Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Przed gankiem Grabowego dworu (tak zwal się jak wiemy główny folwark i mieszkanie tymczasowe Maleparty) zatętniało, zadzwoniło, zakaszlało i zakrzyczało.
— Hej! słyszysz — wołał na całe gardło rotmistrz, tak aby głos jego doszedł zamkniętego w izbie swojej dziedzica — a gdzie wasz rządzca?
— Nie ma rządzcy — odpowiedział gniewny.
— A gdzież? pojechał dokąd?
— Pojechał i nie wróci.
— Cóż? na tamten świat?
— Nie, ale go wypędził dziedzic.
— Aboż jest wasz dziedzic?
— A jest.
— Dawno przyjechał?
— O już koło dwóch tygodni!
— Proszę! i nikt o tem nie wiedział! — Rotmistrz siedział na koniu i krzyczał na całe gardło, chcąc krzykiem tym wywabić na ganek Malepartę. Jakoż zaciekawiony wyszedł nareszcie.
Na widok dziwnej postaci i surowego oblicza mecenasa, którego fizys wcale ujmującą nie była i obiecywała to, co dotrzymywał charakter, uczuł się rotmistrz czegoś nierad, niekontent i niespokojny. Zdjął czapkę, pozdrowił i spytał:
— Z kimże mam honor mówić?
— Z tutejszym dziedzicem.
— Bardzo mi przyjemnie. Do usług waszmości, jestem rotmistrz Atanazy Bryndza, kuzyn i dwornik jaśnie wielmożnego starosty Poraja, sąsiada tutejszego, z Porajowa, przybyłem do Imci pana rządzcy, ale widzę go nie ma. Korzystam ze zręczności, aby (dodał zsiadając już z bułanka, którego oddał w ręce człowiekowi jaki mu się nawinął), aby zrobić miłą znajomość z wielmożnym panem dobrodziejem.
— Bardzo mi przyjemnie — mruknął Maleparta. — Pierwsza to znajomość w sąsiedztwie.
— Co wielmożnemu panu dobrod. sama submittować się przybywa. Cha! cha! dodał rotmistrz. Pozwolicie mi wytchnąć chwilkę, bom i ja i konisko strzepali się dobrze w upał.
— Proszę, bardzo proszę, chociaż — rzekł Maleparta — i ja tu gość jeszcze, a przyjąć nie mam czem.
— Dobrą wolą, dobrem sercem, — odparł żwawo wchodząc rotmistrz — nam na tem dosyć. — I wyciągnął rękę. — Pozwólcie mi usiąść.
— I owszem, proszę bardzo.
— Ale wielmożny pan dobrodziej — dodał pan Atanazy oglądając się — jesteście tu w istocie nie bardzo wygodnie. Dziwi mnie, żeście sobie to miejsce z innych majątków na mieszkanie obrali, nie mając domu przyzwoitego?
— Nie wiem, może też tu urządziwszy się długo mieszkać nie będę — odpowiedział Maleparta.
— O bardzo byśmy żałowali miłego sąsiada co nam przybywa i zwiększa grono naszej szlachty! pan starosta wczoraj przy wieczerzy, dowiedziawszy się o przybyciu jego w sąsiedztwo, wynurzył życzenie poznania i zatrzymania go w tych stronach. Mało mamy ludzi! Sejmiki nasze puste!
Maleparcie jak błyskawica przeleciała po głowie.
— Ależ pewnie nie brak kandydatów? ozwał się.
— Jest wiele, a nie ma takich jakich życzymy — odparł rotmistrz: — pożądany przybyły, bo w nim podporę dla Rzptej nową znaleźć sobie obiecujemy. Wpan dobr. słyszałeś co o staroście naszym, o poczciwym i nieoszacowanym?
— Słyszałem trochę.
— Pan z panów, rzekł rotmistrz, familja jego z dawiendawna ma tu wziętość w całej ziemi naszej i przewagę na sejmikach, skolligowany z przedniejszemi domami Polski i Litwy, znajomy dobrze królowi IMci, co go swemi względy zaszczyca, dobrze położony u swych braci magnatów. Warto, abyś go wielmożny pan dobr. poznał i był w jego domu. Poniekąd, — rzekł z cicha rotmistrz plącząc się, bo wprzód udawał że nie wie jako przybył Maleparta, potem wygadał się, iż to wprzód już wiedział — poniekąd spodziewa się tego nasz jaśnie wielmożny starosta, że będziecie w jego domu.
