Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Teresa spojrzała w okno Gastona i doznała zawodu...
W pracowni było ciemno, widocznie nie było go w mieszkaniu. Dziewczę ze smutkiem zapuściło firankę.
Weszła Julja z zawiadomieniem, iż podano już obiad.
Teresa otarła chustką zapłakane oczy i udała się do stołowego pokoju, gdzie przy stole zastała już rodziców. Zbliżyła się do ojca, by go przywitać, lecz ten otrącił ją surowo.
— Matka twoja mówiła mi o twojem zuchwalstwie — rzekł tonem ostrym — i że ukarała cię, jak na to zasłużyłaś. Otóż, oświadczam ci, że jeżeli jeszcze raz postąpisz w taki sposób, ja ukarzę cię jeszcze surowiej i przekonam cię, kto tu jest panem, ty czy ja! Radzę ci więc być posłuszną, bo inaczej, źle z tobą będzie. Pożałujesz tego, gdy będzie już za późno. Pamiętaj to sobie!
Na tę przemowę grubjańską, Teresa odpowiedziała łzami.
— Nie płakać, ale masz być posłuszną! — dodała od siebie pani Daumont. — Dziewczyna w twoim wieku nie może mieć swojej woli. Zresztą czegóż my pragniemy? Twojego szczęścia, i dając ci je mimo twej niechęci, dowodzimy tylko naszej miłości dla ciebie!...
Teresa zaledwie przełknęła kilka łyżek zupy zaraz po obiedzie odeszła do swojego pokoju.
Czyż potrzebujemy dodawać, jak okropną dla biednego dziecka była noc, która nastąpiła po tym wieczorze?
Równo z brzaskiem dnia wstała z łóżka i podniosłszy roletę, otworzyła okno. Spostrzegła Gastona siedzącego już przy pracy, i by zwrócić na siebie jego uwagę, parę razy wionęła chustką.
Rzeźbiarz podniósł głowę i spostrzegłszy ją, podbiegł do okna i otworzył je. Przestraszony bladością jej twarzy, przyłożył ręce do ust i zapytał.
— Co się stało?
— Jestem zgubiona! — zawołała.
— Dlaczego?
— Zmuszają mnie iść w czwartek na obiad do barona Rittera, który wczoraj przysłał kwiaty i zaproszenie. Miałam — scenę okropną.... Moja matka biła mnie... ojciec był bardzo surowy... Ja chyba zwarjuję... Jeżeli to się jeszcze powtórzy... ja rozchoruję się... umrę chyba...
Gaston zamyślił się.
— Co czynić? — zapytała Teresa, widząc go milczącym i ponurym.
— Trzeba udać posłuszeństwo... — odrzekł po chwil:
— Potrzeba iść na ten obiad... i okazać rezygnację...
— Trzeba iść — powtórzyło biedne dziecko, nie wierząc uszom swoim.
Nasza przyszłość tego wymaga... Kocham cię... ubóstwiam... Nie lękaj się... odpowiadam za wszystko. Niech cię to nie dziwi, jeżeli nie zobaczysz mię dziś i jutro... odjadę na dwa dni...
— Odjeżdżasz!...
— Muszę koniecznie... Za godzinę będę już daleko od Paryża... Lecz jeszcze raz cię proszę, nic obawiaj się. Ta krótka moja nieobecność zapewni nam szczęście.. Myśl o mnie, jak ja będę myśleć o tobie i kochaj mnie, jak ja ciebie kocham. Ufaj mi i... dowidzenia!
Zamknął okno i wyszedł do drugiego pokoju, pozostawiając Teresę rozmyślającą ze smutkiem nad przyczyną jego wyjazdu, który wydawał się opuszczeniem jej. Gaston powziął nagle postanowienie.
— Niepodobna dłużej wahać się i zwlekać — wyslał. — wykradnę ją. Niebezpieczeństwo jakkolwiek jest wielkie, nie jest bliskiem. Nikt nie wydaje córki za mąż w przeciągu dni ośmiu, a za dni ośm wiele rzeczy stać się może.
Ubrał się pośpiesznie, zabrał resztę pieniędzy z zaliczki danej przez pana de Lorbac, i pieszo udał się do dworca północnej kolei żelaznej.
W pięć minut po przybyciu na stację, jechał już pociągiem do Orry-la-Ville.
