Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


12.
Ojciec Jakób.

Bruyére nim weszła do opustoszałéj obory, z głębi któréj jęcząc przyzywał ją ojciec Jakób, piérwéj wzięła mały koszyczek, który przyniosła była z sobą z pola i w wiadomém miejscu postawiła, w chwili gdy się z nią spotkali jéj klienci; w koszyczku tym znajdowała się doskonała czerwono-fioletowa jeżyna; kilka kropel jéj soku ubarwiły purpurą świeże liście dzikiéj macicy winnéj, któremi koszyczek był wysłany.
Bruyére, wspinając się po szerokich i licznych rozpadlinach ścian, weszła do obory.
Księżyc wschodził okrągły, świetny; światło jego przebiwszy się przez odartą strzechę, słabo rozwidniło zakątek tego zapadającego poddasza.
Tam Bruyére zatrzymała się, bo z tego miejsca pochodziły bolesne jęki, które kilkakroć zwróciły uwagę folwarcznéj czeladzi podczas wieczerzy. Młoda dziewczyna czuły wzrok powiodła po smutnym, obrazie, który acz nie nowy dla niéj, zawsze jednak n«wą boleścią ją przejmował.
Wiązka żytniéj słomy walała się po ziemi wilgotnéj, od deszczu i śniegu chronionéj zaledwie kilku pęczkami janowcu, tu i owdzie umieszczonego na belkach w miejsce dachu, którego gonty popsute i przezroczyste, czarno odbijały na niebieskawém przezroczu nieba podówczas księżycem rozjaśnionego.
Na tém posłaniu, bardziej cuchnąém i niezdrowszém aniżeli posłanie roboczych zwierząt, poruszała się jakaś ludzka postać, zaledwie przykryta kilku łachmanami podartéj kołdry; widziałeś tam urzeczywistnienie okropnéj niedoli, jaką tylko opuszczona starość, nędza i nieuleczona choroba wywołać mogą.
Wystawmy sobie ośmdziesięcio-letniego starca sparaliżowanego w tak dziwny i przerażający sposób, iż rzekłbyś, że jakaś nielitościwa potęga, uderzając go nagłą bezwładnością w chwili gdy, pochyliwszy czoło ku bruździe, z trudnością ją przewracał, skazała tego nieszczęśliwego, aby w łuk zgięty, całém ciałem i twarzą wiecznie pochylony był ku ziemi.
Nie była to jednak żadna nadludzka potęga, lecz tylko prosta wola człowieka ciągnącego korzyści z roli; on, to bozkie stworzenie przywiódł do tak przerażającéj bezkształtności.
Nie był to téż żaden z tych wypadków nadzwyczajnych, rzadkich i zasmucających, o jakich nauka czasami wspomina. Któż nie spotykał, zbyt nawet często, na wsiach, obojga płci starców, wlokących się przy pomocy kija, literalnie zgiętych we dwoje, tak, że grzbiet pochylony na przód tworzy prawie kąt prosty z niższemi częściami ciała, i zdaje się być lutowany w tej pozycyi? Takiemu skrzywieniu często ulegają ludzie oddani pracy nieustannéj, ich siły przechodzącéj... Ciało ich, i tak już nadwerężone z powodu niedostatecznego pokarmu, słabnąc coraz bardziéj, traci całą sprężystość, i powoli zachowuje zgięcie, do którego przywykło. Nieustannie ku ziemi pochyleni, niby rdzą przejmują swe stawy; wątłe, na zimno i wilgoć wystawione ich członki tracą władzę, a skoro tych ludzi wiek zaskoczy, nieszczęśliwi, pomnażają liczbę męczenników pracy.
Nie jedna zaiste legenda opiéwa, że Bóg mściciel, chcąc ukarać mordercę, dotknął go bezwładnością, wówczas gdy pochylony ku swój ofierze, wzniesionym sztyletem przebić ją zamyślał...i że ten Bóg dla dania ludziom strasznego przykładu, rzekł owemu zbójcy:
— Żyj,... ale niech twe przeklęte ciało zachowa odtąd postawę, jaką przybrało w chwili, gdyś zamierzył uderzyć twą ofiarę...
Ta legenda, jakkolwiek dziwaczna, mieści jednak w sobie wiele morału.
