Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Paweł umieścił się z Gastonem i z ciekawością zaczął się przypatrywać, jak z pod rąk artysty, wychodziły kształty coraz więcej do twarzy ludzkiej podobne.
— Czy ty biust robisz? — zapytał się Paweł.
— Tak — odpowiedział Gaston — który obrabiał glinę z niezaprzeczonym mistrzostwem. — Tak, to jest biust.
— Biust kobiety?
— Kobiety.
— Czy robisz z modelu? — Czy jest to tylko utwór fantazji?
— Nie.
— Więc robisz to może z rysunku?
— Także nie.
— To może z pamięci.
— I to nie.
— Jakto nie! — powiedział Paweł — oglądając się po pracowni zupełnie pustej, gdzież jest twój model?
— Poszukaj. — Odpowiadając, obrócił się w stronę okna wychodzącego na ulicę.
— Szukam i szukam, ale nic znaleźć nie mogę.
— No, więc ci tę zagadkę muszę wyjaśnić. Czy widzisz co przez okno na drugiej stronie ulicy?
— Widzę tylko ulicę Bochard-de-Saron.
— Dobrze! spojrzyj teraz naprzeciwko na jedno z okien trzeciego piętra. Schowaj się jednak za firankę, żeby cię rajski ptak nie zobaczył i nie uleciał.
— Więc ona bezwiednie służy ci za model?
— Naturalnie. Nigdy nie widziałem tak pięknej twarzy, tak delikatnych rysów. Chciałbym z niej utworzyć arcydzieło.
— I w dodatku w niej się zakochać — dorzucił Paweł.
— Mówiąc między nami, może to się już nawet stało.
— Co to za jedna.
— Nie wiem.
— Ale znasz przyjemniej jej nazwisko.
— Nic zupełnie o niej nie wiem. Przed paru dniami, zjawiła się po raz pierwszy tam w oknie.
Paweł poszedł za wskazówką przyjaciela, i wzrok jego zatrzymał się na wskazanem miejscu.
Nagle wydał okrzyk zdziwienia i z zachwytem zawołał.
— Ach, jakaż ładna dziewczyna!
— Prawda? — powiedział Gaston od wzruszenia głosem.
drżałem na jej widok, i miłość owładnęła mną od pierwszej chwili. Może to przejdzie z czasem, ale jak na teraz, kocham ją bardzo, dla tego też robię jej biust, ażeby ją zawsze mieć przed oczami.
— Lepiej by było oglądać ją żywą.
— Ach, gdyby można! — zawołał namiętnie artysta.
— Widzę żeś w niej zakochany, ale czy nigdy nie starałeś się dowiedzieć, kto jest ta młoda kobieta czy dziewczyna?
— Nigdy.
— Ależ to największa niedorzeczność.
— Cóż więc mam uczynić?
— To co się czyni w podobnych razach. Dom, w którym się znajduje twoja ukochana, posiada odźwiernego, ci bywają często bardzo gadatliwi, tem bardziej jeżeli zobaczą piękną pięcio lub dwudziestofrankówkę, wtedy możesz się o wszystkiem dowiedzieć.
— Nie mam odwagi tego uczynić.
— Nie miałem cię za tak nieśmiałego — zawołał śmiejąc się Paweł.
— Nie byłem nim nigdy, ale obcując najczęściej z kobietami wątpliwego prowadzenia, gdy spotykam inne, czuję się nieśmiałym, jakby nieswoim i nie mogę się na nic odważyć.
— Czegóż się więc obawiasz?
— Że tamten odźwierny może właśnie stanowić wyjątek i odmówić mi wyjaśnienia, a co gorsze, może jeszcze przestrzedz rodziców, którzy ją zaczną pilnować i nie pozwolą jej nawet siedzieć w oknie. Cożby się wtedy ze mną stało, gdybym nie mógł oglądać więcej tej twarzy idealnej? — byłoby to śmiercią dla mnie. — Wymawiając ostatnie słowa, spojrzał znów w okno, westchnął i zrobił ruch człowieka zawiedzionego.
— Już jej niema — wyszeptał.
— Bądź spokojnym, niedługo powróci, — zapewniał Paweł.
— Obawiam się bardzo, by nie spostrzegła, że jej się bezustannie przypatruję.
— Czy nie spostrzegła? Nie obawiaj się; są one wszystkie córkami Ewy, i choćby najskromniejsze posiadają zawsze trochę kokieterji, to już w ich krwi leży, Ewie wąż pochlebstwami zawrócił głowę, dla czegożby jej wnuczki miały pozostać nieczułemi dla ładnego chłopca, który je uwielbia. A wszak ty nim jesteś.
