na ratunek... Osoby będące w ogrodzie widząc twarz moję we krwi, tłumem powstały: jeden z towarzyszów Scypiona przelękniony pobiegł otworzyć drzwi któremi wszedł oberżysta; ten jak przewidziałam zwalił na mnie całą winę i wypędził mię; lecz kilka widzów téj sceny stanęło w mojéj obronie a gdyby nie guwerner Scypiona który w téj chwili nadjechał i przy pomocy oberżysty tylnemi drzwiami wprowadził vicehrabiego wraz z towarzyszami, wsadził ich do powozu i umknął, — sądzę że odurzony tłum byłby im dał niezłą nauczkę.
— Ha niegodziwiec, — zawołał Bamboche — zawsze ten sam smarkacz z lasu Chantilly... raz przecie muszę się z nim należycie porachować... bo już teraz wzrósł w lata...
— To moja rzecz... a ja poczekam... z zimną ironią rzekła Baskina. — Wspomniałam o tym drugim nikczemnym czynie Scypiona, dlatego że postawiony obok dzisiejszéj sceny... przybiera charakter dziwnéj fatalności... powoli zapalając się dodała, — bez wątpienia zły duch ciska zawsze vicehrabiego na moję drogę... aby ciągle miotał na mnie obelgi, zdolne zemstę kobiéty wyrodzić w dzikość. — Oko jéj zaiskrzyło się, nozdrza rozdęły, rysy zmieniły się wyrazem nieubłaganéj nienawiści: Niedosyć było wicehrabiemu że mię małą dziewczynę odepchnął, że mię późniéj zelżył i wypoliczkował, ale zawistny los sprowadził go jeszcze wczoraj do teatru... bo nie wiecie przyjaciele, o jaką mię rozpacz ten wypadek przyprawia; nie mówię jak srogiego zrazu doznałam upokorzenia, kiedy mię wygwizdano, znieważono; ale dowiedźcie się że dopiéro po niesłychanych staraniach, po najokropniejszéj nędzy, dostałam się nakoniec do tego nieszczęsnego teatru. Nie mogąc już śpiewać na ulicy, musiałam żyć z dziesięciu soldów dziennie które mi płacono jako figurantce, tojest że głód jedynie chlebem zaspokajałam i sypiałam w najszkaradniejszych i samemi pijakami zapchanych jaskiniach Paryża.
— Ah! dla kobiéty, to okropność, — zawołałem. — Mój Boże! jakże ty cierpieć musiałaś!
— Tak jest, cierpiałam, ale utrzymywała mig nadzieja, przekonanie, że dopnę celu mojego, że się kiedyś zemszczę — rzekła Baskina; — dla tego téż podwoiłam mą gorliwość. Nieprzewidziana okoliczność sprowadziła dyrektora prowincyonalnego teatru na dzisiejsze widowisko; wrazie gbdyby go mój śpiéw i gra zadowoliły, miał mię zamówić do swojéj trupy z płacą ośmset franków... mała to wprawdzie płaca... ale dla mnie zbyt wiele znacząca, bo zrobiwszy ten piérwszy krok, pewna byłam, że przez pracę i silną wolę dojdę do mojego celu;... Lecz pojmujecie, — ponuro dodała Baskina — iż po śmiesznym i sromotnym przypadku dzisiejszym... z téj strony straciłam całą nadzieję... Nie wiem czy będę śmiała pokazać się jeszcze na tym nieszczęśliwym teatrze do którego się z takim trudem dostałam... Ale mniejsza o to... mam dopiéro szesnaście lat!... tonem nieposkromionego postanowienia rzekła Baskina, — zacznę więc na nowo... innych użyję środków... zemsty mojéj nie zaniecham... bo zamiaru mojego dopiąć muszę... i dopnę. O! dzięki ci Scypionie... nowa nienawiść jaką mię natchnąłeś, podwoi mą energię... Dzięki ci... bo jeżeli nie umrę z trudu... ty i całe twoje plemię...
I nagle przerywając sobie, prawie zawstydzona spojrzała na mnie i Bambocha; wreszcie dodała;
— Przebaczcie... przełączcie przyjaciele moi, żem dla zemsty o was zapomniała... Późniéj pomówiemy o przyszłości... ale dzisiaj, kiedy po tylu latach prób i rozłąki, znajdujemy się razem wszystko troje... myślmy tylko o szczęsliwém naszém spotkaniu, o tém, że możemy powiedzieć sobie wszystko czegośmy przed nikim może nie wyznali... to uspokaja, to pociesza... to zachęca... Skończyłam moje wyznanie Marcinie; Bamboche swojego także dopełnił... teraz koléj na ciebie. Nie uwierzysz jak niecierpliwie oczekujemy twojego opowiadania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak mogłem najkrócéj opowiedziałem wszystko co mię spotkało od chwili naszego rozłączenia... I wyznaję, że w tém wylaniu duszy poczytując sobie za skrupuł zatajenie czegokolwiek przed przyjaciółmi, którzy w nieograniczonéj dla mnie ufności wtajemniczyli mię w najskrytsze myśli swojego serca, w najsmutniejsze przygody swojego życia... nie ukryłem przed niemi ani pełnéj uszanowania miłości mojéj dla Reginy, ani trwogi jaką przejmowały mię rozmaite zabiegi których była przedmiotem.
I wreszcie, obok ślepéj a słusznéj ufności jaką we mnie wywołała przychylność Baskiny i Bambocha, pewny iż tenże zna poprzednie życie Roberta de Mareuil, mogłem liczyć w razie potrzeby na użyteczną pomoc przyjaciela dziecinnych lat moich.
Nakoniec, do tego może nierozważnego zwierzenia się spowodowało mię szczere, głębokie wzruszenie Baskiny i Bambocha, gdy im opowiadałem zajadłą walkę z zawistnym losem; ich trwoga a nawet przestrach, gdy mi przyszło wspomnieć o chwili w któréj już upaść miałem.
Ah! oddycham... zawołała Baskina.
Przez chwilę lękałem się o ciebie Marcinie... powiedział Bamboche, kiedy im opowiedziałem w jaki sposób opatrzne spotkanie Reginy uratowało mię od hańby...
Dziwna i w obecnéj chwili jeszcze niepojęta dla o tonie sprzeczności!... obie te istoty, niemające już nadziei powrotu do szlachetnych, wzniosłych i wspaniałomyślnych uczuć, z najtkliwszą sympatyą zrozumiały i pochwalały całe męztwo, całą szczytność postępowania mojego wobec tak ostrych prób; pojmowały i oceniały miłość moję dla Reginy.
— Ty wierzysz w Reginę, podobnie jak biédna matka moja wierzyła w Matkę Boga — rzekła; mi rozrzewniona Baskina, — nie jest to prosta miłość... ale religia.
— Marcinie, — poważnym głosem mówił Bamboche, gdy skończyłem moje wyznanie, — nie masz na świecie lepszego nad ciebie człowieka... Śmiać się będziesz gdy ci powiem żem kontent iż jestem toki jakim jestem... dlatego właśnie lepiéj cię oceniam... niżbym cię cenił... gdybym był wart tyle co ty.
— Przyjaźń cię oślepia Bambochu, — rzekłem uśmiechając się.
— Ej! do pioruna... ja ci nie myślę prawić grzeczności — zawołał, — a wszakże rzecz prosta, że im kto niżéj stoi, tém lepiéj sądzi o wyniosłości góry...
— On ma słuszność — przerwała Baskina — przyjaźń nie oślepia nas... lecz jedynie oddala od nas zazdrość lub niesprawiedliwość... Tak... poczciwy Marcinie... z rozdzierającym uśmiechem dodała, — nie sama tylko piękność najlepiéj oceniać umie urodę... o! nie... ale i brzydota... jeżeli tylko nieobraźliwa i nie zazdrosna...
— A potém mój kochany — znowu rzekł Bamboche, — tu i sam djabeł nie poradzi... Ty pozostaniesz Marcinem, jak ja i Baskina pozostaniemy Bambochem i Baskiną; myśmy już teraz wszyscy jak z brązu ulani — ale ty z dobrego kruszcu, a my z podłego; ktoby go chciał uskrobać, toby sobie paznogcie powyrywał; i chyba głupi na to się skusi — bo koniec końcem... cóż to szkodzi? czyliż ty i Baskina mniéj mnie kochacie dla tego że jestem trochę łotr... i że może będę jeszcze sto razy gorszy? Nie... wy kochacie Bambocha takiego jakim jest...
— Dla tego że posiadasz jeszcze wiele wybornych przymiotów, — rzekłem.
