Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Najprzód — odrzekła oberżystka — ponieważ wynajmuję z meblami, wymagam więc zapłaty za pół roku zgóry... już taki zwyczaj...
— Więc zapłacę za pół roku — rzekł Gaston Dauberive.
— Czy wiadoma panu cena roczna?
— Nie, ale będę wiedział, gdy mi, matko powiecie.
— Ośmset franków, z warunkiem...
— Jakim?
— Lokatorowie muszą się stołować w oberży.
— Ale jadać u siebie?
— To wszystko jedno.
— Więc zgoda. Zapłacę wam za pół roku czterysta franków, a wy wydacie mi pokwitowanie. Każecie tylko pokoje oczyścić, aby były gotowe na mój przyjazd z żoną.
— Z żoną!... — zawołała pani Pascal — więc pan jesteś żonaty?
— Od tygodnia.
— No, no, — kto by to pomyślał, patrząc na pana... Zresztą, cóż mnie to obchodzi?
— Pójdziem teraz obejrzeć. Ale, wszak tu musi być w okolicy mularz i stolarz?
— Jest w Orry.
Poszliście po nich Anusię, chciałbym porobić pewne zmiany, potrzebne do mego zajęcia. Oto macie czterysta franków, każcie mi przynieść jeszcze jedną butelkę tego samego wina i poszlijcie zaraz Anusię do Orry.
Służąca zdjęła saboty, obuła się w trzewiki i ruszyła w drogę.
Gaston tymczasem dokończył śniadania, wypił kawę i zapalając cygaro, rzekł:
— No, dajcie mi matko klucz, pójdę obejrzeć mieszkanie.
Najęty przez Gastona domek, oddalony był od oberży najwyżej o trzydzieści kroków w bok od drogi wiodącej do Chantilly i otoczony murem, Gaston otworzył furtkę i wszedł do ogródka, bardzo dobrze utrzymanego, który podczas lata mógł być nawet wcale ładnym. Dom składał się z parteru i piętra. Gaston obszedł go naokoło aleją, nad którą wznosiły się wyniosłe drzewa lasu, i rozłożystemi gałęziami zasłaniały otaczający wał pokryty siecią pnących się roślin.
Rozpatrzywszy się w ogrodzie, wszedł do wnętrza domu. Na parterze było trzy pokoje, salonik, pokój stołowy i kuchnia, na piętrze zaś dwa sypialne i garderoba, wszystkie umeblowane skromnie, ale wygodnie. Brakowało tylko firanek u okien.
Gaston opatrzywszy każdą rzecz szczegółowo, rzekł do siebie z zadowoleniem.
— Będziemy tu bezpieczni, jak gdyby zagranicą. Wprawdzie wieś podczas zimy jest smutną, ale rozmowy przy kominku skrócą długie wieczory. W dzień Teresa będzie siedzieć z robotą przy mnie w pracowni, i jestem przekonany, że nie będzie się nudzić, a gdy przeżyję z nią samotnie przez pół roku, mogę, się nie obawiać odmowy rodziców.
Zeszedł do ogrodu, wybrał miejsce na postawienie z lekkich materjałów budynku, potrzebnego dla prac rzeźbiarskich, i powrócił do oberży.
Zastał w niej kilku myśliwych, przybyłych podczas jego nieobecności i siedzących już przy stole. Anusia też powróciła już z Orry-la-Ville, nie znalazłszy ani mularza, ani stolarza, którzy byli gdzieś na robocie, zawiadomiła więc tylko, by przybyli wieczorem.
— Więc przepędzę noc tutaj — rzekł Gaston.
O zmroku powrócił mąż oberżystki, pochwalił umowę żony o wynajęcie domku, i zaprosił Gastona do wspólnego obiadu, przyczem dla uczczenia gościa postawił butelkę wina szampańskiego.
