Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XX

— Późnym wieczorem wszedłem do jego gabinetu, minąwszy imponującą lecz pustą salę jadalną oświetloną bardzo skąpo. W domu panowała cisza. Poprzedzał mię ponury jawajski służący w starszym wieku, ubrany jakby w liberję złożoną z białej kurtki i żółtego sarongu; otworzył drzwi, zawołał zniżonym głosem: „O panie!“ — i usunąwszy się nabok, znikł w tajemniczy sposób — jak duch który się zmaterializował tylko na chwilę, dla wykonania tej jednej usługi.
— Stein odwrócił się z krzesłem i w tej samej chwili okulary podjechały mu wysoko na czoło, jakby je kto posunął. Powitał mię swym spokojnym i żartobliwym głosem. Tylko jeden róg obszernego pokoju, róg w którym stało biurko, był silnie oświetlony stojącą lampą o ciemnym kloszu, a reszta rozległego gabinetu gubiła się w niewyraźnym mroku, niby jaskinia. Wąskie półki, zastawione ciemnemi skrzynkami jednostajnego kształtu i barwy, biegły naokoło ścian na kształt ciemnego pasa szerokości jakich czterech stóp. Katakumby chrząszczów. Drewniane tabliczki wisiały nad niemi w nieregularnych odstępach. Światło sięgało jednej z tabliczek i słowo Coleoptera, wypisane złotemi literami, błyszczało tajemniczo wśród rozległej, mrocznej przestrzeni. Szklane skrzynki, zawierające zbiór motyli, stały trzema długiemi rzędami na małych cienkonogich stoliczkach. Jedna z tych skrzynek, usunięta ze zwykłego miejsca, znajdowała się na biurku wśród podłużnych pasków papieru pokrytych drobniutkiem pismem.
— „Więc tak oto mnie pan zastaje — rzekł Stein. Jego ręka zawisła nad skrzynką, gdzie wspaniały motyl rozpościerał samotnie ciemnobronzowe skrzydła o średnicy siedmiu cali lub więcej, z przedziwnemi białemi żyłkami i pysznem obramowaniem z żółtych plam. — Tylko jeden taki okaz mają w waszym Londynie — i to wszystko. Zapiszę ten zbiór memu rodzinnemu miasteczku. To cząstka mnie samego. Najlepsza“.
— Pochylił się na krześle i wpatrzył z natężeniem w motyla, oparłszy brodę o przód skrzynki. Stałem za jego plecami.
— „Cudowny“ — szepnął i zdawał się zapominać o mej obecności.
— Historja Steina była ciekawa. Urodził się w Bawarji i jako dwudziestoletni młodzieniec brał czynny udział w ruchu rewolucyjnym 1848-go roku. Był mocno skompromitowany, ale udało mu się uciec; z początku znalazł schronienie w Tryjeście u biednego zegarmistrza republikanina. Stamtąd udał się do Trypolisu z zapasem tanich zegarków na sprzedaż; początek ten nie był wspaniały, ale okazał się wcale szczęśliwym, ponieważ Stein napotkał w Trypolisie holenderskiego podróżnika, człowieka dość znanego, o ile mi się zdaje — nie pamiętam jak się nazywał. Ten to przyrodnik właśnie zaangażował go w charakterze niejako pomocnika i zabrał na wschód. Podróżowali po archipelagu razem i oddzielnie, zbierając ptaki i owady, z jakie cztery lata lub więcej. Potem przyrodnik wrócił do kraju, a Stein — nie mając domu, do któregoby mógł wrócić — został u pewnego starego kupca, z którym się spotkał uprzednio, podróżując po wnętrzu wyspy Celebes — jeśli można wogóle powiedzieć że Celebes ma wnętrze. Ów stary Szkot, jedyny biały, któremu pozwolono wówczas przebywać w tym kraju, był uprzywilejowanym przyjacielem władczyni państw Wajo. Słyszałem często Steina, opowiadającego jak stary kupiec — który był dotknięty lekkim paraliżem jednej strony ciała — wprowadził go na ów dwór tubylczy; wkrótce potem drugi atak powalił ostatecznie starego. Był to ociężały człowiek o patrjarchalnej białej brodzie i postawie imponującej. Wszedł na salę obrad, gdzie wszyscy radżowie, pangeranowie i dowódcy byli zebrani wokoło królowej, otyłej i pomarszczonej kobiety (bardzo swobodnej w mowie według słów Steina), spoczywającej na wysokiem łożu pod baldachimem. Idąc, powłóczył nogą i stukał kijem; chwyciwszy Steina za ramię, zaprowadził go prosto do łoża.