Kiwnął głową i rzekł:
— Mara tylko dwa przymioty: żyć i umierać dla Baskiny, to jeden; żyć i umierać dla Marcina, to drugi... bo was mam tu w głębi mojego serca... Ale cóż to szkodzi? Czyliż ja i Baskina kochamy cię mniéj dlatego żeś wielki a my mali? Nie, my cię kochamy takim jakim jesteś. Wzajemne poświęcenie równa nas z sobą... Z tego względu Marcinie nie bądź dumny... jam wart ciebie, a Baskina nas obu. Wyznania nasze tę nam przyniosły korzyść, że przekonały nas iż jedni drugich potrzebujemy; sposoby zaś niesienia sobie wzajemnéj pomocy, późniéj znajdziemy... naprzód więc pomyślmy o tém... W téj chwili, nic zgoła nie potrzebuję. Pozostajecie tylko wy oboje: Baskina i ty Marcinie... Baskina mimo przypadku w teatrze, musi koniecznie zawrzéć umowę z prowincyonalnym dyrektorem... albo raczéj, i co lepsza... musi zawrzeć korzystną umowę w którym z tutejszych teatrów.
— A to jakim sposobem? — spytała Baskina.
— Niech mię djabli wezmą jeżeli wiem — odparł Bamboche; ale ręczę że zostaniesz zamówioną do piérwszych rol...
— Tak jest, obaj za to ręczymy, — zawołałem, — Baltazar Roger, poeta, jeden z moich panów, jak fanatyk wierzy w talent Baskiny. Pewien dziennikarz posiadający wiele wpływu, a jego przyjaciel, podziela to zdanie... Baltazar ma najlepsze serce... wypadek twój, moja biédna Baskino, srodze go musiał zmartwić... Przyrzekam ci że zobowiążę go aby cię zalecił swojemu przyjacielowi dziennikarzowi.
— A skoro cię raz dzienniki ogłoszą, — zawołał Bamboche, — to już sama potém warunki dyktować będziesz... A widzisz? nie mówiłemże iż z naszéj łaski będziesz grywała piérwsze role... Co do ciebie Marcinie... a raczéj co do panny Reginy, któréj odtąd najgorliwszym będę sługą, ponieważ ją kochasz i poważasz, bądź spokojny, ona się nie dostanie w rączki Roberta de Mareuil... możesz mi wierzyć. O! ty jeszcze nie znasz tego człowieka... przy nim to ja jestem święty... ale... damy mu radę, a po nim (bo on podobno najniebezpieczniejszy), weźniemy się do drugich... do księcia de Montbar i do ojca tego łajdaka Scypiona. Będziemy ich mieli tylko na dwa łyki... nie więcéj... ale jakim ich sosem przyprawiemy? Nie wiem, później o tém pomyślemy i pewno nie napróżno... wszakże dzięki tobie, znaleźliśmy sposób zaangażowania Baskiny...
A że wątpiłem nieco o jego skutecznych i nieomylnych środkach, Bamboche dodał:
— Jeżeli jeszcze choć słowko piśniesz, zobowiążę się uroczyście ożenić cię z panną Reginą... Ale nie, — rzekł miarkując się natychmiast i podając mi rękę — z tém imieniem żartów niema... Przebacz Marcinie... przebacz, zbłądziłem... I tak już wiele że przyjmujesz pomoc moję... Ale bo widzisz? mój kochany... do walki z Robertem de Mareuil zdatniejsi Bambochowie jak Marcinowie.
— Mówiłeś mi, Marcinie, że Robert de Mareuil był dzisiaj w teatrze? — nagle przerwała Baskina po niejakim namyśle.
— Tak jest, — odpowiedziałem — z lewéj strony na przedsceniu...
— Prawda... — rzekła żywo. — Choć siedział w głębi loży, jednak zbyt się wysunął ku teatrowi.
— Rzeczywiście, gra twoja i śpiew zdawały się zachwycać go, czarować.
— Szczególny traf! — mówiła znowu Baskina, żem go przez chwilę widziała; gdyż cała mą rolą zajęta, myślałam jedynie o osobie którą przedstawiałam...
— Robert de Mareuil zdawał się być oczarowany, — zawołał Bamboche spojrzeniem porozumiawszy się z Baskiną.
— Ah!... rzekła z szyderczym uśmiechem — rozumiesz? to przyjaciel vicehrabiego, jeden z koryfeuszów plemienia którego niecierpię.
— Do licha! czy rozumiem. — zawołał Bamboche.
— I ja takie sądzę ie rozumiem — rzekłem — Ale strzeżcie się... Robert de Mareuil jest...
— Nie wtrącaj się do tego, Marcinie — przerywając mi odpowiedział Bamboche. — Tak gruba robota nie dla ciebie... zbrudziłbyś sobie przy niéj ręce, a tyś za nadto delikatny! Zresztą, bądź spokojny... nie uczynimy nic bez twojéj rady... Lecz dzisiaj niech djabli porwą wszystkie intresa... tracimy na nich najlepszy czas... Jużeśmy wszystko sobie powiedzieli; nasyćmy się nieco naszą przeszłością; zacznijmy od zwykłego: — Czy pamiętasz? i siadajmy do wieczerzy... bo mnie radość zaostrzyła apetyt. Szczęściem, kazałam przygotować wieczerzę dla mnie i dla nieboszczki kapitanowéj Bambochio. Do stołu zatem, przyjaciele... do stołu!... Może to nie będzie tak smaczne jak potrawy z kuchni tego biédnego Leonidasa Rekina. Pamiętacie jak wyborną potrawkę z baraniny przyrządzał?
— Albo rybią... celował w niéj... jako prawdziwy człowiek-ryba — wtrąciła Baskina, równie jak ja ulegając radosnemu uniesieniu Bambocha.
— A o jego sposobie oddalania ciekawych, kiedy za nadto blizko podchodzili rozpoznawać jego sadzawkę — mówiłem z kolei — czy pamiętacie?
— Bah! czy pamiętam! — powiedział Bamboche przysuwając do kominka obficie zastawiony stół, przyniesiony z salonu, w którym go przygotowano... Wszakże to podczas ostatniego widowiska naszego u la Levrassa, Leonidas tak doskonale zakadził ciekawym... że omal wszystkich nie podusił tym zatrutym odorem...
— A pamiętasz, biedna Baskino, — rzekłem — na jakie cię niebezpieczeństwo w owym dniu naraziła ta potwora matka Major... czy pamiętasz ludzką piramidę?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I ulegając niepokonanéj ułudzie słów: Czy pamiętasz? tak magiczny wpływ wywierających na przyjaciół od dzieciństwa, którzy się po długiéj rozłące nakoniec spotykają... oddani jedynie wspomnieniom z lat ubiegłych, zapomnieliśmy o teraźniejszości i przyszłości i aż do dnia przesiedzieliśmy przy téj serdecznej wieczerzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano wróciłem domieszkania moich panów, mocno niespokojny żem się bez ich wiedzy oddalił, bo za wszelką cenę wypadało mi pozostać w usługach Baltazara, a raczéj Roberta de Mareuil, którego zabiegi tak ważny interes śledzić mi nakazywał. Ułożyłem więc dosyć zgrabną bajkę na moje usprawiedliwienie. Wszedłem do mieszkania moich panów klucz był we drzwiach; otworzyłem.
Z wielkiém zdziwieniem, zastałem Baltazara pakującego tłómok. Ubogi, zacny poeta!... wkrótce go napełnił, bo architektoniczny plan okazałego pałacu który miał budować, zajmował większą cześć jego.
Nigdy nie widziałem Baltazara tak poważnym, tak smutnym. Skoro mię spostrzegł rzekł przychylnie:
— Ah! jesteś Marcinie?
— Panie, — odpowiedziałem zakłopotany, — przebacz... że... wczoraj... uchybiłem...
— Dajmy temu pokój Marcinie... już nie mam prawa łajać cię, mój ty biédny jednodniowy sługo... wyjeżdżam...
— Pan wyjeżdżasz? — mimowolnie zawołałem i dodałem wnet:
— A pan hrabia de Mareuil... pański przyjaciel?...
— Mój przyjaciel... powtórzył poeta z goryczą prawie wymawiając te słowa — mój przyjaciel?... zostaje tutaj... będzie tu mieszkał: bo mu się hotel i cyrkuł podobały.
— A... pan?...
— Ja, mój chłopcze... ja jakiś czas na wsi zabawię...
Bez wątpienia poeta nagle i dla ważnéj przyczyny zerwać musiał z Robertem de Mareuil.
Po dosyć długiém milczeniu, Baltazar wydobył jakiś papier z pularesu i rzeki mi: „Winienem ci, mój chłopcze, około sześćdziesięciu franków za rozmaite kommissa... bo pojmujesz zapewne że płaca zkapitalizowana w miliony... była tylko żartem... dobrym kiedy człowiek wesół... Wybacz żeś musiał tak długo czekać na twoje pieniądze.”
— Ah! panie...
