Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bie ścieżką puścił się pieszo do Montgresin. Jedyna ulica przecinała tę wioskę, a pierwszym domem była oberża.
Wszedł do niej i, nie zastawszy nikogo, zawołał:
— Matko Pascal, a chodźcie-no!
— Idę, idę — odezwał się głos oberżystki z po za drzwi pół uchylonych.
I równocześnie weszła kobieta wzrostu niskiego, lat około pięćdziesięciu, szczupła, o ciemnej cerze twarzy, ożywiona i uśmiechnięta.
— Ach, to pan? — zawołała — dawno już pana nie widziałam. Czy przybywa pan znowu malować i rysować, teraz... podczas zimy?
— Nie, przybyłem umyślnie, ale w innym celu. Mam do was, matko, dwie prośby.
— Jakie?
— Przedewszystkiem, żebyście mi dali co zjeść, a potem udzielili mi pewnych objaśnień.
— Pierwsze będzie napewno, a co do drugiego, to jeśli będę mogła, dlaczego nie? — Od czego zaczniemy?
— Od śniadania, bo strasznie jestem głodny. Co można dostać?
— Jajecznicę ze słoniną...
— Doskonale!
— Trudno w ciągu tygodnia mieć mięso świeże; trzebaby posyłać aż do Chantilly, ale mam za to doskonałą szynkę, ser i konfitury ze śliwek, które