Atoli, skoro wspomnimy na okrutne paradoxa pewnych próżniaków i szczęśliwców tego świata, kiedy wspomnimy na fałszywych deklamatorów i mądrych ekonomistów, którzy uprawniają najnielitościwsze samolubstwo, głosząc w imieniu woli Wszechmocnego, że wiecznym udziałem człowieka na téj ziemi są łzy, nędza i rozpacz; cóż dziwnego, że usłyszymy jak niektórzy z tych moralistów wierząc w fatalność złego, wołają, przeczytawszy podobną legendę:
„Proletaryusze wsi! przeklęte pokolenie wasze nieustannie schylać będzie czoła ku wyschłéj ziemi, które własnym potém użyźnia; takie jego przeznaczenie! Nasz Bóg skazuje was przez usta nasze na pracę, na nędzę, na wieczne cierpienia; i aby w oczach ogółu uszło za niezawodną prawdę, że taki jest w istocie wasz los, wielu z pomiędzy was, z woli Bożej dotkniętych nieruchomością, w chwili gdy spełniać będą przeznaczenie, i w pocie czoła przewracać ziemię; wielu z pomiędzy was, mówimy, zachowa na wieki tę postawę, jako żyjącą oznakę niezmiennego losu przeklętéj i wydziedziczonéj rasy waszéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I lubo nikt tak barbarzyńskich zdań nie głosi, codzień jednak spełniają się fakta jeszcze bardziéj barbarzyńskie.

Samotność, opuszczenie, nędza, i częstokroć, po wielu latach przygnietającéj pracy, skon pełen męczarni: oto los, który dotąd w Solonii jest udziałem prawie każdego rolnika weterana.
Nie masz żadnéj opiekuńczej przezorności, żadnéj pieczy o przyszłość tych niezmordowanych narzędzi zasadniczego bogactwa kraju.
A jednak... ci uprawiają rolę... a nie znają nawet smaku pszenicy.
Ci, zasiewają zielone pastwiska, tuczą liczne trzody... a nic znają smaku mięsa.
Ci, sadzą winną latorośla nigdy nie piją wina.
Ci, strzygą ciepłe runo owcy.... a pokryci brudnemi łachmany dzwonią zębami.
Ci, obrabiają drzewo, którém piec się ogrzéwa, z którego się buduje dach... a umierają z zimna, i bez schronienia...
Nakoniec, tych znowu udziałem jest nielitościwa obojętność, zabójcza wzgarda, szczęśliwi jeszcze jeżeli, jak nasz sparaliżowany starzec, przy opiece jakiéj małej Bruyére, znajdą nieco słomy w opustoszałéj oborze, i umrzéć tum mogą, choćby wśród okropnych boleści.
Na widok małéj Bruyére, sparaliżowany starzec jak w kłębek na swém posłaniu zwinięty, przerwał bolesne jęki, i z trudnością obrócił ku niéj głowę.
Twarz jego była przeraźliwie blada i chuda; ogień gorączki jedynie ożywiał zapadłe i przygasłe oczy; leżał na boku a kościstemi kolanami dotykał wywiędłéj piersi. Od dwóch blizko lat, jego członki w ten sposób się skurczyły; prawa ręka tylko zachowała jeszcze nieco władzy.
Dzierżawca, sam bardzo ubogi, przez litość udzielił staremu Jukóbowi to schronienie i nieco nędznego pożywienia, które starzec podzielał z folwarczną czeladzią. Przez wiele lat ojciec Jakób pracował na tym folwarku, jako karczownik; lecz gdy przykre to rzemiosło, wykonywane wśród bagnistych stepów, rozwinęło w niem piérwsze zarody okropnéj choroby, dzierżawca przekonany o jego wierności i gorliwości, powierzył mu swoję trzodę. Obowiązki pastucha, jakkolwiek wymagają czynności, nie wyczerpują jednak tak dalece sił żywotnych jak uprawa lub karczowanie roli; zatem i ojciec Jakób pozostał stróżem trzody aż do dnia, w którym zupełnie sparaliżowany, zupełnie we dwoje zgięty, Padł wyczerpany na łoże, z którego już powstać ie miał. Odosobnienie w głębi obory, dolegliwość nieuleczonych boleści i przekonanie, że sama śmierć tylko uwolnić go od nich zdoła, pogrążyły starca w głębokiéj obojętności, odznaczającéj się mianowicie uporczywém milczeniem: bo starzec milczenie to przerywał jedynie wobec małéj Bruyére.