— „Patrz, królowo i wy radżowie, oto mój syn — oświadczył stentorowym głosem. — Handlowałem z waszymi ojcami, a kiedy umrę, on będzie handlował z wami i waszymi synami.“
— Zapomocą tej prostej formalności Stein odziedziczył uprzywilejowane stanowisko Szkota i cały zapas jego towarów wraz z ufortyfikowanym domem na brzegu jedynej spławnej rzeki w kraju. Wkrótce potem stara królowa, tak swobodna w mowie, umarła, i kraj ogarnęły zamieszki wzniecone przez różnych pretendentów do tronu. Stein przyłączył się do stronnictwa jednego z młodszych synów, tego samego, o którym po upływie trzydziestu lat nie mówił nigdy inaczej jak „mój biedny Mohamed Bonso“. Stali się obaj bohaterami niezliczonych walecznych czynów; spotykały ich nadzwyczajne przygody, a raz wytrzymali przez miesiąc oblężenie w domu Szkota, mając tylko dwudziestu ludzi przeciwko całej armji. Jestem pewien, że krajowcy mówią do dziś dnia o tej wojnie. A tymczasem Stein nie omieszkał nigdy dołączyć do swych zbiorów każdego motyla czy chrząszcza, który się dostał do jego rąk. Po jakich ośmiu latach wojen, układów, fałszywych rozejmów, godzenia się, zdrad i tak dalej, właśnie w chwili gdy pokój zdawał się utrwalony na stałe, „biedny Mohamed Bonso“ został zamordowany u wrót własnej królewskiej rezydencji, w chwili gdy zsiadał z konia w najweselszem usposobieniu, wróciwszy z świetnego polowania na jelenie. Wskutek tego wypadku pozycja Steina stała się niezmiernie niebezpieczna, ale mimo to byłby może w kraju pozostał, gdyby w krótki czas potem nie stracił siostry Mohameda („mojej drogiej żony, księżniczki“, mawiał uroczyście), z którą miał córkę. I matka i dziecko umarły w przeciągu trzech dni na jakąś zaraźliwą gorączkę. Wówczas Stein opuścił kraj, którego nie mógł znieść po tej okrutnej stracie. Tak się zakończył pierwszy — pełen przygód — okres jego życia. To, co nastąpiło potem, było tak różne, że — gdyby nie rzeczywistość bólu który w Steinie pozostał — tamten dziwny okres mógłby mu się snem wydawać. Miał trochę pieniędzy; rozpoczął życie na nowo i w ciągu lat zdobył znaczny majątek. Z początku podróżował wiele między wyspami, ale później już wiek zaczął mu ciężyć; w ostatnich czasach opuszczał rzadko swój obszerny dom, leżący o trzy mile za miastem w wielkim ogrodzie, wśród stajen, kuchen, oraz bambusowych chatek dla służby i licznych oficjalistów. Co rano Stein jeździł bryczką do miasta, gdzie miał biuro pełne białych i chińskich urzędników. Był właścicielem niewielkiej floty, złożonej ze szkunerów i statków krajowych i prowadził rozległy handel produktami z wysp. Pozatem żył samotnie — choć ludzi nie unikał — wśród swoich książek i zbiorów, klasyfikując i preparując okazy, korespondując z entomologami w Europie, zestawiając opisowy katalog swych skarbów. Taka była historja człowieka, do którego się udałem po radę w sprawie Jima — bez żadnej określonej nadziei. Czułem że już samo wysłuchanie tego, co będzie miał do powiedzenia, przyniesie mi ulgę. Bardzo mi zależało na zdaniu Steina, lecz szanowałem wytężone, prawie namiętne skupienie z jakiem się wpatrywał w motyla, jakgdyby w bronzowem lśnieniu kruchych skrzydeł, w białych arabeskach, w jaskrawych piętnach dostrzegał inne rzeczy, wizerunek czegoś równie znikomego i urągającego zniszczeniu jak te delikatne i martwe tkanki, roztaczające przepych nieskażony przez śmierć.
