Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ksiądz Dubreuil dał znak Caronowi, ażeby zabrał krucyfiks i puszkę z olejami świętemi, następnie wszyscy opuścili chatkę. Caron zamknął drzwi na klucz, i wszyscy troje udali się drogą wiodącą do Rosiers.
Folwark ten, jakeśmy już wyżej wspomnieli, leżał w czystem polu, otoczony tylko plantacjami róż, które właściciel tej miejscowości, Piotr Madoux, uprawiał na dość wielkiej przestrzeni. Na ogromnem podwórzu, otoczonem murem, znajdowały się dwa duże budynki, oddzielone od siebie szopami, gdzie składano narzędzia rolnicze, ziemię potrzebną do inspektów, słomianki i doniczki, w których na żądanie przesyłano róże kupującym. W jednym budynku mieściła się stajnia; obora i śpichrz, w drugim zaś mieszkanie Piotra Madoux.
Z przeciwnej strony podwórza znajdowały się cieplarnie i mały pawilonik, w którym mieszkał ogrodnik, wyłącznie zajmujący się niemi.
Mieszkanie właściciela znajdowało się na dole i składało się z pięciu pokojów, na górze zaś mieściły się izdebki i składy. Pierwszy pokój był pokojem jadalnym, w którym gospodarz wraz z czeladzią zasiadał do stołu, dalej zasiadał do stołu, dalej znajdowała się kuchnia, we wzorowym utrzymana porządku. Przez środek budynku przechodziła sień, w której były troje drzwi; pierwsze prowadziły do pokoju sypialnego, drugie do gościnnego, trzecie zaś do niewielkiego pokoiku, służącego za kancelarję.
Weronika zajmowała izdebkę na poddaszu, reszta stała pustkami. Ze służby stałej mieszkali na folwarku tylko ogrodnik, służąca i parobek, innych zastępowano najemnikami.
W chwili kiedy wprowadzamy czytelnika do folwarku Rosiers, ogrodnik i parobek z rozkazu pani udali się na spoczynek, pomimo, iż ich pan dogorywał.
Zegar w pokoju jadalnym wybił godzinę dziesiątą.
Joanna Madoux siedziała przy łóżku umierającego męża, i wpatrując się w twarz jego, słabo oświetloną małą lampką, płakała w milczeniu.
Joanna była jeszcze kobietą młodą, silnie zbudowaną, miała nie więcej nad lat trzydzieści, lecz zmartwienie i trudy około chorego, uczyniły ją starszą przynajmniej o lat dziesięć.
Piotr Madoux dogorywał na chorobę piersiową, i był już opuszczonym przez doktorów. Nic już nie mogło przedłużyć jego życia, dni jego były policzone. Dziewięć lat żyli z sobą, a miłość ich wzrastała coraz bardziej, to też rozłączenie nieuniknione przejmowało okropną boleścią. Biedna kobieta siedziała pogrążona w rozpaczy, wszelkich sił dokładając, by przytłumić łkania. Nagle chory lekko się poruszył, co widząc Joanna, żywo się nad nim pochyliła i głosem drżącym ze wzruszenia, zapytała:
— Czy czego żądasz Piotrze?
Umierający wyszeptał kilka wyrazów, lecz Joanna zrozumiała je.
— Ksiądz proboszcz nie przychodzi...
— Przyjdzie, drogi mężu.
— Ażeby się tylko nie spóźnił...
— Jestem pewna, że już w drodze, ale ta okropna burza mogła go wstrzymać na chwilę; zresztą może był do jakiego chorego wzywany i Weronika go czeka na probostwie.
— Nie chciałbym zejść z tego świata, nie zobaczywszy się z księdzem — z trudnością wymówił chory — powinien się spieszyć, bo czas uchodzi, a śmierć na nikogo nie czeka.
Słysząc te słowa, Joanna nie była już w stanie nad sobą zapanować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ach! — zawołała z ruchem, jak gdyby buntując się przeciwko przeznaczeniu — dla czego mówisz o zejściu z tego świata? Czyż ja bym mogła być bez ciebie? Ty nie umrzesz, ja nie chcę, żebyś ty umarł!
— Ale Bóg tego żąda, moja biedna żono — wyjąkał umierający, wznosząc oczy ku niebu — a jednak ciężko z tobą się rozstawać, ja ciebie tak kochałem!.. i gruba łza stoczyła się po jego wychudłych policzkach.
