Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maleparta wyprowadził go na ganek, asystował dosiądzeniu bułanka i nie wszedł do izby, aż w Wierzbowej ulicy pokłusował już jeździec. Powróciwszy i usiadłszy począł rozmyślać mecenas nad odwiedzinami rotmistrza.
— Być nie może — mówił do siebie — aby to on tu przypadkiem zajechał. Udawał że do rządzcy, a potem się wygadał, że wiedział już o mnie. Coś to jest w tem. I to zapraszanie do starosty nie bez kozery. Hm! Coś to jest! Niechybnie. Albo im głosu na sejmik i partyzanta, lub kandydata ciałem i duszą zaprzedanego potrzeba, albo na pieniądze moje kroją! Dowiedzmy się naprzód, co to za jeden ten starosta i kto taki ten pan rotmistrz.
— Wołać mi Berka arędarza.
Posławszy po żyda mecenas, bo dawnym zwyczajem żydów za najlepiej informowanych uważał — sam począł chodzić i myśleć.
W godzinę zjawił się żyd, w nowym łapserdaku, z wygoloną świeżo głową (bo to były ich święta) i dość przestraszony niespodzianem wezwaniem.
— Słuchajno, mosanie Berku — rzekł Maleparta — powiedz mi szczerze i otwarcie.
Żyd jarmułkę zdjął.
— Powiedz mi co wiesz.
Żyd pokłonił się nizko.
— O naszym sąsiedzie, panu staroście z Porajowa.
— Jasny pan jego zna?
— Właśnie się dla tego pytam, że go nie znam.
— Nu, co mam powiedzieć? — mruknął żyd drapiąc się w głowę.
— Wszystko co wiesz.
— A co, p. starosta, pan z panów, mieszka w zamku, żyje bardzo po pańsku, szlachtę poi i karmi, na sejmiku króluje.
— Bogaty?
— Jasny pan żartuje?
— Pytam się.
— U niego jest miasteczko i klucz, kilka wsi, ale