Są ludzie wyłączni, od natury cudownie uposażeni, którzy rodzą się jeometrami, astrologami, malarzami, muzykantami i t. p. Przez jakie tajemnicze działanie uprzywilejowane te organizacye dosięgają bez pracy, a nieraz przechodzą granice pewnych wiadomości? Tego nikt nie dociekł,... lecz jest to fakt równie widoczny, jak niepojęty.
Ojciec Jakób należał do rzędu tych uprzywilejowanych istot. Zrodzony rolnikiem, oddawna przeczuł nietylko potrzebę ulepszeń, ale wielkie rewolucye, jakie nauka i rolnicze badania wywołać miały w rolnictwie (badania i nauka nieszczęściem rzadko jeszcze zastosowywane, dzięki przerażającéj niewiadomości, w jakiéj tam uporczywie pozwalają pleśnieć wiejskiéj ludności). Liczne doświadczenia, wykonywane na kilku stopach ziemi, przekonały ojca Jakóba o wartości jego wyobrażeń. Dotykając geologii za pomocą znajomości wpływu rozmaitego wapiennego nawozu, zastosowanego do rozmaitych rodzajów gruntu; dotykając historyi naturalnéj zapomocą ciekawych spostrzeżeń swoich nad hygienią i fizjologią bydła; nakoniec dotykając botaniki za pomocą klassyfikacyi i wielce roztropnego przywłaszczenia różnych nawozów roślinnych, ojciec Jakób przedstawiał w swój osobie skarb praktycznéj wiadomości... skarb ten długo taił wgłębi swéj duszy, tak, że nie domyślano się zgoła jego istnienia.
Przyczyną takiéj skrytości nie była ani złośliwość, ani samolubstwo, ani zazdrość uczonych, wiodąca mędrca do ukrywania swych odkryć równie starannie jak skąpiec ukrywa swoje złoto... Nie, powodem tego milczenia, bylła nieuleczona obojętność. Jakież wreszcie widoki, jakie pobudki zachęcić go mogły do udzielania swych wiadomości i doświadczeń? Cóż go to obchodziło, że rola jego pana wydaje wiele, mało, lub nic? Jego licha zaplata, przykra i uciążliwa praca, zostały zawsze też same[1]; a w naiwnéj swój prostocie, biédny starzec nie mógł się powodować ambicją uchodzenia za nowatora. Ze jednak był poczciwym, dobrodusznym; że go oburzały zgubne podania rutyny, nieraz pokusił się na udzielanie rad, cudownie wyrozumowanych i pełnych praktycznéj mądrości; ale odwracano się od niego, jak od szaleńca; sądził więc, że dosyć uczynił. Odtąd, czy był rolnikiem, czy pasterzem, poprzestał na postępowaniu ni mniéj ni więcéj rozsądném jak jego towarzysze, aż nakoniec nadszedł dzień, kiedy sparaliżowany na wszystkich członkach, zaległ łoże, z którego już więcej nie powstał. Od téj chwili zdawało się, że zaprzysiągł sobie niezłomne milczenie.
Atoli, po kilku miesiącach tak okropnego istnienia, pozbawiony widoku zewnętrznych przedmiotów, szarpany najdolegliwszemi bólami, sam na sam w obec swych myśli, starzec nasz wyrzucał sobie, że tak długo nie upładniał cudownéj zdolności, jaką go Bóg obdarzył, a któraby tyle żyzną stać się mogła.
Bruyére, podówczas mająca lat czternaście, miła i rozsądna, dawała starcowi dowody najczulszej troskliwości, i z wielu względów była mu drogą; jej dowcip prędko się rozwinął, dzięki wykształceniu, jakiego udzielał jej codzień, w samotni stepów lub lasów, najdziwniejszy w świecie nauczyciel, wykradacz zwierzyny, Bête-Puante. Ten człowiek bowiem zmieniwszy skromne i nieznane, jakkolwiek umysłowe życie, na życie koczujące, z zapałem uprawiał to, co umysł i serce młodéj dziewczyny miały w sobie wspaniałomyślnego, czułego i wzniosłego.
Ojciec Jakób, coraz bardziej zdumiony rzadkiemi przymioty małej Bruyére, postanowił użyć jéj za narzędzie do rozsiania i rozszerzania skarbu nagromadzonych przez się wiadomości... Odtąd tylko z małą Bruyére,.. wyłącznie z nią tylko... rozmawiał, udzielając jéj swoje wiadomości w treściwych, prostych i przystępnych zasadach; uczył zaś z taką cierpliwością, że przenikliwy umysł młodéj dziewczyny bardzo szybko przyswoił sobie wyborne jego nauki.
