Makbet (Shakespeare, tłum. Hołowiński, 1841)/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Makbet
Pochodzenie Dzieła Williama Shakspeare Tom drugi
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1841
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Ignacy Hołowiński
Tytuł orygin. The Tragedy of Macbeth
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom drugi
Całe wydanie
Indeks stron
AKT II.
SCENA PIERWSZA.
(Tamże. Dziedziniec przed Zamkiem).
Wchodzą BANKO i FLEANCE. Sługa z pochodnią przed nimi.
BANKO.

Jakże poźno, synu?

FLEANCE.

Xiężyc zaszedł juz; czy bił zegar, nie wiem.

BANKO.

Blizko już dwunastej.

FLEANCE.

Pewno później, Panie.

BANKO.

Weź miecz: — widzę nieba poskąpiały dziś,
Świéce swe zgasiły. — Weźno jeszcze to.
Sen jak ołów ciężki ciśnie mię téj nocy,
Choćbym nie chciał spać: Litościwa Mocy!
Te przeklęte myśli — wypędź z głowy precz,

Co mię dręczą we śnie! Synu, dajno miecz: —

(wchodzi MAKBET i sługa z pochodnią).

Kto tam?

MAKBET.

Przyjaciel.

BANKO.

Jak to, pan nie w łóżku? Król już poszedł spać:
Jakże wesoł był w nadzwyczajnéj mierze,
Sługom twym podarki kazał hojne dać,
Ten dyament pańskiej żonie szle w ofierze,
Zwiąc ją gospodynią najtroskliwszą w świecie;
Wyszedł bardzo rad.

MAKBET.

Myśmy nie gotowi,
Więc musiała służyć chęć niedostatkowi;
Gdyby miała czas, w ięcejby zdziałała.

BANKO.

Wszystko poszło dobrze.
Miałem dzisiaj sen o trzech siostrach wróżkach,
Które prawdy część pokazały Panu.

MAKBET.

Już nie myślę o tem.
Jednak w znalezionéj na to zdatnéj porze,
Rzucim kilka słów o tej dziwnéj sprawie,
Gdy pozwolisz czasu.

BANKO.

Kiedy zechce pan.

MAKBET.

Gdy się zgodzisz ze mną, — Gdy się spełni plan, —
Spłynie tobie cześć.

BANKO.

Chętnie wszystko zrobię,
Co pomnoży honor, chroniąc tylko w sobie
Szczerą zawsze myśl i najczystszą wierność,
Przyjmę radę twoję.

MAKBET.

No! dobranoc już.

BANKO.

Dzięki i wzajemnie dobrej nocy panu.

(-wychodzi BANKO).
MAKBET (do sługi).

Idź i powiedz pani, jeśli gotów napój,
Niech da dzwonkiem znać, i idź sobie spać.

(wychodzi sługa).

Czy to sztylet? — widzę tę przed sobą broń
Rękojeścią ku mnie: chodź, niech porwę w dłoń: —
Lecz nie mogę ująć; jednak widzę wciąż.
Czyż fatalne widmo, tylko dla zrzenicy
Tak przystępne jesteś, a nie dla prawicy?
Czyś sztyletem myśli? Czyś utworem czczym,
Co cię spłodził mózg w strasznym ogniu swym?
Widzę ciebie wciąż w dotykalnym kształcie,
Jak ten, co dobywam.
W drodze mi przodkujesz, gdzie mam stawić krok;
Jesteś znak narzędzia, co go użyć mam.
Czyli zmysły moje obłąkały wzrok,
Czy wzrok sam prawdziwy: widzę ciebie wciąż;
Krew na rękojeści i na twym brzeszczocie,
Czego wprzód nie było. — Nie jest tak w istocie;
Mój to krwawy cel oczy moje ludzi. —

Teraz świata pół zda się hyc umarłe,
Złe sny, dręczą śpiących pod firanką, ludzi;
Juz Hekacie cześć czarodziejstwo wznosi;
Teraz wyschły MORD, krwi trawiony głodem,
W trwodze od swej straży, wilka, co mu głosi
Wyciem straszne hasło, tak kradzionym chodem
Jak lubieżny Tarkwin, spełnić zamiar zły
Dąży, jakby Duch. — Ziemio nieruchoma.
Nie słysz moich stąpień, gdziebykolwiek szły,
Aby nie rzekł głaz, że się krok postawił
I z okropnej ciszy czasu nie pozbawił,
Co mu tak przystoi. — Grożę, a on zdrowy;
Zapał czynów studzi chłodny powiew mowy.