— Ty zawsze żartujesz...
— O nie, teraz wyjątkowo jestem poważny. Twoja młoda sąsiadka, zasługuje w zupełności na to, ażeby się nią zajmować, i gdybym był na twojem miejscu, oddawna wiedziałbym już co za jedna. Jeżeli sobie tylko tego życzysz, pójdę i zaraz się dowiem o wszystkiem.
— Jeszcze byś głupstw narobił.
— Gdybym na mój rachunek coś robił, to może, ale pracując w twoim interesie, będę takim dyplomatą, jak pan de Talleyrand. A kto wie, czy twoja znajoma nie jest bogatą.
— W takim razie byłoby najlepiej zapomnieć o niej...
— A to dlaczego?
— Dla tego, że nie mógłbym nigdy się starać o rękę bogatej panny.
— A jakaż by w tem była przeszkoda?
— Jestem bez rodziny i majątku; rodzice jej mogliby drzwi mi pokazać.
— Nie masz majątku, to prawda, ale mógłbyś go sobie zdobyć. Jesteś przecież artystą, masz talent.
— Talent mój nie wyżywiłby mnie, nie mógłbym nawet wynająć sobie pracowni, gdyby nie mająteczek zostawiony mi przez mojego poczciwego wuja, jedynego mego krewnego.
— Ależ masz przyszłość przed sobą.
— Wszyscy co w ręku obracają pędzel lub narzędzie rzeźbiarskie, myślą, iż przyszłość do nich należy, a jednak większą część życia w niedostatku albo w nędzy przepędzają. Pomimo walki, przeszkody są tak wielkie, że rzadko w młodym wieku można sobie utorować drogę.
U nas dopiero wtedy dochodzi się do pieniędzy, kiedy już broda osiwieje. A na to jeszcze długo trzeba czekać.
— Więc ty już zupełnie tracisz odwagę?
— Nie śmiem już nawet mieć nadziei.
— Nawet zdobycia serca twojej ubóstwianej?
— Nawet tego.
— Czyś nie przeprowadził przypadkiem telegrafu do domu nieznajomej, żeś tak doskonale poinformowany, co do jej uczuć? Ja się dowiem i powiem ci, co to za jedna ta piękna blondynka z niebieskiemi oczami, podobna do madonny z obrazów Rafaela. Teraz jednak chcę pomówić z tobą o moich interesach, które mnie tu sprowadziły.
— Spodziewam się coś dobrego od ciebie usłyszeć, pewnieś już dostał tę obiecaną posadę inżyniera kopalni.
— Próżna to była obietnica.
— Jak to, więc nie otrzymałeś tej posady?
— Inny, szczęśliwszy odemnie ją otrzymał, musiał mieć większą protekcję.
— A przecież i ty masz zdolności, byłeś przecież jednym z najlepszych uczniów w szkole górniczej. Masz prawo wymagać jakiegoś stanowiska.
— Tak jak i ty, prawda? Jeszcze to nie racja ażeby mi dla tego miało się szczęścić. Ale nie o to mi chodzi.
— O cóż więc?
— Otrzymałem list z Joigny.
— Czy od twojej ciotki?
— Nie, od jej doktora, który mi pisze, bym jak najspieszniej przyjechał, gdyż ciotka bardzo jest chorą, a w jej wieku nie posiada się tyle sił, ażeby walczyć z ciężką chorobą. Doktór był zawsze przyjacielem naszej rodziny, radzi mi więc, — ażebym swoich interesów nie zaniedbał.
— Czy te interesa tyczą się spadku?
— Naturalnie, że nie czego innego.
43 — To ciotka twoja zamyśla cię wydziedziczyć?
— Może to z łatwością uczynić, nie mając nawet nic przeciwko mojej osobie. Jest ona dobrą kobietą, ale słabego charakteru, skutkiem czego, często podlega różnym wpływom. Teraz naprzykład namawiają ją, ażeby swój majątek, z moją szkodą, zapisała na cele dobroczynne.
— Czy ciotka twoja bardzo jest bogatą?
— Przeciwnie, majątek jej jest dość skromny, najwyżej daje dochodu za dwa tysiące franków, ale dla mnie co nic nie posiadam, byłoby to bardzo dużo. Przytem miałbym wszystkie potrzeby materjalne zaspokojone, i nie troszcząc się o chleb powszedni, nabrałbym więcej sił dla wywalczenia jakiego stanowiska.