— Pragnąłbym lepiój wynagrodzić twoje starania, twoję gorliwość i delikatność, bo... nigdy mój biédny chłopcze... nie śmiałeś upominać się o twoje pieniądze, chociaż ci nieraz musiały być potrzebne;... nie zapłaciłem ci prędzéj, bo... mówiąc po prostu, nie miałem... kwartalnéj należności mojéj podnieść dotąd nie mogłem, ale podniosę jutro. Oto kwit który oddasz podług adresu... i odbierzesz moje pieniądze, zatrzymasz sobie sześćdziesiąt franków, resztę przyślesz mi przez pocztę do Fontainebleau.
— Dobrze,... bardzo panu dziękuję, — rzekłem biorąc papier.
— Ale czekaj, — z uśmiechem mówił znowu poeta, — ja tak niewyraźnie piszę, że nie wiem czy przeczytasz adres... Sprobujno.
Wprawdzie z niemałą trudnością, ale przeczytałem kwit następny:
Niniejszém zeznaję iż odebrałem od pana Renaud, przy ulicy Renaud przy ulicy No. 10, summę trzysta pięćdziesiąt franków, jako wspaniałomyślnie wyznaczoną mi przez pana Just płacę za kwartał ubiegły.

Paryż i t. d. i t. d.
— Wielki Boże! zawołałem po przeczytaniu: — a więc znowu pan Just!

— Co ci to? Co to ma znaczyć? — spytał mię poeta. Opowiedziałem więc Baltazarowi wszystko com wiedział o szczodrobliwości tego szczególnego człowieka.
— Rzecz nadzwyczajna, — odrzekł zadumany poeta, — ten pan Just to istny szatan: właśnie marłem z głodu gdy odkrył mą kryjówkę; skąd wiedział że byłem sierotą? że mój biédny ojciec, najlepszy z ludzi, podupadły z powodu bankructwa, pozostawił mię bez zasobów; że zapamiętały miłośnik rymotworstwa, pewny byłem iż z czasem przez prace nabędę sławy? Niewiem. To tylko pewna, że pan Just człowiek wcale nie przyjemny i nie okrzesany, przyszedł do mnie pewnego dnia; że po długiéj ze mną rozmowie przekonał mię iż najdoskonalej wié o wszystkiém co mnie dotyczę i zostawił mi list do pana Renaud, który odtąd płaci mi ciągle pensyą, tak mi potrzebną a tyle niespodziewaną. Z resztą nigdy już więcej pana Just nie widziałem, ale jego pełnomocnik powtarzał mi za każdym razem: — „Dobrze, dobrze młodzieńcze, jesteś pracowity... dojdziesz do celu, czuwają nad tobą i wiedzą co robisz...” Jedyném mojém pragnieniem jest — wzdychając dodał poeta — obaczyć się kiedy z panem Just, gdyż jemuto wszystko winien będę... jeżeli osiągnę cel moich życzeń...
— O! panie! ja podzielam z panem tę nadzieję.
— I ja jéj również nie tracę... A teraz... mój kochany... wiem żeś uczciwy... posłuchaj więc mojéj rady: Być może że pan Robert de Mareuil, który po mnie zajmie to mieszkanie... zaprojektuje ci abyś pozostał w jego usługach...
— A więc co mam czynić, proszę pana?
— Odmów!... nie przyjmuj... niech cię nie uwiedzie chęć zysku... pozostań jak dawniéj, poczciwym i wiernym kommissantem, więcéj ci nic powiedzieć nie mogę... Ale zresztą — z godnością mówił daléj poeta — ponieważ nie zapieram się nigdy tego co powiem, możesz oświadczyć panu de Mareuil że ja... czy rozumiesz? ja radziłem ci abyś nie pozostawał u niego w służbie. No, mój biedny Marcinie, jeszcze jedno ostatnie już zlecenie, weź i zanieś ten tłomok do dyliżansu...
Tak przyjazna mowa poety mocno mię wzruszyła, wszelako mimo nawału myśli jakie we mnie obudzało nagłe jego zerwanie z Robertem de Mareuil, przypominając sobie interes Baskiny, rzekłem do Baltazara:
— Niestety! pan wyjeżdżasz, w chwili, kiedym go miał prosić o wielką łaskę...
— Jaką łaskę, mój chłopcze?
— Wczoraj wieczorem... byłeś pan świadkiem nieszczęścia jakie spotkało tę biedną Baskinę.
— Nędzniéj! hultaje! osły! — wrzasnął poeta. Ona jest prawdziwie wzniosła... a na tym teatrze... wygląda jak perła w skorupie ostrygi...
— Otóż! jak panu mówiłem... od dzieciństwa znam Baskinę... Wczoraj wieczór widziałem się z nią, już po jéj wypadku. Ja i jeden nasz przyjaciel, bawiliśmy u niéj przez całą noc... Wypadek tak haniebny zgubił całą jéj przyszłość, bo, jakby dla uzupełnienia nieszczęścia, biedaczka miała nadzieję dostania się do jednego z prowincjonalnych teatrów, i właśnie wczorajsze widowisko o tém stanowiło... dyrektor tego teatru obecny był na przedstawieniu; ale pojmujesz pan... że po takim wypadku... jednak gdybyś pan chciał...
— Cóż ja uczynić mogę?
— Pan znasz dziennikarzy... a powiadają, że jeżeli dzienniki uczynią przychylną wzmiankę o Baskinie...
Poeta przerwał mi.
— Nie powinienbym zajmować się Baskiną, nie z powodu jéj talentu który uwielbiam i nie z powodu charakteru, którego nie znam; lecz że ona, mimowolnie...
I nie kończąc, tak daléj mówił:
— Ale mniejsza o to, sprawiedliwość przedewszystkiém... Napiszę do pana Duparc dziennikarza, do wszechmocnego Duparc, jest to właśnie zagorzały stronnik Baskiny... on weźmie wszystko na siebie... bo trzeba zrobić odkrycie, trzeba pokazać światu te nową gwiazdę! — mimowolnie zapalając się zawołał Baltazar. — Bądź spokojny, Marcinie, lepiéj nawet postąpię, bo nim wyjadę pójdę do pana Duparc, a co większa obowiązuję się sam uświetnić Baskinę: napiszę do niéj wiersz... który wydrukuję we wszystkich dziennikach podczas gdy Duparc zabębni w swoim felietonie,... całe zgromadzenie drukarzy chórem wrzaśnie... fiat lux... i nowa gwiazda zaświeci.
— Ah! dziękuję panu, — zawołałem, — dziękuję...
— Owszem ja ci dziękuję, mój zacny Marcinie, wzruszonym głosem odpowiedział mi Baltazar; — wyjeżdżałem z Paryża z żółcią w sercu, z goryczą na ustach; teraz, dzięki tobie, wyjadę z słodką, poczciwą myślą, że wymierzyłem sprawiedliwość biednéj, nieznanéj i niewinnie prześladowanéj istocie... No, dziękuję ci Marcinie! bywaj zdrów mój kochany!... licz na mnie co do twéj protegowanéj... bądź zawsze dobrym, poczciwym chłopcem, a nadewszystko... nadewszystko, nie przyjmuj służby u pana de Mareuil.
Potém wziąwszy stary kapelusz i parasol, poeta po raz ostatni melancholijnie spojrzał wkoło siebie, mówiąc:
— Miła skromna izdebko, ileż to złotych snów miałem między twemi ścianami! ileż poczciwych godzin pracy i nadziei tu strawiłem!
A nakoniec wzruszając ramionami, jakby wyrzucał sobie to pożegnanie, zawołał:
— Otóż masz... poetycznie żegnam nawet ściany pokoiku w hotelu! No... do widzenia zacny Marcinie... licz na mnie co do Baskiny... Będę Herszellem téj nowój konstellacyi... jeżeli twoja protegowana potrzebować tego będzie, pisz do mnie pocztą do Fontainebleau. — Wreszcie, za dwa lub trzy miesiące najdaléj wrócę do Paryża... a przechodząc obaczę czy będziesz stał w twoim kąciku;... Bywaj zdrów mój kochany... pamiętaj na moję radę, bo to rzecz główna dla ciebie: — nie przyjmuj służby u pana de Mareuil.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Poeta wyszedł.
Nazajutrz mimo tylokrotnie powtarzanych rad Baltazara, wszedłem w służbę do Roberta de Mareuil.




22.
Małżeństwo.

W miesiąc po spotkaniu mojém z Baskiną i Bambochem, mimo rad Baltazara, ciągle zostając w służbie u Roberta de Mareuil, jednego wieczoru byłem niewidzialnym świadkiem następnéj sceny, która miała miejsce w małym domku położonym w najbezludniejszéj części cyrkułu Inwalidów.
Było to w nocy.