(słychać dzwonek).

Idę, i skończono; dzwonek wola mnie.
Nie słysz, o Dunkanie, dzwonią na twój zgoń,
W piekło, albo w niebo ten cię wzywa dzwon.

(wychodzi).
SCENA DRUGA.
(Tamże).
Wchodzi LADY MAKBET.
LADY MAKBET.

Przez co oni pjani, przez to jestem śmiałą,
Co zgasiło ich, to mnie ogień dało: —
Słuchaj! — Cicho! —
To krzyk sowy; straszne ten złowieszczy stróż
Daje swe dobranoc. On przy dziele już:
Były na ścież drzwi; chrapiąc pjani słudzy

Z powinności drwią: przyprawiłem napój,
Tak, ze śmiérć i życie toczą o nich spór,
Żyć czy umrzeć mają.

MAKBET za pokojem.

Kto tam? co tam, hej!

LADY MAKBET.

Ach, drżę! może wstali, i to nie zrobiono: —
Zamiar, a nie czyn, zgubą niecofnioną: —
Cicho! — Ich sztylety jam nagotowała,
Nie mógł ich nie znaleźć. — Gdyby ojcu memu
Nie był w śnie podobny, z rąk mych padłby, — Mąź?

(wchodzi MAKBET).
MAKBET.

Jużem zrobił czyn: — Nie słyszałaś krzyków?

LADY MAKBET.

Tylko swierszczów swierk, tylko krzyk puszczyków.
Nie mówiłżeś nic?

MAKBET.

Kiedy?

LADY MAKBET.

Teraz.

MAKBET.

Schodząc?

LADY MAKBET.

Tak.

MAKBET.

Słuchaj!
Kto w drugim pokoju?

LADY MAKBET.

Donalbain spi.

MAKBET.

To jest smutny widok.

(patrząc na ręce).
LADY MAKBET.

Nierozsądna myśl, mowie smutny widok.

MAKBET.

Jeden śmiał się we śnie, drugi krzyknął Mord!
Wzajem się zbudzili; jam słuchając stał:
Lecz zmówiwszy pacierz poszli znowu spać.

LADY MAKBET.

Tam dwaj razem spią.

MAKBET.

Pierwszy z nich zawołał:
Boże nas błogosław, drugi Amen rzekł!
Jakby mnie widzieli i te ręce kata.
Jam, słuchając trwogi, amen rzec nie zdołał,
Gdy mówili, Boże, pobłogosław nas.

LADY MAKBET.

Nie myśl o tém.

MAKBET.

Lecz dla czegom rzec nie mógł słowa Amen?
Gdy błogosławieństwa tylem żądał, Amen
Stało w gardle mojem.

LADY MAKBET.

Nie rozbieraj tak,
To nam sprawie może zdrowych zmysłów brak.

MAKBET.

Zda się, ze głos słyszę: „Więcéj nie ma snu!
Makbet zabił sen, ten niewinny sen;
Sen, co rozwiązuje trosk zwikłaną przędzę,

Tę codzienna śmierć, lek na wszelką nędzę,
Balsam dusz zranionych, kąpiel do omycia.
Ciężkich znojów pracy, drugi świat natury,
Najgłówniejszy przysmak na biesiadzie życia.

LADY MAKBET.

Co ty mówisz?

MAKBET.

Nie ma więcej snu, woła do mnie wszędzie,
Glamis zabił sen, i dla tego Kawdor
Więcéj spać nie będzie, Makbet spać nie będzie!