— Nie omieszkam — rzekł Maleparta, — ale...
— Żadnego ale — ja wielmożnego pana dobr. sam zawiozę, i jako dobrze tam położony przedstawię.
— Wielce obowiązany.
— Wielm. pan dobr. widzę — dodał pan Atanazy — lubisz sobie samotność, cichy kątek i spokój. Ale volens nolens będziesz musiał porzucić ustroń i wyjść na większe teatrum. Mając takie majętności.
— Sam o tem myślę — rzekł Maleparta, co się pochwalić pragnął i czuł w sobie poruszenia dumy — sam myślę, że nie powinienem w kącie siedzieć, gdy mogę co mam użyć na dobro Rzptej i być jej użytecznym.
Valde bene! Otóż to! nieinaczej! śliczne sentymenta! prosiemy waszmość pana na nasz sejmik i obierzemy deputatem.
To musi być awanturnik jakiś, kiedy się tak obcesowo do mnie bierze — pomyślał mecenas — miejmy się na ostrożności.
— To tylko mnie zrażałoby od wszelkiej kandydatury, dodał głośno, że wiele chodzenia, starania i ukłonów potrzeba. Bo co do przyjęcia i kosztów, to fraszki! Jest dzięki Bogu z czego.
— Słyszeliśmy że jest z czego! — rzekł rotmistrz — a co do ukłonów to się wielmożny pan dobr. poznawszy i porozumiawszy ze starostą, bez nich obejdziesz. Nasze sejmiki w jego ręku i kogo ze swego ramienia przedstawi, pewien wyboru! W jego domu poznasz asan dobr. co jest szlachty najznaczniejszej, bo nasz zamek, niechwaląc się, jest jak receptaculum najznakomitszego towarzystwa, i wszyscy czołem biją naszemu staroście. U niego się zbierają, a dziedzic Porajowa żyje otwartym domem i sercem. To prawdziwe dla mnie szczęście — dodał rotmistrz — że wielmożnego pana dobrodzieja godnego naszego sąsiada, będę mógł pierwszy przedstawić głowie naszej okolicy. Trzeba zaś wiedzieć, jakom to już nadmienił o tem, że bez starosty nic się tu u nas nie dzieje i on tu wszechwładny. Jeźli więc wielmożny pan dobr. masz myśl zamieszkać z nami i starać się o jaką na sejmikach kandydaturę, to bez starosty się nie obejdziesz, powtarzam.
Maleparta wysłuchał tych rad i gawędy z pewnem niedowierzaniem. Tyle w świecie oszukał ludzi, że wreszcie od każdego lękał się być nawzajem zwiedzionym i upatrywał wszędzie oszustów. Tu jednak zbadać nie mógł jeszcze interesu, jaki by mógł mieć w tem rotmistrz.
— Ale bo szanowne panisko — przerwał p. Atanazy, podobno nie te jedne dobra masz u nas w koronie?
— O! nie! — dumnie odparł Maleparta, udając lekceważenie — w Sandomierskiem, Lubelskiem, Płockiem, na Podlasiu, w Litwie i Inflanciech dobra moje rozsypane. Co się tyczy tego kluczyka...
— Ale to klucz całą gębą! — rzekł rotmistrz.
— Drobnostka przy innych moich majątkach. Jedne Inflanckie dobra moje, które otrzymałem po ś. p. żonie mojej, Mrozickiej z domu, rodzącej się z baronównej Gelbstern, przynoszą ze sześćdziesiąt tysięcy rocznego procentu.
Rotmistrz osłupiał, ale śmiechem przymuszonym pokrył zadziwienie swoje.
— A, mówił dalej Maleparta, gdyby się tu co nadarzyło w sąsiedztwie przykupić, kupiłbym do tego kluczyka, który uważam za drobnostkę.
— Pańska fortuna! całą gębą pańska fortuna! — rzekł p. Atanazy. — Jaśnie wielmożny pan dobr. tak żyjesz skromnie, cicho, bez wystawy.
— Tak żyłem dotąd — odpowiedział Maleparta — ale zmienię podobno tryb życia, bo mi się samotność naprzykrzyła.
— I może byś się chciał ożenić?