W głębi dosyć opustoszałej dolnéj izby, wznosił się na prędce urządzony ołtarz; bo były tam: cymboryum, ewangelia, ampułki it.d. i t.d.; cztery wielkie posrebrzane lichtarze i w nich woskowe świece, jedyny lecz smutny tam blask rozlewały.
O kilka kroków od ołtarza stały obok siebie dwa klęczniki. Najgłębsza cisza panowała w tym pokoju, gdzie wówczas nie było nikogo.
Już od kwadransa północ zwolna wybiła na odległym zegarze; wtém głuchy turkot powozu zatrząsł szybami, potém usłyszałem że szybko kilkoro drzwi otwarto i zamknięto i ktoś przyspieszonym krokiem biegał po nad sufitem dolnego mieszkania w którém byłem ukryty.
Wnet nowa nastała cisza, a jakaś kobiéta w salopie z zapuszczonym kapturem, prędko przebiegła przez pokój w którym wzniesiono ołtarz i znikła bocznemi drzwiami; ale wkrótce te drzwi po kilkakroć znowu otwierano i zamykano, jakby kobiéta która tam weszła chciała śledzić co się dzieje, lub raczéj co się dziać będzie.
Słuszny jakiś mężczyzna wszedł i spojrzał na przygotowania; zapewne znalazł to miejsce zbyt oświetlonym, bo dwie świece zagasił, i znikł zostawując ten wielki pokój pogrążony prawie w zupełnéj ciemności, gdyż ją świeczniki słabo tylko rozpraszały.
Zaledwie znikł, obie połowy głównych drzwi otworzyły się... i mężczyzna jakiś a przy nim kobiéta zbliżyli się do ołtarza.
Tym mężczyzną był Robert de Mareuil, a kobietą Regina.
O kilka kroków za nimi postępowali dwaj inni mężczyźni.
Młoda dziewica miała twarz spokojną, pełną skruchy i postanowienia; gęste sploty czarnych włosów okalały jéj oblicze piękne choć blade i jak płaskorzeźba przezroczyste. Czarna, nieco przydługa suknia, wysmukła kibić, chód dumny, wyniosłe spojrzenie, całéj postawie téj dziewicy nadawały niepospolitą powagę. Robert de Mareuil był również blady i mimo jego pozorną spokojność, biegły dostrzegacz dopatrzyłby w nim ślady lekkiego, mimowolnego drżenia i niepokoju.
Robert i Regina uklękli na dwóch przygotowanych klęcznikach, to samo uczynili dwaj towarzysze, zawsze jednak pozostając nieco w tyle.
Przez chwilę Regina poglądała na hrabiego z ufnością i rozrzewnieniem, potém nagle odwróciła się i pochyliwszy czoło, złożyła ręce do gorącéj modlitwy... Wtedy właśnie wszedł wymierzonym krokiem ksiądz przybrany w święte insygnia, z kielichem w ręku.
Przystąpił do ołtarza, pobłogosławił obecnych i zaczął odprawiać mszę szlubną. Przez ten czas dwaj świadkowie, według zwyczaju, trzymali jedwabny szal nad głowami nowożeńców.
Skoro ksiądz zapytał Roberta i Reginy czy z własnéj woli chcą połączyć się małżeńskim związkiem, dziewica podniosła głowę i silnym głosem wyrzekła uroczyste tak jest, Robert zaś, który od czasu do czasu rzucał w koło siebie niespokojne spojrzenia, odpowiedział głosem niepewnym.
Zmieniono obrączki, ksiądz miał stosowną przemowę do młodéj pary; w tém usłyszałem brzęk dzwonków oznajmujących że pocztowe konie zaszły na dziedziniec tego domu. Robert zadrżał z radości; nie hamując dłużéj swéj trwożnéj niecierpliwości, jeszcze przed skończeniem obrzędu wstał z klęcznika i biorąc Reginą za ręką rzekł jéj spiesznie:
— Jedźmy Regino... jedźmy... chwile nasze są policzone...
Zdziwiona dziewica spojrzała na hrabiego i wyrazistym skinieniem dała mu do zrozumienia że się dopuszcza dziwnéj nieprzyzwoitości. Hrabia przygryzł usta, skrzywił się i aż do końca obrzędu konwulsyjnie nogą lekko uderzał w podłogę.
— Pójdź...pójdź prędko... rzekł potem do młodéj dziewicy.
I porywczo chwyciwszy ją za rękę, chciał odprowadzić od ołtarza; ale Regina wyrwała się z rąk hrabiego i głosem pełnym słodyczy i godności przemówiła do księdza:
— Mój ojcze... teraz kiedy już mam zaszczyt nosić imię pana ce Mareuil... kiedy pobłogosławiłeś już nierozwiązanemu i świętemu związkowi naszemu, wolno mi oświadczyć ci głęboką wdzięczność za udzieloną nam pomoc. Przekonywa mię to, iż uprzedzony o wszystkiém przez pana de Mareuil pochwalasz moje postępowanie, i oceniasz całą ważność okoliczności jakie mię zniewoliły do zawarcia tajemnego małżeństwa, które wszakże jutro dla nikogo już nie będzie tajemnicą.
— Regino... tupiąc nogą zawołał Robert de Mareuil; — nie wiész jak drogi czas tracimy...
— Co ci to mój przyjacielu? — odpowiedziała dziewica, — czegóż się boisz? alboż nie jestem twą żoną w obliczu Boga i ludzi? — Istniejeż teraz jaka ludzka potęga któraby mogła zerwać nasze węzły?
— Nie... o! nie... zwycięzko zawołał Robert — Regino jesteś moją... moją na zawsze! — Ah bah!... i ty wierzysz temu? — nagle rzekł jeden ze świadków obrzędu.
Był to Bamboche...
— Czy w istocie, panie hrabio — powtórzył, — sądzisz że panna jest twą żoną?...
To słysząc Robert de Mareuil, blady, przerażający wściekłością i rozpaczą, rzucił się na Bambocha, ale ten atletycznie silny, schwytał go za obie ręce i wstrzymując mimo że mu się wyrywał, z uszanowaniem rzekł do Reginy:
— Racz pani wybaczyć.. ale rzeczy trzeba było doprowadzić do końca, teraz o wszystkiém się pani dowiesz.
Na te słowa ksiądz, który już miał wyjść z pokoju, zatrzymał się równie zdumiały jak towarzysz Bambocha, drugi świadek... którym był kaléka bez nóg.
Regina wodząc błędny wzrok po aktorach téj niezrozumiałéj dla siebie sceny, stała wyryta niby posąg.
— Zamknijcie drzwi... głośno krzyknął Bamboche.
I prawie natychmiast obróciły się w zamkach dwa klucze: ja prędko wybiegłem z mojéj kryjówki i zamknąłem jedne... kobiéta w zakapturzonéj salopie zamknęła drugie.
— Teraz, panie hrabio, — rzekł Bamboche do Roberta, zostawując mu wolność poruszeń, — rozwiń twe wdzięki;... ale rączki przy sobie, albo ci tém cackiem roztrzaskam głowę.
To mówiąc wydobył z kieszeni drąg żelazny, broń okrutną w ręku tak zwinnego i silnego człowieka.
Robert wnet odzyskał zimną krew i śmiałość, i żywo zbliżając się do Reginy zawołał:
— Regino... wpadliśmy w straszną zasadzkę... ale nie lękaj się... aż do śmierci bronić cię będę.
To mówiąc niby dla obrony, objął jąjedném ramieniem.
— O Boże mój! Boże! — gdzież jesteśmy Robercie, zagasłym głosem szepnęła dziewica z trwogą tuląc się do niego... co to ma znaczyć?
I spojrzeniem wskazała Bambocha.
— Nie wiem co ten nędznik zamyśla... gotów na wszystko... może nas chce okraść... albo dociec tajemnicy którą musieliśmy pokryć nasze zaślubiny... odpowiedział Robert młodéj dziewicy. — Ale mniejsza o to... nie lękaj się tego rozbójnika... jestem przy tobie.
— Ależ Robercie... mówiła znowu zdumiona Regina, — powiedziałeś mi że ten człowiek... ten świadek naszego małżeństwa... jest jednym z twoich przyjaciół... równie jak i ten drugi?
I wskazała na drugiego świadka, kalékę bez nóg.
Robert pognębiony tą uwagą, odparł zająkliwie:
— Zapewne... i nie pojmuję tego... miałem ich obu za przyjaciół... za ludzi zacnych...
— My?... zacni ludzie! — wybuchając śmiéchem rzekł Bamboche. Potem odwracając się do kaléki bez nóg dodał: — Słuchajno stary zbóju, rozumiesz ty pana hrabiego?... nazywa nas zacnymi? Bah! wspaniałomyślny wodzę... w dzień ślubu!