W tej chwili Joanna usłyszała otwieranie drzwi w jadalnym pokoju.
— To pewno ksiądz idzie — zawołała.
— Idź zobacz.
Joanna pobiegła do drugiego pokoju i zapytała:
— Czy to ty, Weroniko?
— Tak, pani — odpowiedziała służąca — przychodzę z księdzem.
Mówiąc to, Weronika ułożyła na dużym fotelu dziecko znalezione w chatce nadzorcy. Dziewczynka ciągle spała.
Joanna wyszła do sieni na spotkanie księdza Dubreuil i spostrzegłszy go, na nowo wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże proboszczu, jakaż ja nieszczęśliwa — wymówiła z trudnością... mój mąż...
Ksiądz wziął ją za rękę.
— Odwagi, Joanno! — powiedział głosem łagodnym i poważnym zarazem.
— Wiem, jak wiele tracisz, ale ufaj Bogu. On, który ci zsyła krzyż tak ciężki, da ci siłę wytrwać pod jego ciężarem.
Joanna schyliła głowę.
— Czy Piotr mnie oczekuje? — mówił dalej ksiądz.
— W tej chwili pytał się o księdza proboszcza i był w obawie nawet, żeby przybycie księdza nie nastąpiło za późno.
— Zaprowadź mnie do niego.
Joanna weszła z księdzem do pokoju umierającego, Madoux zwrócił na niego wzrok już prawie przyćmiony, i głosem, któremu daremnie chciał nadać trochę pewności, wymówił z trudnością te kilka wyrazów:
— Witaj, księże proboszczu; czekałem cię z niecierpliwością... chciałem, byś mnie godnie na tamten świat wyprawił... pragnę się wyspowiadać.
— Gotów jestem, mój synu.
Ksiądz Dubreuil dał znak Joannie, która z Weroniką i Caronem oddaliła się do drugiego pokoju.
Rozpacz biednej kobiety nie miała granic. Zakrystjan i służąca nie starali się nawet jej pocieszać gdyż wiedzieli, że to by było daremne. O dziecku nie wspominano zupełnie.
Ksiądz został sam z chorym. Spowiedź trwała krótko, gdyż żaden grzech większy nie ciążył na sumieniu uczciwego człowieka. Udzieliwszy rozgrzeszenie, ksiądz otworzył drzwi i zawołał Cerona. Zakrystjan nadbiegł a za nim Joanna i Weronika.
Miano udzielić umierającemu Sakramenta święte.
Chory leżał spokojnie, prawie wesoły i uśmiechał się do żony.
Ta smutna i uroczysta ceremonja, trwała zaledwie kilka minut; po jej ukończeniu Piotr wyciągnął rękę do księdza, mówiąc:
— Dziękuję, księże proboszczu — podpisałeś mi już mój paszport — jestem w porządku, jestem zadowolony.
W czasie, kiedy chory wymawiał ostatnie wyrazy, słaby płacz dziecka dał się słyszeć z przyległego pokoju.
Umierający ze dziwieniem począł się posłuchiwać, Joanna zwróciła oczy ku dzwiom.
— Co to jest? — zapytała, zapominając na chwilę o swojem zmartwieniu.
Ksiądz Dubreuil zamienił spojrzenie1 z Weroniką i odpowiedział.
— Pytasz się, co to jest Joanno? — jest on płacz małej dziewczynki.
— Małej dziewczynki? — powtórzyła Joanna ze wzrastającem zdziwieniem.
— Tak.
— Skąd że to? — Jakim sposobem się tu dostała?
— Znaleźliśmy ją, idąc tutaj.
Na dany znak księdza, Weronika wyszła i wkrótce wróciła wraz z dzieckiem. Maleństwo płakać przestało, i małe różowe rączki swoje, wyciągało do służącej.
— To Bóg nam zesłał tego aniołka, proszę pani — mówiła Weronika, podając maleńką istotkę Joannie.
Zdawało się, że niespodziane przybycie tego dziecka przyniosło ulgę Joannie, twarz jej cokolwiek się wyjaśniła., wzięła je na ręce i całując, zaczęła pieścić.