LADY MAKBET.

Któż to woła tak? Czyż, dostojny Tanie!
Tracisz duszy moc, tak, że w obłąkanie
Wyobraźni wierzysz? — Chodź, weź trochę wody,
To świadectwo brzydkie zmyjesz z twoich dłoń. —
Na coś z tego miejsca przyniósł tu ich broń?
Musi leżeć tam: zanieś i powalaj
Szatnych śpiących krwią.

MAKBET.

O, nie pójdę więcéj:
Ja się boję myślić jakim zrobił czyn
Nie dopiéro patrzeć.

LADY MAKBET.

Słabyś w przedsięwzięciu!
Daj sztylety mnie. Spiący i umarli
Są to malowidła: Straszny jest dziecięciu
Czart namalowany. — Krew się z niego toczy,
W niej dwóch szatnych twarz, moja ręka zbroczy,
Na nich zwalim winę.

(wychodzi. Słychać stuk.)
MAKBET.

To pukanie skąd?
Co się siało ze mną? na szmer każdy blednę.
Co za ręce? ha! te mnie wyrwą oczy!
Zmyjąż wszystkie morza krew tę z moich rąk?
Ach! nie, prędzej morze ręka moja zbroczy,
Wody ich zielone na czerwone zmieni.

(wraca LADY MAKBET).
LADY MAKBET.

I me ręce w krwi; ale się rumienię,
Ze mam serce białe, (stuk) słyszę kołatanie
W południowe drzwi: — Chodźmy do sypialni:
Z krwi téj, trochę wody nas oczyścić w stanie,
Patrz jak łatwo! — Stałość opuściła ciebie,
Cały z trwogi drżysz. — (stuk) słuchaj, znów stukanie:
Nocną szatę wdziéj, aby nie poznali,
Żeśmy całą noc oka nie stykali. —
W pośród swoich myśli nie gub nędznie siebie.

MAKBET.

Znam czyn, leczby lepiéj było nie znać siebie, (stuk)
Zbudź Dunkana stukiem! O bodajbyś mógł!

(wychodzą).


SCENA TRZECIA.
(Tamże).
Wchodzi Odźwierny. Stukanie z podwórza.
ODŹWIERNY.

Ktoś tu stuka, prawdziwie! jeśliby człowiek był odźwiernym piekielnéj bramy, toby ją powiniem zamykać. (stukanie) Stuk, stuk, stuk: kto tam w imie Belzebuba? To dzierżawca, co się powiesił w oczekiwaniu na urodzaj: w porę przyszedłeś: nagotujże dosyć chustek, bo tu za to weźmiesz dobrze na poty. (stukanie) Stuk, stuk: kto tam w imie drugiego djabła? Prawdziwie, oto świętoszek, co może przysiądz swoim dwuznacznikiem na obie ważki, prawdy czy nie prawdy, przeciwko każdej ważce, co dosyć nazdradzał dla miłości Boga, a jednak dwuznacznikiem nie dopiął nieba: O wchodź świętoszku. (stukanie) Stuk, stuk, stuk: kto tam? Prawdziwie! Oto krawiec, przychodzi tu za skradzione okrawki: Wchodź, krawcze: oj tu łebsko się tobie okroi i nagrzejesz tęgo duszę do swego żelazka. (stukanie) Stuk, stuk: nigdy nie ma pokoju. Kto tam? — Ale to miejsce za nadto zimne na piekło. Nie chcę hyc dalej czarta odźwiernikiem. Miałem zamiar wprowadzić z każdego stanu człowieka, który idzie wielką drogą różami usłaną na wieczny ogień radości, stukanie) Zaraz, zaraz: proszę pamiętać, że i odźwierny człowiek.

(otwiera bramę).
Wchodzą MAKDUFF i LENOX.
MAKDUFF.

Jak późno przyjacielu poszedłeś do łóżka, kiedy spisz tak długo?

ODŹWIERNY.