Ojciec Jakób, znając, że tak powiemy, przesądne potrzeby mieszkańców tej samotnéj okolicy, wymógł na małéj Bruyére uroczyste przyrzeczenie, że nie wykryje nigdy źródła swéj nauki, bo wiedział że jéj rady tém więcéj nabiorą powagi, im większą tchnęłyby nadzwyczajnością i tajemnicą. Rodzaj uroku jaki już otaczał tę młodą dziewczynę, dzięki jéj piękności, wdziękom i wrodzonej oryginalności, przyszedł w pomoc życzeniom ojca Jakóba; rady sparaliżowanego staruszka byłyby wyszydzone, kiedy tymczasem rady małéj Bruyére zrazu przyjmowano z przesądném niemal zdziwieniem, a uważano późniéj za wyrocznię, skoro widziano, że prawie zawsze towarzyszył im pomyślny skutek.
Takie było tajemnicze źródło nauki małéj Bruyére... Na nieszczęście, boleść, samotność, a nakoniec wiek, osłabiły coraz bardziéj umysł starca, który z czasem prawie zupełnie pamięć utracił; a jeżeli niekiedy jeszcze przeszłość przesuwała się po jego umyśle, wtedy rzadkie i niepewne wspomnienia swoje brał za sny świéże; od kilku już miesięcy, zaledwie obecność małéj Bruyére zdolna była wyrwać go z ponuréj odrętwiałości.
Dwa razy jednak, ojciec Jakób przebudził się z osłupienia, i wtedy rozmawiał z innemi osobami.
Piérwszy raz, usilnie prosił, aby hrabia Duriveau, właściciel folwarku, odwiedzić go raczył; ale hrabia z szyderczą pogardą odrzucił tę jego prośbę, i ojciec Jakób powiedział:
„Szkoda, szkoda; ile czyni.”
Później biedny sparaliżowany, prosił, aby mu przyprowadzono Bête-Puanta, wykradacza.
Ten przybył.
Po długiéj i tajemniczéj rozmowie ze starym pasterzem, w któréj nieraz wymówiono imię Marcina, wykradacz wyszedł z obory, blady, zmieniony.
A ojciec Jakób wpadł znowu w uporczywe milczenie.
Napróżno wykradacz, powróciwszy nazajutrz, usiłował wymódz znowu kilka słów na ojcu Jakóbie. Ojciec Jakób zaniemiał.
Innym razem w skutek odwiedzin jakiegoś nieznajomego, który wyglądał na wieśniaka, ale się już nigdy więcéj na folwarku nie pokazał, ojciec Jakób znowu posłał po wykradacza, i znowu długo z nim rozmawiał... W miesiąc prawie po tej rozmowie (a niedawno temu), jeden z dwóch pokoi jakie zajmował dzierżawca, przedzielono korytarzem, i uczyniono, jeżeli nie wygodnym, to przynajmniéj mieszkalnym, dzięki prostym i skromnym meblom, sprowadzonym z Vierzon, najbliższego miasta téj okolicy. W kilka dni póżniéj, nocną porą, mały wózek zamknięty drelichowemi firankami, zajechał na folwark Grand-Genóvrier; wysiadła z niego kobiéta, osłonięta wiejską opończą... i odtąd zamieszkała pokój, o którym wspomnieliśmy, prawie nigdy z niego nie wychodząc i żyjąc w nim tak samotnic, że wyjąwszy dzierżawcy, który ją przyjął, i małéj Bruyére, która ją codzień widywała, folwarczna czeladź zaledwie ją postrzegła.
Mimo tych wypadków, którym ojciec Jakób nie był obcy, bo wiedział o nich przez wykradacza, nie widział on nigdy téj kobiety, i pogrążył się w zwykłem milczeniu; jednak od świtu dnia, w którym działy się opowiadane tu wypadki, starzec zdawał się ulegać ciągle jakiemuś nadzwyczajnemu wzruszeniu.
Przeciw zwyczajowi, w ciągu tego dnia, niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére, która mu od jakiegoś czasu przynosiła w koszyku dziką jeżynę, aby jéj kwaskowatym sokiem mógł nieco orzeźwić wyschłe podniebienie.