— Regino... wrzasnął bezprzytomny Robert — ci nikczemnicy mają słuszność!... Tak jest, wyznaję... że dla braku czasu, z obawy abym nie rozgłosił, nie skompromitował nasze małżeństwo udając się do osób naszéj sfery... musiałem do tego stopnia poniżyć się, iż tych nędzników prosiłem na świadków... ale...
Tu Regina pełném godności poruszeniem szybko uwolniła się z objęć Roberta.
Na jéj twarzy malował się teraz nie przestrach, ale raczéj bolesne zdziwienie, zawołała:
— A więc... skłamałeś... Robercie!... poniżyłeś mię!... zapraszać dwóch nędzników... dwóch niegodziwców... bo tak przynajmniéj twierdzisz... na świadków naszego ślubu... to okrutna zniewaga, to krzywoprzysięztwo!...
A potém obracając się do księdza, który pogrążony w niewypowiedzianém osłupieniu prawie nie wierzył temu co słyszał i widział, ze wstydem i rozdzierającą boleścią rzekła mu Regina:
— Alh!... mój ojcze... będzieszże mógł przebaczyć mi?...
— Dosyć tego, moja panno; — przerywając Reginie zawołał Bamboche, — dosyć, błagam panią... wszystko to zadługo już trwa dla pani.
A potém wygrażając księdzu dodał:
— No żywo księże plebanie, rzuć twą sukienkę albo ci ją zedrę... stary łotrze...
I w oka mgnieniu, odarł fałszywego księdza z komży i stuły...
Tym fałszywym księdzem był la Levrasse.
— O Boże! gdzież jestem? — zawołała Regina pożerana wzrastającą trwogą, — gdzie jestem... o! Panie, zlituj się nademną!
I w rozpaczy błagalnie załamując dłonie, padła na kolana przed ołtarzem.
— Co! — z kolei zawołał Robert de Mareuil udając pełne oburzenia zdziwienie, — ten człowiek miałby być fałszywym księdzem!
— Nieźle! — rzekł Bamboche, — nieźle udane zdziwienie?
I znowu zwracając mowę do la Levrassa dodał:
— Czy słyszysz Roberta de Mareuil?... Baranek nie wiedział żeś został... improwizowanym księdzem.
Wściekły la Levrasse zgrzytał zębami; ale wstrzymany trwogą jaką go Bamboche przejmował, poprzestał na pogrożeniu mu pięścią wołając:
— Ah! łajdaku!... a! zdrajco... przez ciebie tracę przeszło sto tysięcy franków!
I ze złości tupiąc nogami, rzekł do Roberta de Mareuil:
— Czy rozumiesz ty, powiedz Mareuil, dlaczego ten rozbójnik psuje nam całą sprawę, którą sam kierował, kiedy się wszystko już skończyło a szło jak po maśle?
— Ah! nie wiecie dlaczego pragnę zedrzéć wam maski? — znowu powiedział Bamboche — a jednak jest to rzecz bardzo prosta... czekajcie.
Wtedy przystąpił do ciągle klęczącej Reginy, która mniemała zapewne że ją dręczy straszna zmora i rzekł:
— Daruj pani że jeszcze na jakiś czas przedłużyć muszę tę tak bolesną dla niéj scenę, ale wypada abyś o wszystkiém wiedziała. Czy pamiętasz pani... że przed ośmiu czy dziewięciu laty... spotkałaś w lesie Chantilly trzech małych żebraków którzy cię o pomoc błagali?
— Tak jest... pamiętam, — odparła niby marząca Regina.
— Pani sama tylko — mówił daléj Bamboche — miałaś dla tych trojga dzieci... pomiędzy któremi byłem i ja... słodkie i litościwe słówko. Jednakże, surowością osób które pani towarzyszyły doprowadzone do rozpaczy, dzieci te przez chwilę miały zamiar porwania pani... Oto pamiętam jakeś pani w owém zdarzeniu postąpiła, jakiego współczuciu dałaś nam dowody, dzisiaj zatém wywdzięczam się. Szczęście chciało abym został prawdziwym łajdakiem; szczęście powiadam, bo gdybym był został uczciwym, pewno nie miałbym był stosunków pieniężnych i przyjaznych z panem hrabią de Mareuil którego tu pani widzisz...
Robert nic nie odpowiedział... bo zapewne rozmyślał o sposobie wywikłania się z tak trudnego położenia.
— Gdyby pan hrabia de Mareuil był tylko obciążony długami, które zaciągał dla nasycenia najszaleńszych namiętności, wina jego byłaby mniejsza bo miłość albo przynajmniéj wdzięczność dla ciebie pani, możeby go zdołały sprowadzić na prawą drogę... Atoli daleki od tego... nie tylko kłamie przed tobą, nie tylko cię oszukuje, nie tylko cię najniegodniéj zdradza... ale nadto...
A gdy szalony hrabia znowu się miał rzucić na Bambocha, ten, nakazującym głosem rzekł do la Levrassa i kaléki bez nóg:
— Zatrzymajcie pana w przyzwoitéj odległości... albo w przeciwnym razie... kiedy już w sztos wpadłem... jutro pójdę gdzieindziéj opowiedziéć wszystko co was dotyczy.
To słysząc la Levrasse, kaléka bez nóg i Robert de Mareuil, porozumieli się szybkiém i dzikiem spojrzeniem; widząc to wyskoczyłem z mojéj kryjówki, gotów nieść pomoc przyjacielowi lat dziecinnych: byłem uzbrojony i na wszystko przygotowany; ale Bamboche z pogardliwą odwagą mówił dalej:
— Tylko bez tych dzieciństw proszę... Naprzód wiedzcie, że sam jeden nawet nie lękam się was... i wydobył z kieszeni parę pistoletów, które tuż przy sobie położył na ołtarzu.
— A potém — dodał spoglądając w stronę mojéj kryjówki — jest tu niedaleko, poczciwy a dzielny chłopak... który mię w każdym razie wyzwoli z przykrego położenia...
— To zapewne ten przeklęty Marcin — zawołał la Levrasse.
Usłyszawszy to imię, Robert zadrżał, ponuro zmarszczył czoło, wściekle obie pięści zacisnął; tym czasem Regina, niema, uporczywym wzrokiem mierząca Roberta, nie zdawała się bynajmniéj zważać na wrażenie jakie moje imię wywarło.
— Jakób, Piotr czy Paweł, dosyć że jest tu ktoś... gotów mię wesprzéć, — mówił daléj Bamboche, — a zatém rozkazuję wam wstrzymajcie zapędy pana hrabiego... Niech spokojnie powiem to, co mi jeszcze powiedzieć pozostaje.
Robert de Mareuil z bezczelném zuchwalstwem wzruszył ramionami i rzekł pogardliwie do Bambocha:
— Mów... mów... nie będę ci przeszkadzał... a ty Regino... słuchaj go, zaklinam cię na miłość naszę:
Regina nie odpowiedziała: jej uparte spojrzenie ciągle spoczywało na Robercie, który nie mógł znieść tak groźnego wzroku; jéj fizyonomja nie wyrażała już ani boleści, ani trwogi, lecz pełną oburzenia pogardę, któréj straszny wybuch wstrzymywała jedynie ponura ciekawość.
— W dwóch słowach skończę, — ciągnął dalej Bamboche: — Pan hrabia za długi siedział w więzieniu... i powiedział do la Levrassa, szanownego lichwiarza który tu stoi przed tobą pani: „Mogę zawrzéć bogate małżeństwo, które postawi mię w możności zapłacenia tobie... Wypuść mię tymczasowo na wolność, a jeżeli nie zabaczę posagu, znowu mię wsadzisz do więzienia...” — Zgoda odpowiedział lichwiarz — ale abym cię miał w ręku, wystaw mi fałszywe weksle niby z moim podpisem; skoro się bogato ożenisz, za gotówkę zwrócę ci twoje weksle... ale jeżeli nie potrafisz uchwycić dziedziczki, na honor pójdziesz na galery... Taką obawą podżegany koniecznie musisz wykraść twą przyszłą — i w istocie byłaś pani wykradzioną...
— Mów pan daléj... z niewzruszoną spokojnością rzekła Regina.
— Regino... gdybyś wiedziała!... zawołał Robert.
Młoda dziewica przytlaczającém spojrzeniem przerwała hrabiemu i rzekła do Bambocha:
— Mów pan daléj... Straszna to dla mnie nauka... ale niech jej do końca wysłucham.
— Miéj pani tę odwagę, a wyjdzie ci to na dobre... Pan hrabia i dwaj moi wspólnicy ułożyli interes aż do fałszywego księdza, bo prawdziwego znaleźć nie mogli; że jednak, aby pan hrabia zagarnąć mógł majątek pani, wypadło abyś pani rzeczywiście mniemała się zaślubioną, a nadto, aby małżeństwo nastąpiło według wszelkich przepisów... pan de Mareuil, w chwili pełnoletności pani byłby zawarł powtórny związek w urzędzie stanu cywilnego; tym sposobem istotnie, prawnie, zatwierdziłby związek obecny, zawarty niby przed księdzem, ale w rzeczy saméj nie mający żadnéj wartości. Widzisz pani że pan hrabia zna biegle swój małżeński kodex.