Na wsi idą na spoczynek wcześnie, i o godzinie dziewiątej, Gaston przekonany, iż przygotował wszystko dla zapewnienia przyszłości, i że nikt na świecie, nawet pani Daumont nie zdoła przeszkodzić jego połączeniu się z Teresą, udał się do przygotowanego sobie pokoju i zasnął najspokojniej.
Niestety! rachował, nie biorąc na uwagę niezłomnej woli i uporu złej matki.
Wstał równo ze dniem i wyszedł na przechadzkę. Okrążył staw i szukał najpiękniejszych widoków i miejsc, do których chodziłby z Teresą w chwilach nudów, gdyby się kiedy zdarzały. Wrócił do oberży o godzinie dziesiątej i zastał już oczekujących mularza i stolarza.
Zaprowadził ich do ogrodu, i wytłumaczył im na miejscu plan, bardzo zresztą prosty; chodziło bowiem o wzniesienie budynku lekkiego, oświetlonego z góry przez otwór z dachu. Mały piec miał dostarczać ciepła. Obaj rzemieślnicy przyrzekli ukończyć budowę za tydzień.
Gaston zjadł obiad w oberży, i o godzinie dziewiątej wieczorem był już z powrotem w swojem mieszkaniu przy ulicy Bochard-de-Saron.
Eugenja Daumont, jej mąż i Teresa znajdowali się w tej chwili u barona Jerzego Rittera.
Lecz cofnijmy się o kilka godzin wstecz.
O godzinie szóstej wszedł do gabinetu barona jego notarjusz, umyślnie proszony o przybycie wcześniejsze, w celu narady w ważnej sprawie.
— O cóż to chodzi, baronie? — zapytał urzędnik.
— Chodzi o rzecz, która zapewne pana zdziwi — odrzekł Jerzy Ritter.
— Odwykłem się już dziwić, zresztą zobaczymy.
— Mam zamiar się ożenić... i dzisiaj moje zaręczyny.
Słowa barona wywarły skutek przewidziany, gdyż notarjusz powstał nagle z fotelu.
— Dla tego to prosiłem pana o przybycie wcześniejsze, chciałem bowiem pomówić z panem przed obiadem.
— To znaczy, że mamy porozumieć się co do intercyzy.
— Tak.
— Czy pozwolisz mi, szanowny baronie, uczynić ci jedno pytanie?
— Pozwalam uczynić ich ile pan chcesz i zapewniam, że odpowiem na nie szczerze.
— Czy osoba, którą masz baron zaślubić, jest młodą?
— Ma lat siedmnaście.
— Piękna?
— Jak tylko można być piękną... więcej niż można...
— Z dobrej rodziny?
— Z rodziny bardzo szanownej.
— Bogata?
— Nie ma ani grosza.
— Tak być powinno... Czy pozwolisz mi baron, przez wzgląd na moje doświadczenie, udzielić ci jednej rady?
Bankier się uśmiechnął.
— Pozwalam najchętniej — odrzekł — tylko uprzedzam, że rady tej, choćby była najlepszą, nie usłucham...
— To znaczy, że jesteś baron zakochany i zdecydowany na wszystko...
— Tak... jestem zakochany, jak nigdy nim w życiu nie byłem i jestem gotów, gdyby tego było potrzeba, dać dziesięć lat życia i cały mój majątek za jeden tydzień szczęścia, o jakiem marzę... jakie ledwie zdolny jestem wyobrazić sobie...
— Jeżeli tak jest, napróżnobym tracił słowa, cofam więc moją radę. Zajmijmy się projektem intercyzy.
— Rzeczywiście... lepiej zrobimy...
— Sądząc z usposobienia, w jakiem pana widzę, zdaje mi się, że będziesz baron hojnym.
— Więcej niż hojnym... będę rozrzutnym.
Notarjusz wyjął z kieszeni notatnik i przygotował się do zapisywania.
— Ile baron zapisujesz swej przyszłej żonie?
— Cztery miljony franków.
— Czy to jest wszystko?
— Nie. Zapisuję nadto nieruchomość przy ulicy de Valons.