— Oto jeżyna, ojcze Jakubie, mówiła Bruyére klękając przy jego posłaniu, — przebaczcie, żeście tak długo czekać musieli... ale biédni ludzie z doliny przychodzili do mnie po radę... i doradziłam im to, czegoście mię nauczyli... Oni mi dziękują, oni mię błogosławią, — tkliwym i przenikającym głosem dodała. — Ah! jak mię to boli, że nie mogę im powiedziéć: ojcu Jakóbowi, nie zaś mnie winiliście dziękować... jego to winniście błogosławić...
Zdawało się, że starzec tracąc znowu odzyskaną chwilę pamięć, zapomniał już, dla czego w ciągu dnia tak niecierpliwie przyzywał małéj Bruyére; owszem jakby jéj nie rozumiał, lub nie poznał, wodził po niéj osłupiałym wzrokiem.
— Wołaliście mię, — smutnie rzekła Bruyére; chcieliście mówić ze mną, ojcze Jakubie!
— Ojciec Jakób już z nikim nie rozmawia, ~ prawie obłąkanym głosem odpowiedział starzec, — i nikt z nim nie rozmawia...bo i cóżbv mu z tego przyszło? Kiedy Zdziczały, mój wielki, stary wół z płowym łbem, zdechł z trudu i ochwatu, alboż on mówił? alboż z nim kto mówił?
Słysząc te wyrazy, aż nadto świadczące o osłabieniu umysłu starca, Bruyére westchnęła; a potém, chcąc przerwać tak złowrogie myśli starca, rzekła:
— Pamiętajcież ojcze Jakóbie, kim jesteście, kim byliście; wszak za waszych czasów nie było lepszego karczownika, i dziś jeszcze wychwalają waszę wytrwałość w pracy; mówią w dolinie żeście nieraz samą motyką wykarczowali po ćwierć morga dziennie.
— Tak; z niejaką dumą rzekł starzec niby coś sobie przypominając; tak, miałem motykę dwa razy cięższą i większą jak wszyscy inni, i od świtu do zmroku wywijałem nią tak szczelnie i tak blizko ziemi, żem nawet w niebo nie spojrzał... chyba raz na godziny... Ale bah! — dodał z goryczą i smutkiem, — pocóż to przypominać? Zdziczały także był dzielnym pracownikiem...i jemu żaden wół nie zrównał w wyrywaniu z ziemi pniów lub korzeni, on prawie sam cały pług ciągnął... To też i Zdziczały, podobnie jak ja ochwacony, zdechł z trudu, tam, w tamtym kącie stajni. Zdziczały albo ja, to jedno i to samo. Tylko że on zdechł, a nim zdechł, zapomniał o swéj młodości, o swojéj sile. I nielepiéjże stracili pamięć i mowę, aniżeli zazdrościć Zdziczałemu?
— Ale, ojcze Jakóbie.... wyście nietylko byli silnym i odważnym pracownikiem; pomyślcieno tylko o wszystkiém, czegoście mię nauczyli o przepisach użyzniania niepłodnych gruntów; wzruszonym głosem zaczęła znowu Bruyére, — alboż to nie jest nagroda... skoro kto powiedziéć sobie może, że swą wiadomością tyle uczynił dobrego?
Wyraz dumy znowu zabłysł na chwilę w zagasłych oczach starca, odpowiedział:
— Prawda... za moich czasów... wiedziałem ja wiele rzeczy... gdybym był mówił... gdyby mię byli schali... nędza byłaby się przemieniła w dostatek, niedola... w szczęście.
Potém, coraz bardziéj słabnąc starzec, nagle sobie przerwawszy, mówił z gorzką ironią:
— Tak, nie byłem ja tylko silnym wolem, bo i na rozsądku mi nie zbywało... Nie zbywało go także i Groźnemu, memu ostatniemu psu,... bo on na jedno skinienie prowadził, pędził, lub wstrzymywał trzodę tam, gdziem chciał, i sam jeden bronił lepiéj, jak zagroda[2] każdego lasku i każdego pola... I cóż! mimo swego rozsądku, mimo dzielności ten pies zdechł tu, na moich kolanach, ślepy, bezzęby.... i prawie skaleczały z łaski wilka, którego udusił... Groźny, ja, albo Zdziczały, to wszystko jedno. Ha! złośliwi mówią: cóż to, czy on; wyzdychają kiedy,... te darmozjady, te niezdary? a poczciwi znowu wołają: biedny Zdziczały biédny ojciec Jakób!... biédny Groźny! w swoim czasie, jaki to był wół!... jaki robotnik!... jaki pies! Dziś oto wszyscy trzéj na słomie, zniszczeni swym obowiązkiem, i chyba już tylko do rychłéj śmierci zdolni.