— A ja z pełnego worka sypałem! — mruknął la Levrasse.
— Pojmujesz teraz, stary szelmo, — przebacz pani, ale my z sobą bez ceremonii, — żem mnsiał należéć do spisku, abym go tém łatwiéj mógł zniweczyć. Jeżeli doprowadziłem rzeczy aż do tego punktu, uczyniłem to jedynie dla tém jaśniejszego udowodnienia pani całéj niegodziwości pana hrabiego... a oraz dla okazania jéj wdzięczności w mój sposób, nie dopuszczając abyś pani została małżonką człowieka wyzutego z honoru... z którym byłabyś wiodła życie haniebne i nieszczęśliwe.
— Dziękuję panu... w obecnéj okoliczności postąpiłeś pan... jak człowiek pełen honoru i serca — z ponurą spokojnością rzekła Regina i niby sędzia ciągle srogim, nieubłaganym wzrokiem mierzyła Roberta de Mareuil, nie mówiąc do niego ani słowa.
Milczenie to, któremu gra fizyonomii Reginy nadawała straszny wyraz, przerażało bardziéj niż najostrzejsze, najgwałtowniejsze wyrzuty...
Robert upokorzony, obłąkany, stał jakby zaczarowany tem złowrogiém spojrzeniem. Nakoniec w rozpaczliwym wysileniu zawołał:
— Tak jest... Regino; byłem winny, występny... ale gdybyś wiedziała do jakiego obłędu doprowadza gwałtowność miłości! jak dalece namiętność moja ku tobie...
— Baskino... zawołał Ramboche przerywając Robertowi, — zbliż się moja kochana... i pokaż ów piękny list który przedwczoraj jeszcze pisał do ciebie kochany hrabia...
Na imię Baskiny Robert pobladł, a sumienie tak go silnie dręczyło, iż nie mogąc ustać na nogach oparł się o ścianę.
— Nie pojmujesz pani, — znowu mówił Ramboche do Reginy, — jak silną namiętnością pałał ten jegomość ku téj biédnéj dziewczynie; namiętność ta poczyna się od dnia w którym przezacny hrabia spotkał panią w Muzeum... wieczorem widział Baskinę występującą na teatrze... i na honor! oczarowała go... ale dla tego nie poprzestał myślić o zaślubieniu pani; owszem przeciwnie... zbogaciwszy się mógłby był dotrzymać wspaniałomyślnych obietnic któremi łudził Baskinę... No moja kochana...
Otworzyły się boczne drzwi i weszła Baskina, zawsze okryta salopą któréj kaptur nieco opuszczony odkrył jéj twarz wówczas prawie szatańską radością nacechowaną; jéj oczy ponurym blaskiem błyszczały; lodowaty uśmiech ściągnął szydercze usta; w ręku trzymała kilka otwartych listów.




23.
Ucieczka.

Na widok Baskiny, pognębiony Robert, zawołał w szalonéj wściekłości:
— Ależ to chyba istne piekło!
Baskina zwolna przystąpiła do panny Noirlieu i podała jéj listy hrabiego. Regina ciągle spokojna, wzięła jeden z nich, przebiegła go bacznym wzrokiem i znowu oddała Baskinie mówiąc pewnym głosem:
— Dziękuję ci moja panno... dziękuję..
— I mnie także — rzekła Baskina, wdzięczność dla ciebie pani, nakazała zdjąć maskę z tego człowieka...
— Wdzięczność?
— Tak jest, wdzięczność i chęć naprawienia błędu... błędu wielkiego, któregom się dopuściła przeciw tobie pani.
— Przeciw mnie?
— Kilka lat temu w lesie Chantilly...
— Ah! to więc byłaś ty! — żywo zawołało Regina — ty?
— Tak pani ja... on — wskazała na Bambocha — i inne jeszcze dziécię... Ale niepomni na wspaniałomyślne twoje przyjęcie śmieliśmy...
— Tak niegodnie odepchnięto was, że gniew wasz był słuszny; ale nie zapomnę nigdy, — mówiła Regina ze wstydem i odrazą odwracając oczy od Roberta, — że dzisiaj wyświadczacie mi wielką przysługę... bo mię ocalacie od hańby...
Pan de Mareuil do ostateczności przywiedziony, na miazgę starty temi dowody swéj podłości, nagle zrzucił maskę, i z okropną wściekłością, z nieopisaną złością, zawołał zwracając mowę do Reginy
— Otóż! tak jest... oszukałem cię, zdradziłem i byłbym cię poświęcił téj pięknéj istocie; ale jeżeli jestem zhańbiony, i ty tę hańbę podzielisz... dowiedzą się że cię wykradłem... ojciec nie przyjmie cię do swojego domu, hańba twoja będzie publiczna, muszą mniemać żeś była moją kochanką, a ja będę pomszczony... dumna, pyszna kobiéto. Tak jest... powiedzą... jaka matka... taka i córka...
Tą zniewagą aż do żywego zraniona, w to co uważała za rzecz najświętszą w świecie, bo w pamięć swéj matki, młoda dziewica z wzniosłem i przerażającém oburzeniem, jak piorun skoczyła i wymierzając Robertowi policzek:
— Podły!... zawołała.
— Brawo... zacna córko! — z uniesieniem zawołała Baskina.
Gdyby Bamboche nie był zatamował drogi Robertowi, który blady i wściekły rzucił się na Reginę, kto wie co by się stało; ale pan de Mareuil żelazną krępowany dłonią, mimo wysileń poprzestać musiał na obelgach i bezwładnych pogróżkach wściekłości.
— O!... zawsze jednak... będziesz zhańbiona!... zawołał; lecz wstrzymujący go Bamboche rzekł mu szyderczo i zimną krwią:
— Dajże pokój kochany hrabio, tym nikczemnym złudzeniom... ja przedsięwziąłem doskonałe środki ostrożności... Pani... wróci do ojca... pod przewodnictwem człowieka pewnego i zupełnie jéj poświęconego... nikt nie postrzeże jéj krótkiéj nieobecności... ja zaś i Baskina, rozumie się, iż dochowamy tajemnicy. Te dwa łotry, nasi szlachetni przyjaciele, o wszystkiém zamilczą... dla własnego interesu. Ty zaś mój paniczu, jeżeli będziesz jeszcze miał tyle czasu nim umkniesz, lub wrócisz do aresztu... nie myśl nawet o zniesławieniu pani, bo ci nikt nie uwierzy...
— On miałby uciec! — w rozpaczy zawołał la Levrasse — przecież na kimkolwiek pomścić się muszę, a więc niech jego zemsta moja dotknie... on pójdzie na galery... i...
Gwałtowne pukanie w okiennice pokoju, w którym działa się opowiedziana scena, przerwało la Levrassowi i w téj chwili usłyszano dobitnie wymówione słowa.
Otwierajcie... w imieniu prawa!...
Na te przerażające słowa wszyscy obecni oniemieli, osłupieli.
— Tam do djabła!... rzekł Bamboche — nie spodziewałem się takiéj grzeczności ze strony policyi: — za nadto widzę uprzejma.
A potém przystępując ku Reginie dodał:
— Nic się pani nie lękaj... ufaj mi.
Robert de Mareuil korzystając z tego poruszenia, porwał na ołtarzu leżące pistolety, tak że Bamboche nie postrzegł tego.
— Otwierajcie... w imieniu praw’a!... Powtórzyły zewnętrzne głosy.
Stojący obok Reginy Bamboche, nagle machnął pięścią i obalił oba lichtarze w których gorzały świéce. Zupełna ciemność zaległa pokój i odtąd nic już nie widziałem...
Znając rozkład domu wybiegłem z mojéj kryjówki, otworzyłem drzwi które przed kwadransem na rozkaz Bambocha zamknąłem i wyszedłem do pokoju w którym odbywał się fałszywy obrządek, gdzie wśród ciemności przerażeni, la Levrasse, kaléka bez nóg i Robert de Mareuil, nawzajem o siebie trącali.
Pragnąc dowiedziéć się gdzie jest Bamboche, oraz zbliżyć się ku niemu, wydałem krzyk który w dzieciństwie naszém zawsze nam służył za hasło; wtedy postrzegając że przechodzę obok otwartych drzwi (a przekonał mię o tém świeży posiew powietrza), przez chwilę stałem nieruchomy i w stronie korytarza do tych drzwi przytykającego usłyszałem głos Bambocha odpowiadający na moje wołania; kierowany jego głosem, idąc wzdłuż korytarza dostałem się do ogrodu.