— „Cudowny! — powtórzył, spoglądając ku mnie w górę. — Niech pan patrzy! Skończenie piękny — ale to jeszcze nic — proszę spojrzeć na tę dokładność, na tę harmonię. Jakie to delikatne! Jakie wyraziste! Jakie nieskazitelne! Oto przyroda — równowaga olbrzymich sił. Każda gwiazda jest taka — i każde źdźbło trawy stoi tak — i potężny Kosmos w doskonałej równowadze wydaje — to. Ten cud; to arcydzieło przyrody — wielkiego artysty.“
— „Nie słyszałem nigdy aby entomolog tak się wyrażał — zauważyłem wesoło. — Arcydzieło! A co pan powie o człowieku?“
— „Człowiek jest zdumiewający, ale arcydziełem nie jest“ — rzekł, utkwiwszy oczy w szklanej skrzynce. — Może artysta był trochę szalony. Co? Jak pan myśli? Zdaje mi się czasami, że człowiek zjawił się tam gdzie go nie chcą, gdzie niema dla niego miejsca; bo jeśli tak nie jest, to czemu żąda całej ziemi dla siebie? Czemu biega wkółko tu i tam, robiąc naokoło siebie wiele hałasu, czemu rozprawia o gwiazdach, przeszkadza źdźbłom trawy?...“
— „Łowi motyle“ — podsunąłem w tym samym tonie.
— Uśmiechnął się, rozparł w fotelu i wyciągnął nogi.
— „Niech pan siada — rzekł. — Schwytałem własnoręcznie ten rzadki okaz pewnego bardzo pięknego ranka. A było to dla mnie bardzo wielkie wzruszenie. Pan nie wie, czem jest dla zbieracza schwytanie takiego rzadkiego okazu. Pan tego wiedzieć nie może.“
— Uśmiechnąłem się, siedząc wygodnie w bujającym fotelu. Oczy Steina zdawały się spoglądać daleko poza ścianę, w której były utkwione. Opowiedział mi, jak pewnej nocy przybył wysłaniec od „biednego Mohameda,“ wzywając Steina do „rezydencji“ — jak się wyraził — oddalonej o jakie dziewięć lub dziesięć mil; jechało się tam wąską ścieżką przez uprawną równinę, pokrytą tu i ówdzie plamami lasów. Wyruszył wczesnym rankiem z ufortyfikowanego domu, uściskawszy malutką Emmę i zdawszy dowództwo „księżniczce“, swej żonie. Opisywał mi jak go odprowadziła aż do bramy, trzymając rękę na szyi jego wierzchowca; miała na sobie białą kurtkę, złote szpilki we włosach, a przez lewe jej ramię biegł brunatny skórzany pas, w którym tkwił rewolwer.