Łzy spływały z oczu młodéj dziewczyny, bo ni gdy jeszcze starzec z taką goryczą na los swój nie narzekał.
— Ojcze Jakóbie, — rzekła pochylając się ku starcowi, — czyż mię już nie poznajecie? to ja, Bruyére, która was tyle kocha... Przed chwilą jeszcze mówiono mi, żeście mię wołali...Cóżeście chcieli?... Mówcie... wasza córka słucha was...
Na te słowa małéj Bruyére, promień pamięci i rozumu zabłysł w oczach starca; powiódł on ręką po czole, i słabym głosem odpowiedział:
— Tak,... prawda... przywoływalem cię cały dzień, moja mała... ale po co?... Już nie pamiętam... Może chciałem ci opowiedzieć mój nowy sen... lecz dla czego tak późno? — dodał starzec mówiąc sam do siebie: dla czego tak późno mi się to śniło?
— Jaki sen? ojcze Jakóbie.
— Sen... jakich już miałem dwa, jak mi się zdaje... ale to już dawno... bardzo dawno,... — powiedział starzec usiłując zebrać wspomnienia, — raz.... po tym śnie.... chciałem widziéć pana hrabego.... nie przyszedł.... zbłądził... Dla czego?... już nie pamiętam,... ale w jego miejscu przyszedł wykradacz... A potem,... po drugim śnie,... po drugim śnie,... już nie pamiętam...
— Chcieliście opowiedziéć mi wasz sen, ojcze Jakóbie, — łagodnie rzekła Bruyére, aby się nie sprzeciwiać starcowi. I owszem opowiedzcie, słucham was, ale piérwéj skosztujcie téj jeżyny, którą tak lubicie, która wam tak dobrze robi.
Starzec znowu poniósł ręce do czoła i ściskał je konwulsyjnie, jakby chciał uwięzić rozum i pamięć, które czuł że go odstępują; poczém zaczął głosem przyspieszonym:
— Tak, prawda... Wołałem cię cały dzień,... bom ci chciał opowiedzieć sen. Bo widzisz.... śniło mi się, że cię malutką oddano w moje ręce, i żem cię zaniósł tam... tam na step.... żem cię złożył na krzaczku wrzosu;... miałaś zaledwie lat pięć... a potem udałem, żem cię tam znalazł przypadkiem...
— Wy!... wy!... — zawołała młoda dziewczyna nie wiedząc czy starzec mówi w malignie, lub czy rzeczywiście coś sobie przypomina... i zdumiona powtórzyła: wy?...
— Nie wiém,... być może,... bo teraz mi się to śniło.
— Ależ te sny, ojcze Jakóbie, — mówiła znowu Bruyére do żywego przejęta tak niespodzianém odkryciem, ależ te sny,... może to są tylko wspomnienia, kiedy niekiedy wracające... Ale któżto oddał mię w wasze ręce?
— Czekaj... Była to... pewna osoba... pewna osoba,... o! już nie pamiętam... było w niéj jednak coś... co mię uderzyło... Cóż to jednak było?...
I znowu starzec drżącą ręką powiódł po czole. Bruyére, coraz bardziéj wzruszona, niespokojna, z trudnością przemogła żywo pobudzoną ciekawość, i zamilkła, z obawy aby nie przerwała słabego i chwiejącego się wątku wspomnień starca.
— Znasz dobrze, — zaczął on znowu po kilku chwilach milczenia, w ciągu których zdawał się zbierać myśli, — znasz dobrze, zwaliska piekarni.. nad brzegiem stawu, poza folwarkiem.
— Niestety!... — poszepnęła Bruyére słysząc te słowa, których pozorny nieład zdawał się niszczyć zbyt wcześnie powziętą nadzieję.