Noc tak była ciemna, iż nawet o parę kroków nic poznać nie było można.
— Czy to ty? — żywo spytał mię Bamboche.
— Tak jest.
— Gdzie jest fiakr?
— Czeka... w uliczce... przy drzwiczkach.
— Nie bój się pani niczego, — rzekł Bamboche do Reginy, idź pani za przewodnikiem którego ci daję; on panią odprowadzi do domu... żywo, żywo! nie macie ani chwili do stracenia! Wszystko przewidziałem... prócz zejścia policyi... No Baskino, zmykajmy w naszę stronę, bo już tam postrzegani światło.
Słyszałem jak Bamboche i Baskina biegnąc oddalili się, a tymczasem uwieszona na mojém ramieniu Regina, wzruszonym głosem i cała truchlejąca z przerażenia mówiła:
— O! ocal mię panie, ocal mię od hańby...
— Pójdź pani ze mną, — odpowiedziałem.
I ująwszy ją, silném ramieniem, bom czuł że blizka omdlenia, uniosłem ją; ulica którą dążyliśmy doprowadziła nas do drzwiczek, gdzie czekał nas fiakr, z woźnicą na koźle, otwartemi drzwiczkami, biczem w ręku... wybrałem ku temu poczciwca który mię przyjął do siebie gdym marł z głodu.
Wniosłem, że tak powiem Reginę do powozu i rzekłem do woźnicy:
— Ruszaj co tylko konie wyrwać mogą... powiem gdzie masz stanąć... wsiądę za powóz aby — swobodnie mógł kierować końmi.
Woźnica zaciął swe rumaki.
Właśnie gdym miał wsiąść za powóz, ktoś mię gwałtownie powstrzymał, a przy blasku oddalającego się fiakra, poznałem blade rysy Roberta de Mareuil, który widząc że powóz już daleko, z całych sił wołał:
— Stój! stój!...
Ręką zatykając usta hrabiemu nie dozwoliłem mu krzyczéć, bom lękał się aby go nie usłyszała policya która już cały dom zajęła.
Obdarzony znacznie przemakającą siłą, mimo rozpaczliwą jego obronę pokonałem go w téj krótkiej walce; a chociaż uniesiony wściekłością ugryzł mię w rękę, zdołałem jednak stłumić głos jego aż póki powóz nie zniknął na zwrocie ulicy.
Zwinny do biegu, pewny byłem że go dopędzę, a sądziłem, że w najgorszym razie, Regina będzie wiała tyle przytomności, iż zatrzyma woźnicę o kilka kroków od pałacu de Noirlieu i wejdzie tam drzwiami, któremi się wymknęła, a które zostawiliśmy otworem.
Mniemałem że wnet zakończę walkę z Robertem, gdy on znowu z całych sił mię przycisnął mówiąc:
— Ah!... to więc ty to byłeś, wierny sługo... O!.. ty mi nie ujdziesz...
— Tak jest... ja, — rzekłem usiłując wyrwać się. Chciałeś pan popełnić podłość... a ja nie dozwoliłem.
— Zdradziłeś mię... byłeś wspólnikiem Bambocha i Baskiny... zgubiłeś mię wierny Marcinie, mruczał wściekle zaciskając zęby.
I w téj chwili niepojętą nabierając siłę, wsunął mi rękę za chustkę od szyi i tak mię mocno wstrząs snął, iż dusiłem się... i wszelką władzę postradałem.
— Pojmujesz wierny sługo — dodał z szyderczą dzikością, ciągle mię dusząc — pojmujesz że hrabia de Mareuil nie jest to zwierzyna dla galeria z własnéj ręki umrę... ale pierwéj ty.
Zajadła, rozpaczliwa walka odbyła się wśród głębokiéj ciemności; po poruszeniu hrabiego poznałem że prawą ręką sięgnął do kieszeni, gdy tymczasem gwałtownie targnął mą chustkę; przypomniałem sobie wtedy że porwał był pistolety Bambocha w chwili nadejścia policji. Nagle poczułem zimną lufę jednego pistoletu przy mojéj skroni.
Ostatniém wysileniem zmyliłem strzał, który wnet wypadł... zaślepiający płomień błysnął mi przed oczami; sądziłem że rozpalone żelazo przeszyło mi szyję;... zarazem jakieś elektryczne wstrząśnienie obaliło mię na ziemię.
W chwili gdym głową uderzył o bruk, usłyszałem drugi wystrzał... i straciłem przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wypadki które poprzedziły fałszywe małżeństwo hrabiego z panną de Noirlieu, łatwo odgadnąć. Robert de Mareuil potrafił prowadzić z nią korrespondencyą i kłamliwemi naleganiami, udaną namiętnością, zdołał doprowadzić ją do nierozważnego kroku, który Bamboche tak szczęśliwie zniweczył.
Chociaż zawsze nieznany i niewidzialny dla Reginy, byłem jednak jedynym pośrednikiem korrespondencyi jéj z moim panem, przed którym udawałem najgorliwszego sługę. Nieraz wyrzucałem sobie, żem zdradzał Roberta de Mareuil. Atoli cel mój był chwalebny, wypadało bowiem koniecznie zniweczyć haniebne zabiegi tego człowieka i zedrzéć mu maskę; wiodła ku temu ciernista, zdradliwa droga, jednakże przerażony niebezpieczeństwem grożącém pannie de Noirlieu, bez wahania postanowiłem ocalić ją jedynym środkiem na jaki możność moja dozwalała. Gdybym opuścił służbę u pana de Mareuil i tém samém zmusił go do wybrania sobie innego ajenta, sława i honor panny de Noirlieu skompromitowane być mogły płochością, do jakiéj ja nie byłem zdolny; — wreszcie Bamboche który za pośrednictwem la Levrassa, dosyć wcześnie potrafił zjednać sobie zaufanie Roberta, oszczędził mi haniebnego wmieszania się do sprawy udanego małżeństwa, do którego sam hrabia podał myśl, używając Bambocha do jéj wykonania.
Późniéj dowiedziałem się co spowodowało Baltazara do zerwania z Robertem de Mareuil.
Hrabia na widok Baskiny w teatrze Skoczków, tak głębokiemu uległ wrażeniu, że nie tając się przed poetą, rzekł mu:
— „Teraz tém bardziéj pragnę zaślubić Reginę i jéj miliony, że chcę być kochankiem Baskiny... Zrobię z niéj najmodniejszą kobiétę w Paryżu, choćby mi stosy złota kosztować miała.” — Baltazar dotąd zaślepiony przyjaźnią, pokonywał skrupuły jakie w nim wzbudzała spekulacja hrabiego, oburzył go jednak ten nowy dowód jego cynizmu i na zawsze zerwał z Robertem. Poprzednio jednak usilnie lecz daremnie pragnął go naprowadzić na szlachetniejsze myśli, wykazując mu całą ohydę jego postępowania.
Baltazar nie zapominał obietnicy dotyczącej Baskiny. Na drugi dzień po znieważającém przyjęciu téj biedaczki w teatrze Skoczków, czytano w celniejszych dziennikach Paryża długi artykuł o Baskinie, podpisany przez sławnego krytyka, poufałego przyjaciela Baltazara. Artykuł ten ze szczerém oburzeniem opowiadał naprzód zasadzkę któréj ofiarą padała Baskina na teatrze Skoczków, potém zaś przystępując do ocenienia talentu téj nieznanéj dziewicy, krytyk mówił z tak ognistém, przekonywającém podziwieniem, zachwycenie swoje popierał tak delikatnym, dowcipnym i gruntownym rozbiorem jéj gry, śpiewu i rzadkiego dramatycznego gieniuszu, iż głosząc ją za najsłynniejszą w naszych czasach aktorkę lirycznéj tragedyi, artykułem swoim obudził powszechną uwagę, najżywszą ciekawość, i tłumy... nawet najdobrańsze tłumy widzów, wabił do teatru Skoczków.
Dyrektor oćmiony tak niespodzianym powodzeniem, przybiegł błagać biédną figurantkę, która się nie śmiała pokazać na jego teatrze, aby na nowo objęła rolę złego ducha. Skoro zaś Baskina, ukazała się na scenie, przyjęto ją z powszechnym zapałem, z prawdziwym tryumfem. Bo, — rzecz nadzwyczajna — niezaprzeczony talent Baskiny stał na równi z przesadzonemi pochwałami jakie o nim głosił przyjaciel Baltazara. Zjawił się nowy cud dramatyczny, cała paryzka prasa zabrzmiała pochwałami dla młodéj aktorki. Nakoniec Baltazar wierny przyrzeczeniom swoim, ogłosił w dzienniku swojego przyjaciela krytyka, wiersz do Baskiny...