Prawdziwie, panie, piliśmy, aż drugi raz kur zapiał; a trunek, panie, jest wielkim sprawcą trzech rzeczy.

MAKDUFF.

Jakież to są trzy rzeczy po szczególe?

ODŹWIERNY.

Z przeproszeniem pańskiém, nos czerwony, sen i woda. Lubieżność, panie, pochodzi z trunku i nie pochodzi. Jest chęć, ale nie ma możności: przeto zbyteczne picie może się nazwać oszustem lubieżności: obudzą ją i niszczy, popędza i wstrzymuje; zachęca i odstrasza; wzywa do gotowości i zdradza: na dobitkę, jeszcze ją zdradza i we śnie.

MAKDUFF.

Sądzę, że trunek wyrządził ci zdradę téj nocy?

ODŹWIERNY.

Tak było, panie, daję moje gardło. Ale mu za to odkwitowałem i sądzę, że dla niego za nadtom silny, bo chociaż mię trunek mocno się oczepił i na czas z nóg zwalił, jednak zdobyłem się na sztukę tak, żem go z siebie rzucił na ziemię.

MAKDUFF.

Czyli wstał twój Pan?
Nasz go zbudził stuk, oto już nadchodzi.

(Wchodzi MAKBET).
LENOX.

Przyjm dzień dobry, Pan.

MAKBET.

Panom dwóm dobry dzień.

MAKDUFF.

Czyli wstał Monarcha, Tanie zacny?

MAKBET.

Nie.

MAKDUFF.

Bo rozkazał mnie zbudzić go za rana.
Już godzinęm zwlókł.

MAKBET.

Zaprowadzę pana.

MAKDUFF.

Wiem, ze panu słodki jest niepokój ten,
Lecz niepokój zawsze.

MAKBET.

Roskosz w takiej pracy goi wszelki trud.
Oto panie drzwi.

MAKDUFF.

Będę śmiały zbudzić,
Mam wyraźny rozkaz.

(wychodzi MAKDUFF).
LENOX.

Czy wyjedzie król
Dzisiaj?

MAKBET.

Ma wyjechać: — rozporządził tak.

LEN0X.

Straszna była noc: gdzieśmy nocowali
Komin zerwał wiatr: i, jak powiadali,
Był w powietrzu jęk; konające krzyki:
I słyszano wieszczb straszny głos i dziki,
Zwiastujący pożar i ulewę klęsk,
Co zły wylągł czas. Sowy i puszczyki
Całą noc huczały: mówią ziemia drżała,
Jakby febrą zdjęta.

MAKBET.

Straszna była noc.

LENOX.

Równej nie wspomina moja pamięć młoda.

(wraca MAKDUFF).
MAKDUFF.

Zgroza! zgroza! strach! Język nie opowie,
I nie pojmie serce!

MAKBET I LENOX.

Cóź to?

MAKDUFF.

Piekło dziś zrobiło arcydzieło swoje!
Świętokradzki mord strasznym gwałtem wpadł
W namaszczony Panu kościół, ztamtąd skradł
Życie tej budowy.

MAKBET.

Co pan mówisz, życie?

LEN0X.

Czyje? króla?

MAKDUFF.

Idźcie do komnaty, tam swój wzrok zburzycie
Nową tą Gorgoną: — Mnie nie kaźcie mówić;
Patrzcie, potem mówcie sami. — Wstańcie! Wstańcie!

(wychodzą MAKBET i LENOX).

Na gwałt bijcie w dzwon: — Mord i wielka zdrada!
Banko, Donalbain i Malkolmie, wstańcie!
Rzuccie miękki sen, śmierci wizerunek,
Patrzcie na śmierć samą! — Wstańcie i obaczcie
Wielki obraz sądu! — Malkolm, Banko, wstań!
Wyjdźcie jakby z grobu, idźcie jakby duchy,
Odpowiedne zgrozie!

(wchodzi LADY MAKBET).
LADY MAKBET.