Gaston jakkolwiek w szkole sztuk pięknych specjalnie oddawał się rzeźbiarstwu, i uczył się nadto malarstwa, a obrazy jego, chociaż nie wykazywały talentu pierwszorzędnego, zwróciły jednak na siebie uwagę i były kupowane. Celował przedewszystkiem w pejzażach. Podczas wakacji, robił częste wycieczki dla studiów do lasu Chantilly, obfitującego w widoki malownicze; znał wszystkie wioski rozsiane na jego krawędziach, wszystkie ścieżki i zakątki. Nieraz przychodziła mu myśl: jak spokojnie można było żyć w tej cichej okolicy, rzadko kiedy nawiedzanej przez podróżnych.
Z wiosek otaczajacych las Chantilly, szczególnej podobała mu się jedna, Montgresin, malutka, złożona z dwunastu zaledwie domków i położona na samym brzegu lasu, o kilka kroków od stawu Commelle, — i o godzinę drogi od Chantilly, a dwie i pół od Senlis.
Tę właśnie wioskę wybrał on teraz dla urzeczywistnienia swoich planów.
Wysiadłszy z pociągu o godzinie jedenastej na stacji Orry-la-Ville, położonej wśród lasu, znaną sobie ścieżką puścił się pieszo do Montgresin. Jedyna ulica przecinała tę wioskę, a pierwszym domem była oberża.
Wszedł do niej i, nie zastawszy nikogo, zawołał:
— Matko Pascal, a chodźcie-no!
— Idę, idę — odezwał się głos oberżystki z po za drzwi pół uchylonych.
I równocześnie weszła kobieta wzrostu niskiego, lat około pięćdziesięciu, szczupła, o ciemnej cerze twarzy, ożywiona i uśmiechnięta.
— Ach, to pan? — zawołała — dawno już pana nie widziałam. Czy przybywa pan znowu malować i rysować, teraz... podczas zimy?
— Nie, przybyłem umyślnie, ale w innym celu. Mam do was, matko, dwie prośby.
— Jakie?
— Przedewszystkiem, żebyście mi dali co zjeść, a potem udzielili mi pewnych objaśnień.
— Pierwsze będzie napewno, a co do drugiego, to jeśli będę mogła, dlaczego nie? — Od czego zaczniemy?
— Od śniadania, bo strasznie jestem głodny. Co można dostać?
— Jajecznicę ze słoniną...
— Doskonale!
— Trudno w ciągu tygodnia mieć mięso świeże; trzebaby posyłać aż do Chantilly, ale mam za to doskonałą szynkę, ser i konfitury ze śliwek, które sama robiłam i do tego z owoców z własnego ogrodu. Wszak pan je zna...
— Znam i bardzo je cenię... A dla zalania tego przyniesiecie mi matko butelkę wina białego. Ale przedewszystkiem prędko bo umieram z głodu.
— Będzie zaraz. Niech pan siada ot tu, bliżej ognia, a ja zawołam służącę, żeby nakryła.
— Czy zawsze ta sama, Anusia?
— Ta sama. Ma już lat dwadzieścia. Zamiata teraz pokój na górze. Anusiu! Anusiu!
— Idę, proszę pani.
I świeża, rumiana, silnie zbudowana dziewucha, z miotłą w ręku weszła do izby gościnnej.
— A co trzeba? — zapytała, nie poznawszy rzeźbiarza.
— Nakryj stół dla pana — odrzekła oberżystka — przynieś jajka, ukrój słoniny i przygotuj patelnię, a później pójdziesz do piwnicy i przyniesiesz butelkę wina białego.
W kilkanaście minut jajecznica była gotowa butelka stała na stole i oberżystka przysunąwszy taboret, usiadła obok Gastona.
— Teraz, gdy masz pan już śniadanie, możemy pomówić o sprawie drugiej. O czem chcialeś się pan dowiedzieć?
— Chciałbym wiedzieć, czy domek wasz za oberżą, położony na brzegu lasu, jest obecnie wolny?
— Wolny, — ale w niedzielę ma tu ktoś przybyć z Sentis dla najęcia na całe lato.
— Ma dopiero przybyć, więc umowy żadnej nie było?
— Nie było.
— W takim razie przyjechałem w sam czas.
— Czy nie chcesz pan czasem go nająć?
— Tak... i wynajmuję go natychmiast.
— Ale...
— Niema żadnego ale, matko Pascal! — przerwał Gaston. — Najmuję na cały rok, na dwa lata, a jeśli chcecie i na czas dłuższy. Podpiszę umowę na ile chcecie, ale muszę mieć ten domek.
— Do licha!... tak pilno go potrzeba?
— Potrzeba. Wszelkie warunki przyjmuję z góry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.