— Aniołku mój śliczny, moja ty pieszczotko malutka. — Poczem zwracając się do męża, dodała: — Mój najdroższy, czemuż ja nie mam dziecka, któreby mi choć w części zastąpiło ciebie., łatwiej by mi było pogodzić się z wolą Bożą.
Umierający zrobił wysiłek, ażeby się podnieść.
— Więc to jest dziecko... księże proboszczu?...
— Tak, mała dziewczynka.
— Czyście ją znaleźli idąc tutaj?
— Tak — odpowiedział ksiądz — znaleźliśmy ją w chatce Carona, gdzie matka ją porzuciła.
— Jakto! matka swe dziecko porzuciła! — zawołała Joanna — ach nieszczęsna... jak mogła podobny popełnić występek? — Cóż ksiądz proboszcz zamyśla uczynić z tem dzieckiem?... — zapytał umierający coraz więcej słabnącym głosem.
— Mam zamiar zabrać je z sobą na probostwo i zawiadomić władzę, jakim sposobem dziewczynka została znalezioną, następnie postaram się wychować ją po chrześćjańsku, i choć po części zastąpić jej rodziców.
— W takim razie, książę proboszczu — mówił dalej Piotr — nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby zawiadomić władzę, lecz zarazem oświadcz, że dziecko powierzone zostanie Joannie Madoux, mojej kochanej żonie, która ją będzie kochać i wychowywać jak własną córkę.
Promień radości przemknął po zapłakanej twarzy Joanny.
— Ach Piotrze — zawołała — więc ty byś chciał?
— Tak, chciałbym słyszeć, jeszcze przed śmiercią, że będziesz matką dla tego dziecięcia.
— Przysięgam ci to, Piotrze, ale czy ksiądz proboszcz zechce mi je powierzyć?
— Powierzę ci tę dziewczynkę bez obawy, Joanno, bo wiem, że będzie w dobrych rękach — odpowiedział proboszcz — za dobry uczynek, który ci Piotr doradza, Bóg go wynagrodzi.
— Już jestem wynagrodzony — odpowiedział umierający — choć by dla tego tylko, że moja kochana Joanna nie zostanie samą na świecie. Podajcie mi dziecko, niech ją ucałuję.
Joanna przyłożyła twarzyczkę dziecka do drżących ust swego męża, który ją dwukrotnie ucałował.
— Ona jest dzieckiem przybranem folwarku Rosiers — mówił już głosem gasnącym — nazwijcie ją Różą.
Głowa umierającego osunęła się na poduszkę.
Joanna z przerażeniem nachyliła się nad nim, myśląc, iż osłabienie to jest oznaką zbliżającej się śmierci.
— Niech odpocznie trochę — powiedział ksiądz Dubreuil — to tylko zmęczenie, chwila rozstania dla was jeszcze nie nastąpiła. Chodź Joanno, mam z tobą do pomówienia.
Joanna oddała uśpione dziecko Weronice, i wyszła z księdzem do wspólnej sali.
— Chcę z tobą o tem dziecku pomówić i wyjaśnić ci niektóre szczegóły — mówił proboszcz.
— Jakie mianowicie? — zapytała Joanna.
— Caron, Weronika i ja znamy matkę twojej przybranej córki.
— Ksiądz proboszcz ją zna! — zapytała z niepokojem — ale w każdym razie, ona może przyjść i dziecko odebrać.
— Nie obawiaj się, nie uczyni tego. — Lecz czy ksiądz proboszcz tego pewien?
— Najzupełniej.
— Jak się ta kobieta nazywa?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przysięgliśmy z ręką na krzyżu, że nigdy jej nazwiska nie wydamy.
— Jeżeli tak, to już się więcej pytać nie będę.
— Mała dziewczynka należy do ciebie w zupełności — ciągnął dalej ksiądz Dubreuil — możesz ją kochać i wychowywać jak swą własną córkę, nie mówiąc jej jednak nigdy, że jest dzieckiem przybranem; dopiero gdy dojdzie pełnoletności, będzie twoim obowiązkiem powiedzieć jej prawdę.
— A jeżeli się zapyta o swoją matkę?
— Odpowiedz, że jej nie znasz. Caron, Weronika i ja dochowamy przysięgi, ale ty powinnaś mi przysiądz, że nic jej nie powiesz, póki nie skończy dwadzieścia i jeden lat.