Co to za rozruchy,
Że ta straszna trąba do narady zwie
Wszystkich śpiących w domu? powiedz, powiedz mnie.

MAKDUFF.

O najczulsza Pani!
Nie twój razie słuch takiej zbrodni wzmianką!

Tę okropną wieść w ucho kłaść kobiety,
Jest to zdziałać mord. — Hanko, Banko, Banko!

Wchodzi BANKO.

Król zamordowany!

LADY MAKBET.

Biada! ach, niestety!
Jakto, w naszym domu?

BANKO.

Straszne! mniejsza gdzie. —
O Makduffie drogi, chciej odwołać to,
Powiedz, ze to fałsz.

(Wracają MAKBET i LENOX).
MAKBET.

Gdybym przed tym trafem umarł choć godziną,
Byłbym błogo żył; bo od tego czasu
Nic stałego w świecie, wszystkie rzeczy giną;
Wszystko teraz fraszka; zmarły z łaską stawa:
I wypiłem już tego życia wino,
Tylko w sklepie świata sam męt pozostawa.

(Wchodzą MALKOLM i DONALBAIN).
DONALBAIN.

Kto ucierpiał z was?

MAKBET.

Wy, i wy nie znacie:
Wytrysk i ten zdrój, skąd krew swoję macie,
Już zatamowany, źródło wasze wyschło.

MAKDUFF.

Król zamordowany!

MALKOLM.

Ach! i z czyich rąk?

LENOX.

Zda się sprawcy mordu Szambelani dwaj:
Twarz i ręce ich we krwi ubroczone,
Jeszcze nie otarte ich sztylety z krwi
Na poduszkach ich były znalezione;
Oni pomieszani straszny mieli wzrok,
Było niebespiecznie zbliżyć do nich krok.

MAKBET.

Mocny czuję żal ze wściekłości mojej,
Żem obudwóch zabił.

MAKDUFF.

Na coś zrobił tak?

MAKBET.

Ktoż stróchlały mądry, wściekły i uważny,
Wierny obojętny w jednéj chwili? Nikt.
Miłość ma gwałtowna obudziła gniew,
Co wyprzedził rozum. — Dunkan leży tu,
Jego srebrne ciało złoci w pasy krew;
A pluszczące rany, jak w naturze wyłom
Dla ruiny wchodu; a tu znów morderce
Ubroczeni całkiem, a sztylety ich
Śpiekłą krwią zczerniałe: ktoż się wstrzyma wreście
Mając miłość w sercu i odważne serce,
By miłości dowieść?

LADY MAKBET.

Gwałtu, mnie wynieście!

MAKDUFF.

Pomoc Pani dać.

MALKOLM.

Czemuż nie mówimy,
Kiedy najmniej nam milczeć dziś wypada.

DONALBAIN.

Coż powiemy tu, gdzie fatalna zdrada,
Skryta w ciemnym kącie, może na nas wpaść?
Stąd uchodźmy prędko, jeszcze nasze łzy
Niedogotowane.

MALKOLM.

Jeszcze smutek nasz
Nie ma siły działać.

BANKO.

Pomoc Pani dać: —

(wynoszą LADY MAKBET).

Kiedy nagości ciał lepiej okryjemy,
Które cierpią tak, wtedy się zbierzemy
I najkrwawsze dzieło będziem daléj badać.
Owładnęła nami z wątpliwością trwoga:
Moje życie jest w możnej ręce Boga;
Przeto walczyć śmiem przeciw skrytym celom
Najzłośliwszych zdrad.

MAKBET.

I ja.

WSZYSCY.

I my wszyscy.

MAKBET.

Niech gotowość męzką wdzieje każdy z nas
I do sali wróci.

WSZYSCY.

Bardzo dobrze; zgoda.

(Wszyscy wychodzą prócz MALKOLMA i DONALBAINA).
MALKOLM.

Co ty robie chcesz? Z nimi się nie łączmy:
Każdy chytry człek, chociaż knuje zdradę,
Łatwo uda żal: w kraj angielski jadę.