— Figuruję w hipotece w szacunku jednego miljona... mamy więc już pięć... Dalej?
— Wielką willę w Neuilly-sur-Seline i pałac w Mareuil-sur-Ay z należącemi do nich gruntami.
— Znowu, miljon... Mamy więc sześć... Jesteś, baronie, hojnym...
— Gdybym nie był nim, posiadając taki majątek, nazwałbym się ostatnim sknerą. Nadto, rodzicom mojej narzeczonej mam zamiar zapewnić używalność mej willi w Auteuil, i dożywotnią rentę w sumie ośmdziesiąt tysięcy franków rocznie.
— Czy w tym względzie porozumiałeś się już baron z niemi?
— Nie, a to dla tego, żem jeszcze się nie oświadczył...
Notarjusz zdziwił się po raz drugi.
— W takim razie — zawołał — niema nic jeszcze pewnego. Mogli już zobowiązać się komu innemu, a wtedy cały projekt upadnie.
— Niema obawy... Uprzedziłem ich przez wspólnego naszego przyjaciela, wiem że przeszkód niema i będę przyjęty chętnie.
— No, a panna?
— Panna zastosuje się do woli rodziców. Ma ona charakter bardzo łagodny, a przytem zbyt dobrze wychowanej, by chciała stawiać opór ich woli.
— Nazwisko rodziców?
— Ojciec Robert Daumont jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych a imię córki Teresa...
W tej chwili wszedł lokaj z oświadczeniem o przybyciu gości.
— Chodźmy do salonu — rzekł Jerzy Ritter. — Oświadczę się o rękę córki, przedstawię pana jej rodzicom, a wtedy ułożymy już stanowcze warunki umowy.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Pałac przy ulicy Saint-Florentin słusznie uchodził za jeden z najwspanialszych w Paryżu. Nie będziemy opisywali jego cudów, samo bowiem ich wyliczenie zajęłoby wiele stronnic, i podobne byłoby do licytacyjnego spisu osobliwości jakiej sławnej galerji. Dość gdy powiemy, iż w samym dziedzińcu pałacu dwadzieścia ośm powozów mogło zawracać i lokować się wygodnie. Peron o ośmiu wschodach, zasłoniętych markizą, prowadził do wielkiego przedsienia, którego ściany pokryte były gobelinami, przedstawiającemi serję scen z Don Kiszota z Manszy. Na postumentach z marmuru zielonego stały posągi kobiet, między któremi najrzadsze rośliny o pachnących kwiatach wychylały się ze wspaniałych wazonów japońskich. W głębi przedsienia wznosiły się wschody prowadzące do apartamentów pierwszego piętra, przeznaczonych na przyjęcia uroczyste. Turecki dywan o harmonijnych barwach pokrywał białe marmurowe wschody. Z obu stron wzdłuź poręczy cyzelowanych, jak sztuki złotnicze, ustawione były najpiękniejsze rośliny egzotyczne...
Otwarte szeroko podwoje dawały widok na trzy wielkie salony, położone jeden za drugim, umeblowane z przepychem królewskim i zarazem artystycznym, i zmienione na ten raz w prawdziwy ogród zimowy.
Podzwrotnikowe rośliny, na ośm metrów wysokie, dosięgały wierzchołkami stropu, w kształcie kopuły, ozdobionego wizerunkami bogów i bogiń olimpijskich. W pewnych odległościach posągi kobiet z marmuru białego i murzynów z czarnego, podtrzymywały ramionami kandelabry, rozlewające światło słoneczne.
Gdy bocznemi drzwiami bankier z notarjuszem weszli do salonu, zastali już w nim kilka osób. Wkrótce zaczęły przybywać inne. Na pięć minut przed siódmą nie brakowało już nikogo. W chwili gdy zegar wybijał godzinę siódmą, marszałek domu barona, pełniący obowiązki szwajcara, zaanonsował:
— Państwo Daumont... pan de Loigney.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.