— Idź więc za radę doktora i jedź jak najprędzej do Joigny.
— Łatwo to bardzo powiedzieć, ale trudniej wykonać.
— Cóż ci stoi na przeszkodzie?
— Brak pieniędzy, bez których nic uczynić nie można. Gdyby tak ten poczciwy doktór był mi cokolwiek przysłał, niewymownie byłbym mu wdzięczny; ale on mi po prostu pisze „przyjeżdżaj”. Uczyniłbym to chętnie, ale skąd wziąść na to pieniędzy?
— Trzeba więc koniecznie temu zaradzić.
— A trzeba, dla tego też na ciebie liczę.
— Na mnie?
— Tak, chcę cię poprosić o pożyczeniu mi stu franków.
Sto franków! — zawołał Gaston Dauberive — ty chcesz odemnie sto franków?
— A cóż w tem tak dziwnego! gdybyś był w potrzebie, a ja w możności dopomódz tobie, oddałbym wszystko na twoje żądanie. Ale może ty nie masz pieniędzy?
Młody rzeźbiarz otworzył szufladę, wyjął z niej portmonetkę i wysypawszy jej zawartość na stół, powiedział:
— Oto jest wszystko, co w obecnej chwili posiadam. Mam siedem franków i sześćdziesiąt centymów, jeżeli chcesz połowę, dam ci ją z całego serca.
Paweł chwycił się za głowę.
— Ależ to okropne! — zawołał. — Myślałem że posiadając mały majątek, będziesz w stanie mnie poratować. A ja muszę jechać koniecznie. Słowo honoru daję, nie wiem już do kogo się udać. Nasi koledzy bez grosza, zegarek mój i nawet część garderoby w lombardzie.
— W lombardzie! — zawołał śmiejąc się Gaston — ach to dobra myśl, nic więc łatwiejszego, jak przyjść ci z pomocą — i mówiąc to zdjął ze ściany zegarek złoty z łańcuszkiem i podał go przyjacielowi.
— Jakto więc ty byś chciał?... — pytał się Paweł.
— Naturalnie, że chcę ci przyjść z pomocą. Jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, iż powinniśmy wszelkiemi możliwemi sposobami dopomagać sobie. Byłoby to największą niedorzecznością nie korzystać ze spadku, który ci może zapewnić przyszłość. Wiem zresztą, że gdybym ja był w potrzebie, zrobiłbyś to samo.
— Oddałbym wszystko, ażeby ci się tylko wywzajemnić.
— Idź teraz i zastaw zegarek, pożyczą ci przecież tyle pieniędzy, że na podróż wystarczy. Później jeżeli ci się fortuna uśmiechnie, to go wykupisz jeśli ja przedtem nie będę w stanie tego uczynić.
— Przyjmuję twoją ofiarę — rzekł Paweł, ściskając rękę przyjaciela — wierz mi, że nigdy nie zapomną tego, coś dla mnie uczynił.
— Ani słowa więcej o tem — przerwał Gaston. — Kiedy masz zamiar jechać?
— Dziś wieczorem; im wcześniej tem lepiej.
— Kiedyż spodziewasz się wrócić?
— Nie wiem; pobyt mój zależeć będzie od różnych okoliczności, ale z Joigny napiszę do ciebie.
— Liczę więc na pewno na list od ciebie, a teraz do widzenia. Życzę ci z całego serca powodzenia. — W tej chwili spojrzenie jego zatrzymało się na przeciwległem oknie.
— Idź już, mój kochany, pozwól mi korzystać z tej krótkiej może chwilki, którą mi mój piękny model łaskawie, choć bezwiednie, przeznacza.
— Czy znowu się zjawiła?
— Tak, przypatrz się jej.
— Jest ona rzeczywiście bardzo ładną — mówił Paweł — pojmuję więc twój zachwyt. Jak tylko wrócę postaram się przynieść ci wiadomości o twoim ideale, i tym sposobem wywdzięczyć się przysługą za przysługę.
— Dziękuję ci; jednak nie będę czekał twego powrotu, i korzystając z twojej rady, sam się dowiem wszystkiego.
— Tak to dobrze, lubię w tobie tę energję; nieśmiałość do niczego nie prowadzi. Idź naprzód a zwyciężysz.
I dwaj przyjaciele pożegnali się, serdecznem uściśnieniem ręki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.