— Przysięgam, księże proboszczu.
— Dziękuje ci, Joanno — odpowiedział ksiądz — i obracając się do małej dziewczynki, która spokojnie spała na kolanach Weroniki, powiedział: — Błogosławię cię w imię Boga, który ci nie dał zginąć, ale oddał w dobre ręce, gdzie znajdziesz przytułek i miłość macierzyńską; rośnij w bojaźni Boskiej, bądź uczciwą, bądź szczęśliwą.
Po chwili milczenia, zwracając się do Joanny, rzekł:
— Wróć teraz do męża, a ja z Caronem i Weroniką przedsięweźmiemy pewne kroki, tyczące się przyszłości dziecka.
Joanna ucałowała małą dziewczynkę, mówiąc: — drogie dziecię, będę cię kochać nadewszystko, bo ty mi tylko pozostaniesz, i ty jedno możesz mi ulgę przynieść w mojem strasznem cierpieniu. Ja ci zastąpię najlepszą matkę. — Po tych słowach opuściła salę, i udała się do męża.
Ksiądz, Caron i Weronika zostali sami. Ksiądz zażądał papieru i pióra, i usiadłszy przy stole zaczął pisać pospiesznie; ukończywszy, przeczytał co następuje:
„My niżej podpisani zaświadczamy, iż odebraliśmy dziecko płci żeńskiej, z rąk Eugenji Daumont, która miała zamiar porzucić je na drodze. Dziecię to zanieśliśmy do folwarku Rosiers, gdzie adoptowane zostało przez Joannę Madoux w merostwie d’Orry-la-Ville, pod imieniem Pauliny Dauberive, jako zrodzone z ojca Gastona Dauberive i matki niewiadomej, w rzeczywistości jednak dziecię jest córką Gastona Dauberive i Teresy Daumont, młodszej córki Eugenji Daumont. Dziecku temu nadaliśmy imię Róża.
Potwierdzamy i podpisujemy tę deklarację, ażeby dziecko mogło być kiedyś oddane ojcu i żeby zabezpieczyć jego przyszłość, jeżeli okaże się tego potrzeba, w nieprzewidzianych wypadkach. Działo się na folwarku Rosiers, w gminie Sucy-en-brie, w nocy s d. 16-go na d. 17 listopada r. 1867-go“.
— Czy potwierdzacie to, moje dzieci? zapytał się ksiądz.
— Potwierdzamy w zupełności — odpowiedzieli razem Caron i Weronika.
— Trudno przewidzieć przyszłość, ale należy pamiętać, by w razie śmierci pani Madoux, dziewczynka mogła inne zająć stanowisko, aniżeli dziecka znalezionego.
— Może za mąż wyjść zechce — przerwała Weronika...
— Nawet nic nie przewidując — mówił dalej proboszcz — jest rzeczą pewną, że wypadek podobny może się zdarzyć, i na nas ciąży obowiązek, wyjawić w przyszłości Róży, prawdziwe jej pochodzenie. Dla tego poczyniłem odpowiednie kroki. Podpiszemy wszyscy tę deklarację, następnie przyłożę na niej pieczęć parafjalną i przechowam starannie na probostwie. W razie mojej śmierci dokument ten przejdzie w ręce Weroniki. Znajdziecie go między mojemi papierami w kopercie do niej zaadresowanej. Pamiętajcie jednak o tem, ażeby Róża nigdy się nie dowiedziała od was albo z waszej przyczyny nazwiska swej matki. Przyrzekłem to tej kobiecie, a i wy także związani jesteście przysięgą.
— Przysięgę tę dotrzymamy, księże proboszczu.
— Podpiszcie się więc.
Caron podpisał dokument, następnie podał pióro Weronice, która dużemi, nieforemnemi literami wypisała swoje nazwisko.
— No, skończyłam — powiedziała — a teraz zagrzeję trochę mleka, ażeby to biedactwo małe napoić.
W tej chwili krzyk przerażający dał się słyszeć, i Joanna Madoux wpadła do sali.
— Nie żyje! już nie żyje mój Piotr — jęczała przez łzy — Boże mój, daj i mnie umrzeć i odejść z nim razem.