— Ożenić? ba! zapewne, gdyby dobrze — rzekł Maleparta. — Nie mając dzieci, obowiązków.
— A familja.
— Nikogo z familji. Ożeniłbym się gdyby w dobrym domu i gnieździe.
— Nic łatwiejszego.
— Ale bo ja jestem trudny.
— I masz nim być prawo.
To mówiąc i widząc że już głównego celu podróży swej dopiął prawie, dowiedział się co chciał, zaprosił — rotmistrz dobył swojego zegarka:
Hora canonica.
— Napiłbyś się wódki, p. rotmistrzu?
— Z ochotą.
Poszedł z pokoju mecenas dysponować przekąskę, pan Atanazy spiesznie rzucił okiem na papiery po stole rozrzucone. Na wierzchu był spis funduszów mecenasa, w ziemi, kapitałach, fantach i t. p., nie wiem dla czego sporządzony i jak tam lezący. Chciwem okiem przebiegł go rotmistrz, notując w głowie, aby mógł powtórzyć staroście co się dowiedział z niego.
— Ależ bogaty! ależ bogaty — powtarzał — to Krezus! A jak żyje! Osobliwsza rzecz, miałżeby być tak skąpy?
Nadszedł Maleparta, a za nim odarty chłopiec niósł przekąskę lichą. Po odejściu posługacza, rotmistrz znowu wdał się w rozmowę.
— W głowę zachodzę — rzekł, czemu to wielmożny pan dobr., miły sąsiedzie, przy takiej fortunie, używać jej nie chcecie, i żyjecie gorzej szlachcica na jednej wiosce.
— Miły panie rotmistrzu — odparł szydersko uśmiechając się mecenas — fortuna to dorobkowa. Gdybym był na niej żyć zaczął od razu dobrze, jak nie jeden szlachcic co wprzód zjada nim ma, nie doszedłbym do takiej majętności. Ja myślę skończyć na tem od czego drudzy poczynają.
— Święte słowa jego! — zawołał rotmistrz — ależ czas użyć, gdy się ma.
— Zapewne! i użyję — rzekł Maleparta.
— Radujem się, że to zapewne nie gdzieindziej jeno u nas będzie.
Mecenas zamilkł.
— A że — mówił dalej p. Atanazy — od pierwszego widzenia sąsiada, czułem i czuję ku niemu prawdziwą skłonność, z przestrogą przyjacielską pospieszam, poznajcie się ze starostą, da wam rady zdrowe, bo to bywalec, co wie jak sobie z fortuną począć i do honorów pokaże drogę. W całej tu ziemi nie znajdziecie mu równego pana, coby panem będąc, bo ten tytuł z rodu, fortuny i honorów słusznie mu należy, z bracią szlachtą żył lepiej i poufałej. To też nie chwaląc się, szlachta cała porąbać by się dała za niego i słowo starosty, rozkazem dla niej. Nie widziano u nas, aby kto poszedłszy przeciw niemu, utrzymał się.
— Starosta ma familją?
— Siostrę, dojrzałego wieku, która senatorom ręki swej, dla independencji charakteru odmówiła, wielkiego animuszu białogłowę, i córkę flor incomparabilis, wychowaną wedle światowych reguł, młodą jeszcze. Obie co roku w Warszawie sollicytowane przez mnogość konkurentów, dotąd wedle serca i dostojności swej socios vitae sobie nie dobrały.
— A żona?
— Zmarła dawno. Tandem, rzekł powstając rotmistrz, kiedyż się go w Porajowie spodziewać możemy?
— Nie wiem, ale pragnę poznać tak dostojnego sąsiada i wielcem memu panu wdzięczen — dodał Maleparta — że mi to ułatwić obiecujesz.
Ex toto corde! Ale kiedyż? abym nie odjechał.
— Ot tak temi dniami.
— Gdyby w niedzielę — spytał p. Atanazy — toż to się tego dnia wiele szlachty na mszę i cały potem dzień do starosty zjeżdża, poznałbyś wielmożny pan dobr. za jednym razem obywatelstwo nasze.
— Będę się starał być w niedzielę.
— A więc ad videndum — dodał rotmistrz kłaniając się i biorąc czapkę.
Maleparta wyprowadził go na ganek, asystował dosiądzeniu bułanka i nie wszedł do izby, aż w Wierzbowej ulicy pokłusował już jeździec. Powróciwszy i usiadłszy począł rozmyślać mecenas nad odwiedzinami rotmistrza.