Rzecz dziwna, wiersz ten, istne arcydzieło, jaśniejący fantazją i dowcipem, wzniosły zapałem, i zarazem pełen najtkliwszéj melancholii, najszlachetniejszego wzruszenia tam gdzie poeta opisuje bolesną, nieustanną walkę młodéj, szesnastoletniéj dziewicy, biednéj, nieznanéj, opuszczonéj, z niezliczonemi przeszkodami tamującemi wstęp jéj do najnędzniejszego nawet teatru; ten wiérsz mówię, to rozrzewniający jak romans, lub czuły jak elegia, to znowu cierpki i ucinkowy jak satyra, szalony, dziwaczny i śmiały jak fantastyczne marzenie; słowem ten wiérsz, wspaniałomyślny jak każdy dobry uczynek, stał się dla Baltazara jutrzenką najszczytniejszego powodzenia... Talent jego dotąd ledwie kilku przyjaciołom znany, publicznie wystąpił w tym wierszu, a imię jego zabrzmiało na wszystkich ustach, dzieła zaś dotąd pogardzane, lub raczéj nieznane, zaczęto poszukiwać i godnie oceniać.
Wkrótce po pojawieniu się tego wiersza, odebrałem od Baltazara wesoły liścik następnéj treści:
„Chwała ci, zacny Marcinie! przyjaciółka dziecinnych lat twoich na dobréj drodze, moje imię nabyło piekielnéj wziętości, a księgarze biją się u drzwi moich; lecz tylko na czterech łapach... i z workiem złotych cekinów (pragnę cekinów bo to djabelnie po wenecku) w zębach, przed siebie ich przypuszczam.
„Oto moja zemsta... prosta i szlachetna... Seryo mówiąc, mój poczciwy Marcinie, do tego wszystkiego nie byłoby może przyszło, gdy byś mię nie prosił o wymiar sprawiedliwości nieporównanéj Baskinie... i oddanie jéj osobistego mojego hołdu. Jeszcze więc raz, chwała i dzięki tobie zacny Marcinie. skończyłeś to co zaczął nieznany mój protektor Just, któremu teraz zwrócić mogę pensją jaką mi tak wspaniałomyślnie płacił. Niech z niéj odtąd korzysta inny, równic nieszczęśliwy jak ja byłem niegdyś.
„Kończę morałem godnym naiwnego i szanownego rozsądku twojego:
Dobry czyn nie pozostaje nigdy bez nagrody.

„Twój zawsze przychylny ex-pan.
Baltazar.”
Świetny tryumf Baskiny stał się nową podnietą dla szalonéj namiętności Roberta de Mareuil, namiętność ta wieka ułatwiła i doprowadziła do skutku nasze plany, podsycona nienawiścią jaką Baskina, według swego wyrażenia, pałała przeciw całemu pokoleniu Scypionów. Umiała ona bowiem coraz bardziej rozpłonić szaloną miłość jaką wzbudziła w Robercie, łudziła go najświełniejszemi nadziejami, oboje pisywali do siebie namiętne listy, które udzielone pannie de Noirlieu, koniecznie stać się musiały straszną bronią przeciw Robertowi.

Człowiek ten zresztą srodze zemścił się nademną, bo nietylko że kula raniła mię w szyję tak niebezpiecznie żem o mało życia nie stracił, lecz nadto strzał ten przed mojemi oczami wypadły, zupełnie mię zaślepił, i blizko na cały rok wzroku pozbawił.
W skutku walki mojéj z Robertem, pochwycili mię ajenci policyjni, przybyli dla ujęcia Bambocha, ale ten umknął; jakoż krwią zbroczony leżałem o kilka kroków od hrabiego de Mareuil który się zastrzelił. Zaniesiono mię do szpitala IHolel-Dieu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy leżąc w tym szpitalu po niejakim czasie odzyskałem przytomność, oczy moje pokrywała ślepota. Poruszyłem się aby zedrzéć tę zasłonę, ale jeden z dozorujących, który zapewne czuwać przy mnie musiał, rzekł mi:
— Nie zdejmuj, mój kochany, téj opaski, bo dla tego nie będziesz jaśniéj widział.
— A więc teraz noc?... gdzież jestem?
— Jesteś w Hotelu-Dieu, a mamy teraz dzień.
— Dlaczegóż więc nie miałbym jaśniéj widzieć?
— Boś ciemny.
Słysząc te przerażające słowa zerwałem opaskę i mimo srogiego bólu otworzyłem oczy... Nie widziałem nic... prócz niepewnéj pomroki.
Tak okrutnym dotknięty ciosem najpierwéj pomyśliłém o Reginie... Na zawsze więc pozbawiony zostałem możności służenia jéj i czuwania nad nią, a jednak poprzednie wypadki przekonywały, iż jakkolwiek małe i nizkie było poświęcenie moje dla panny de Noirlieu, wielce jednak użytecznym jéj być mogło.
Niemniéj niespokojny byłem o los Baskiny i Bambocha; domyśliłem się że obaj z kaléką bez nóg byli przedmiotem poszukiwań policyi; nakoniec mocno dręczyła mię myśl, że pozostało dwóch jeszcze pretendentów do ręki panny de Noirlieu, która uwolniona od hrabiego de Mareuil, teraz zapewne wybierze księcia de Montbar... młodzieńca tak przyjemnego, tak bogato od natury uposażonego, który pod świetną powierzchownością zbyt głębokie poniżenie swoje ukrywał...
Na nieszczęście moja ślepota, dojmujące boleści, nieobecność albo téż ucieczka Bambocha, postawiły mię w długiéj i bolesnéj niewiadomości o losie Reginy.
Szczególny wypadek jednak usunął wreszcie wszelkie moje w tym względzie wątpliwości.
Od roku przebywałem już w szpitalu Hotel-Dieu: rana moja w szyi zagoiła się, ale stan oczu moich wcale się nie polepszał; należałem do oddziału powierzonego doktorowi Clément, jednemu z najdoskonalszych chirurgów miejscowych. Człowiek ten głośnéj, europejskiéj sławy, ale zarazem dosyć oryginalny, powiedział mi późniéj, że od samego początku mocno się mną zajął, już to z powodu rzadkiéj cierpliwości w znoszeniu najokropniejszego bólu, już z powodu prostych, zacnych i ostrożnych zeznań moich przed instrukcyjnym sędzią, który badał mię po kilkakroć w skutku tragicznego wypadku którego padłem ofiarą. Moja mowa i sposób w jaki podziękowałem doktorowi Clemént za starania około mnie podejmowane, powiększyły jego dla mnie przychylność.
Od niejakiego czasu doktor leczył mię według nowego sposobu wróżącego pomyślny skutek. Nadszedł nareszcie dzień, w którym zamierzono zdjąć zasłonę oczy moje pokrywającą. Na tę ciekawą i ważną operacyą doktor zaprosił jednego ze swoich kolegów. Podczas przygotowań do operacyi, któremi się zapewne zajmowali jego pomocnicy, opowiedział koledze całą historyą mojéj choroby.
— A od jak dawna znajduje się on w tym stanie? — spytał kolega doktora Clément.
— Od roku, — odpowiedział, — i pochylajcie się ku przyjacielowi dodał zcicha: — przecież wspomniałem ci o tym biédaku na konsylium u panny de Noirlieu: przyznam ci się wreszcie, że nie umiałem i dotąd nie umiem zdać sobie sprawy z osobliwszych nerwowych symptomów jakie się w niéj nagle objawiły.
— Sądzę żeśmy się nie omylili, — odparł przyjaciel doktora — przypisując tę szczególne symptomy nagłemu, gwałtownemu wstrząśnieniu mózgu; lubo nasza kochana chora uporczywie, zapierała się wszelkiego przerażenia. Ale, ale, jakże się ona teraz miewa?
— Gorzej niż przed jéj zamęściem, — odpowiedział doktor Clément.
I postrzegając zapewne pomocnika, który przynosił przedmioty potrzebne do zdjęcia opaski, dodał:
— Ah!... otóż mamy wszystko co potrzeba... przystąpmy więc do dzieła...
Równie bezpotrzebnie jak nadaremnie opisywałbym tutaj wstrząśniecie umysłu, jakiego doznawałem w ciągu operacji mogącéj przywrócić mi wzrok właśnie w chwili... gdym się dowiedział o zaślubinach Reginy z księciem de Montbar... których się z tylu powodów obawiałem.
Nakoniec przywrócono mi wzrok...
Po wielu troskliwych środkach ostrożności, w celu niedopuszczenia aby mi światło za nagle wzroku nie zraziło, zdołałem nakoniec rozpoznać rysy mojego zbawcy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





  1. Obacz w 1szym rozdziale rysopis Bambocha.
  2. Te rodzaje powozów nazywają karawanami; zaprzęgają do nich pocztowe konie, używają zaś do przewożenia koni wyścigowych lub łowieckich, aby im oszczędzić trudów długiéj podróży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.