DONALBAIN.

A ja do Irlandów; rozdzielony los
Lepiej nas ustrzeże: tu sztyletu cios
Widzę w ludzkim śmiechu: a najbliższy krwią,
Krew najbliższy przelać.

MALKOLM.

Jeszcze mordu grot
Nie padł; jeden sposób zmylić jego lot,
Z celu umknąć prędko. Na koń przeto wnet;
Bez grzeczności żegnali cicho jedźmy stąd.
Uciec dla złodzieja sposób to jedyny,
Gdy się niespodziewa przebaczenia winy.

(wychodzą).


SCENA CZWARTA.
(Zewnątrz Zamku).
Wchodzi ROSSE i STARZEC.
STARZEC.

Siedemdziesiąt lat pamięć moja sięga,
I w tym czasie świat dziwne miał zdarzenia
I godziny straszne; lecz na fraszki zmienia
Wszystko ta zła noc.

ROSSE.

O! mój dobry ojcze,
Niebo niespokoją czyny te zabójcze:
Bóstwo grozi zbrodni; na zegarze dzień,
Lecz biegącą lampę nocny dusi cień:
Czy to przemoc nocy, czy wstydliwość dniowa
Wśród ciemności twarz pięknéj ziemi chowa,
Którą żywy blask winien ucałować?

STARZEC.

Równie w przeszły wtorek, także wspak natury,
Sokoł, który dumnie wznosił lot do góry,
W sowy myszołówki dostał się pazury.

ROSSE.

A Dunkana konie, dziwna rzecz a pewna,
Piękne, wiatronogie, czoło swojéj rasy,
Nagle podziczały, z stajni swéj wypadły,
Nic nie chciały słuchać, jakby iść w zapasy
Z ludźmi miały.

STARZEC.

Mówią, że się wzajem jadły.

ROSSE.

Tak, bo patrzał na to mój zdumiały wzrok.
Otoź dobry Makduff zwraca do nas krok: —

(wchodzi MAKDUFF).

Coź nowego słychać!?

MAKDUFF.

Jakto, nie wiesz nic?

ROSSE.

Czy odkryty już krwawéj zbrodni sprawca?

MAKDUFF.

Ci są, których zabił Makbet.

ROSSE.

O dniu! Biada!
Jakiż mieli cel?

MAKDUFF.

Ulegli namowie:
Malkolm, Donalbain, króla dwaj synowie
Stąd uciekli skrycie; przeto podejrzeniu
O ten czyn podpadli.

ROSSE.

Wbrew to przyrodzeniu:
Marnotrawcza duma siebie zrabowała
Z życiodawczych sił! — A więc najpodobniej
Teraz będzie Makbet posiadaczem tronu.[1]

MAKDUFF.

Mianowany już, udał się do Skonu
Dla koronowania.

ROSSE.

Gdzież Dunkana zwłoki?

MAKDUFF.

W groby Kolmes-kill sprowadzone już[2]
To skład jego przodków, to ich kości stróż.

ROSSE.

Udasz się do Skonu?

MAKDUFF.

Nie, do Fifu, krewny.

ROSSE.

Ja do Skonu jadę.

MAKDUFF.

Obyś wszystko dobre widział tam; — bądź zdrowy! —
By strój dawny nie był lepszy niźli nowy!

ROSSE.

Bądź zdrów ojcze!

STARZEC.

Niech cię i tych wszystkich wiedzie łaska
Co złe mienią w dobre, w przyjaciela wroga.






  1. Makbet ze swego urodzenia był najbliższy tronu po synach Dunkana. Król Malkolm poprzednik Dunkana miał dwie córki, ze starszej urodził się Dunkan, a z młodszej Makbet.
  2. Colmes-kill jest to sławna łona, jedna z wysp zachodnich. Holinshed było to miejsce sławne grobami królów szkockich: teraz nazywa się Icolmkill. Kill w języku Ersów oznacza cmętarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Ignacy Hołowiński.