— Być nie może — mówił do siebie — aby to on tu przypadkiem zajechał. Udawał że do rządzcy, a potem się wygadał, że wiedział już o mnie. Coś to jest w tem. I to zapraszanie do starosty nie bez kozery. Hm! Coś to jest! Niechybnie. Albo im głosu na sejmik i partyzanta, lub kandydata ciałem i duszą zaprzedanego potrzeba, albo na pieniądze moje kroją! Dowiedzmy się naprzód, co to za jeden ten starosta i kto taki ten pan rotmistrz.
— Wołać mi Berka arędarza.
Posławszy po żyda mecenas, bo dawnym zwyczajem żydów za najlepiej informowanych uważał — sam począł chodzić i myśleć.
W godzinę zjawił się żyd, w nowym łapserdaku, z wygoloną świeżo głową (bo to były ich święta) i dość przestraszony niespodzianem wezwaniem.
— Słuchajno, mosanie Berku — rzekł Maleparta — powiedz mi szczerze i otwarcie.
Żyd jarmułkę zdjął.
— Powiedz mi co wiesz.
Żyd pokłonił się nizko.
— O naszym sąsiedzie, panu staroście z Porajowa.
— Jasny pan jego zna?
— Właśnie się dla tego pytam, że go nie znam.
— Nu, co mam powiedzieć? — mruknął żyd drapiąc się w głowę.
— Wszystko co wiesz.
— A co, p. starosta, pan z panów, mieszka w zamku, żyje bardzo po pańsku, szlachtę poi i karmi, na sejmiku króluje.
— Bogaty?
— Jasny pan żartuje?
— Pytam się.
— U niego jest miasteczko i klucz, kilka wsi, ale długów!
— Wiele długów?
— Nikt nie policzy, on sam nie wie, on taki bogaty w długi, że gdyby miał trzy Porajowa, to by ich nie popłacił.
— Cóż robi?
— Nie płaci.
— A kredytorowie?
— A cóż, milczą!
— A proces?
— A kto z nim wygra.
— To widzę ptaszek noszony — rzekł w duchu Maleparta — potrzeba się mieć na ostrożności z nim i... kieski pilnować.
— Wiele tu panów do niego przyjeżdża?
— Bardzo wiele! On pół roku mieszka koła króla w Warszawie i powiadają że król jego kocha bardzo, a panowie wielkie także jego kochają i pieniędzy dają.
— Kto tam u niego w domu więcej?
— Starsza panna i młodsza panna, ale z pozwoleniem jasnego pana, one obiedwie już dawno takie jak dziś.
— Jak to?
— One obydwie już od kilka, kilkanaście lat wszystko prawie takie same. Córka p. starosty, to jeszcze niebardzo, ale siostra, to i bardzo dawno już na świecie.
— A więcej kto tam?
— Ludzi huk, hołota, dwór wielki, ale głodny. Jasny panie, tam tylko w niedzielę i dla gości lusztyk, a reszta tygodnia post. Tam jest jeszcze pan burmistrz.
— Pan rotmistrz, chciałeś mówić?
— To wszystko jedno — dodał żyd: — won przyjaciel pana starosty, co jeździ za jego interesami i sejmikuje.
— Znał on się z naszym rządzcą i bywał tu kiedy?
— Ja jego nigdy nie widziałem.
Pogadawszy z żydem, odprawił go Maleparta, wiedząc co chciał wiedzieć i pewien będąc, że starosta potrzebuje go do sejmikowej jakiejś sprawy i dla tego rotmistrza doń wysłał. — Pojadę, mówił do siebie, będę, zobaczę, wyrozumiem. Jeśliby się udało zyskać obietnicę pomocy na sejmiku, to tutaj zostanę. Będę ostrożnie z niemi i nie dam się wywieść w pole. Starosta goły, ale ma związki, kolligat, personat i wzięty, mógłby mi się bardzo przydać.
Tak myślał Maleparta, chodząc po izbie i kołysząc się marzeniami honorów, których chciał dostąpić, projektując ożenienie, senatorskie krzesło i zatarcie nowemi związki niebardzo pięknej przeszłości, o której i sam chciał zapomnieć i wybić ją drugim z głowy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.