— Joanno, córka moja — pocieszał ją ksiądz — zabierz odwagi, zostaje ci przecież jeszcze dziecko przybrane, które wychować i kochać będziesz, dla niego żyć powinnaś. I zaprowadził biedną kobietę do pokoju nieboszczyka. Caron i Weronika pospieszyli za nimi.
Ksiądz przybliżył się do łóżka zmarłego i przymknął mu powieki, następnie obrócił się do zebranych i powiedział:
— Uklęknijmy i módlmy się za tego poczciwego człowieka, który był tak pracowitym, prawym i dobroczynnym. — Wszyscy uklękli, a ksiądz zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Piotra Madoux z udziałem wszystkich mieszkańców wioski. Po ukończeniu ceremonji żałobnej, ksiądz oddał Joannie dokument, przyznający jej w zupełności małą dziewczynkę, i protokół znalezienia jej, spisany w merostwie i podpisany przez niego, Carona i Weroniką z zaświadczeniem podpisów przez mera.
Odtąd mała Róża została córką Joanny Madoux właścicielki folwarku Rosiers.


∗             ∗

Cofnijmy się teraz o dwa lata wstecz, a ponieważ nic nas nie obowiązuje do zachowania tajemnicy Eugenji Daumont, opowiemy więc naszym czytelnikom wypadki, poprzedzające tę noc okropną.
Było to po południu w październiku r. 1865-go Młody człowiek, mający najwyżej dwadzieścia pięć lat wieku, wdzierał się po spadzistej ulicy Martirs, kierując się ku alei Trudaine. Szedł ze spuszczoną głową, a w jego wyrazistych rysach malowało się głębokie zamyślenie. Czarna broda, starannie utrzymana, okalała twarz jego, miał na sobie paltot, zapięty pod szyję, a na głowie mały filcowy kapelusz, zawadjacko usunięty na prawe ucho.
Przy końcu Alei Trudaine obrócił się w prawo i wszedł na ulicę Bochard-de-Saron. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się przed pięknym, nowo zbudowanym domem, następnie wszedł do sieni w głębi której znajdowało się mieszkanie odźwiernego. Uchyliwszy drzwi, zapytał:
— Panie Ribot, czy Gaston Dauberive jest u siebie?
— Jest, Panie Pawle — może pan iść na górę.
Młody człowiek zamknął drzwi, i po schodach froterowanych dostał się na trzecie piętro. Na drzwiach przy których się zatrzymał, przybita była tablica z czarnego drzewa, na której wpisane było złotemi literami „Pracownia “ Tutaj, nie dzwoniąc, przycisnął klamkę i wszedł do niewielkiego przedpokoju skromnie umeblowanego. Z przeciwnej strony znajdowały się drugie drzwi, zasłonięte ciężką portjerą, uchylił ją i wszedł do obszernej pracowni artysty.
Ściany ciemno-czerwone były prawie zupełnie zakryte gipsowemi i glinianemi biustami i figurami, rysunkami, wzorami, wschodniemi materjami i starą zniszczoną, zardzewiałą bronią.
Było to wszystko oryginalne, nawet zajmujące, ale nie wielkiej wartości.
Umeblowanie składało się z szaf spróchniałych, wytartych sof, kilku krzeseł, stołków i innych sprzętów przydatnych tylko w pracowni rzeźbiarza.
Młody człowiek, ubrany w szare spodnie, w czerwonej flanelowej bluzie i w białym berecie na głowie, stał przed niskim stołkiem i, trzymając w rękach glinę, nadawał jej kształty kobiety.
Tym młodym człowiekiem był Gustaw Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych. Wysoki i dobrze zbudowany, blondyn, z różową cerą i jasnym wąsikiem, przytem elegancki, uchodził powszechnie za ładnego chłopca, o czem aż nadto dobrze sam był przekonany.
Paweł, wchodząc do pracowni, podniósł ręce w górę, udając ogromne zdziwienie.
— Co ci się stało? — zapytał Gaston — czegoś taki zdziwiony?
— Jak to, ty pracujesz? Gaston pracuje! Oczom swoim wierzyć nie chcę, a może to chwilowe tylko złudzenie, zresztą możeś ty chory? — Artysta zrobił ruch nakazujący milczenie przybyłemu, i powiedział:
— Nie rób hałasu i nie krzycz tak. Usiądź lepiej przy mnie, i tymczasem kiedy ja będę pracował, pogawędzimy trochę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.