— Tak jest, — mówił znowu starzec, — to samo... właśnie widziałem i we śnie moim... W głębi tej opustoszałéj piekarni... był piec, z otworem, jak sobie przypominam, podówczas zatkanym. Tak, właśnie, tak,... wtedy wyjąłem jednę cegłę, i ukryłem w tym opuszczonym piecu, to,... co mi oddała... ta osoba... mówiąc... Dla doręczenia... temu dziécięciu... które nazwiesz... Bruyére; poczekasz aż będzie miało,... poczekasz... dla tego to... dotąd... nic... ci nie mówiłem... a dziś mówię... bo... bo... Niestety! wielki Boże!... już... nic nie wiem,... już nie pamiętam; szepnął starzec, którego głos zrazu dźwięczny, teraz zdawał się coraz bardziéj przygasać.
To odkrycie tyle w sobie miało pewności, że Bruyére zawołała:
— Ja znam to miejsce... o którém mówicie,... ja znam te zwaliska piekarni,... czy wolno mi pójść i poszukać to, coście tam ukryli? Czy to ma związek z moim losem! O! przez litość, ojcze Jakóbie, uczyńcie jeszcze jedno wysilenie,... odpowiedzcie mi...
— O!... czuję zawrót w głowie, — odrzekł starzec mrużąc oczy, jakby wyczerpany wysileniem pamięci natężonéj opowiadaniem małéj Bruyére tego co brał za sen, a co było w istocie rządkiem przypomnieniem przeszłości.
— Ojcze Jakóbie, — zawołała Bruyére pochylona nad posłaniem starca, — błagam was: uczyńcie jeszcze jedno wysilenie... Ta osoba,... byłaż to moja matka?... mój ojciec?... Wiecież, czy oni żyją jeszcze?
— Już nic nie pamiętam.... — zagasłym głosem szepnął starzec.
— Moja matka?... jeszcze jedno słowo, a moja matka?
Ojciec Jakób machinalnie poruszył ustami; wydał jeszcze kilka dźwięków niezrozumiałych, zamknął powieki, jęczał boleśnie; jakby uwolniony od cierpień w czasie rozmowy z młodą dziewczyną, uczuł je teraz z większą gwałtownością.
Po nowych usiłowaniach, Bruyére przekonana, że dalsze nalegania byłyby napróżno, zmartwiona wreszcie niemożnością niesienia ulgi starcowi, poprawiła nieco słomę pod jego głowę, postawiła tuż przy nim koszyczek z jeżyną, i wyszła z obory drżąca, wzruszona, zajęta dziwném zeznaniem ojca Jakóba.
Młoda dziewczyna jakkolwiek niecierpliwie pragnęła zwiedzić tajemniczą kryjówkę, którą jéj starzec wskazał, przezwyciężyła jednak ciekawość swoję; w jednym pokoju na folwarku było jeszcze światło, a Bruyére postanowiła udać się do zwalisk piekarni wtedy dopiero, gdy wszyscy zasną.
Wreszcie Bruyére, co rano i wieczór miała zwyczaj odwiedzać nieznajomą kobiétę, która przybywszy jednéj nocy na folwark, już tam dosyć dawno mieszkała.
Młoda dziewczyna przeszła zatem obok budynków, jakby wał opasujących dziedziniec, i zapukała do małych drzwi, będących od tyłu domu, a wychodzących na brzeg błotnistego stawu, o którym wspomnieliśmy, i którego wody teraz mocno przybrały.
W téj właśnie chwili, Beaucadet, przyspieszonym kłusem, wraz z świtą, zbliżał się ku folwarkowi Grand-Genévrier, gdzie przybywał dla aresztowania małej Bruyére, obwinionéj, a raczéj podejrzanéj o dzieciobójstwo.







  1. Trudno pojąć ile nieocenionych odkryć, wybornych ulepszeń w zawodzie fabrykacyi lub produkcyi, ginie w zagrzebaniu z powodu braku pobudki, interesu, lub zręczności. W poprzedniem dziele naszém (Żyd wieczny tułacz) wspomnieliśmy o trudnych do uwierzenia rezultatach jakie otrzymał jeden z najlepszych przyjaciół naszych, pan Kamili Pleyel, który najpierwszy rzemieślników w swych pracowniach powołał do współudziału w osiągniętéj korzyści, oraz do podziału w swych pracach; tym sposobem odkryto mu wiele doskonałych a nowych sposobów postępowania.
  2. Rodzaj płotu zrobionego z młodych splecionych gałęzi, którym w Solonii opasują lasy i pola, aby bydło nie mogło dostać się do środka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.