— „Mówiła do mnie — opowiadał — jak to zwykle kobiety, że bardzo to brzydko z mej strony wyruszać samopas; przykazywała abym się miał na baczności i starał się wrócić przed zapadnięciem zmierzchu. Prowadziliśmy wojnę i okolica nie była bezpieczna; moi ludzie zakładali okiennice chroniące od kul i nabijali strzelby, a żona prosiła abym się o nią nie lękał. Potrafi obronić dom przed wszystkimi dopóki nie wrócę. A ja się zaśmiałem z uciechy. Miło mi było na nią patrzeć — taką mężną, i młodą, i silną. Ja także byłem wówczas młody. U wrót wzięła mnie za rękę, uściskała ją i cofnęła się. Zatrzymałem konia za częstokołem, dopókim nie usłyszał że bramę zaryglowano. Miałem zażartego nieprzyjaciela — człowieka wielkiego rodu a przytem skończonego łotra — który włóczył się ze swoją bandą po okolicy. Ujechałem wolnym kłusem cztery czy pięć mil; w nocy padał deszcz, ale mgła się podniosła i oblicze ziemi było czyste; uśmiechało się do mnie, świeże i niewinne jak u małego dziecka. Nagle posypał się grad kul — przynajmniej ze dwadzieścia, o ile mi się zdawało. Słyszałem je świszczące koło uszu, kapelusz zjechał mi na tył głowy. Rozumie pan, to był taki sobie mały spisek. Nakłonili mego biednego Mohameda aby po mnie posłał, a potem urządzili tę zasadzkę. Zrozumiałem to wszystko w lot i myślę sobie — Tu nieco roztropności nie zawadzi. Mój kuc chrapnął, skoczył i stanął, a ja opadłem powoli twarzą na jego grzywę. Ruszył znów stępa; zerknąłem jednem okiem z nad jego szyi i dostrzegłem nikły obłok dymu, unoszący się po lewej stronie nad kępą bambusów. Myślę sobie — Aha! moi mili, dlaczego nie poczekaliście dłużej ze strzałami? To jeszcze nie jest gelungen. O nie! Prawą ręką sięgam po rewolwer — spokojnie, spokojnie. Ostatecznie było tylko siedmiu tych zbójów. Wstają z trawy i puszczają się pędem, podkasawszy sarongi, wymachując włóczniami nad głową i wrzeszcząc do siebie, że trzeba złapać konia, bo ja już nie żyję. Dopuściłem ich do siebie tak blisko jak do tych drzwi, a potem paf, paf, paf — celuję za każdym razem. Posłałem jeszcze jedną kulę w czyjeś plecy, alem spudłował. Było już zadaleko. I znów siedzę samotnie na koniu, naokoło uśmiecha się czysta ziemia, a tam oto leżą ciała trzech martwych ludzi. Jeden był zwinięty w kłębek jak pies, drugi, wyciągnięty nawznak, miał rękę przerzuconą przez oczy, jakby się chronił od słońca, a trzeci podciągnął nogę bardzo wolno i wyprostował ją jednym ruchem. Śledzę go z konia bardzo bacznie, ale na tem koniec — er bleibt ganz ruhig — leży nieruchomo. I w chwili gdy wypatrywałem znaku życia na jego twarzy, zauważyłem nagle jakby nikły cień, który przesunął mu się po czole. Był to cień tego motyla. Niech pan spojrzy na kształt skrzydeł. Ten gatunek fruwa wysoko i lot ma szybki. Podniosłem oczy i spostrzegłem jak odlatywał. Myślę sobie — Czyżby to było możliwe? Znikł mi z oczu. Zsiadłem z konia i zacząłem iść bardzo wolno, trzymając lejce i rewolwer jedną ręką — a oczy latały mi w górę i w dół, w prawo i w lewo — wszędzie. Wreszcie zobaczyłem go na małej kupce nawozu, o dziesięć stóp ode mnie. Serce zaczęło mi walić natychmiast. Puściłem konia, trzymając wciąż rewolwer, a drugą ręką zerwałem z głowy miękki filcowy kapelusz. Posunąłem się o krok naprzód. Spokojnie. Jeszcze jeden krok. Hop! Mam go! Kiedy się podniosłem, trzęsłem się jak liść z podniecenia, a kiedy rozwarłem te piękne skrzydła i przekonałem się, jaki rzadki, jaki skończenie doskonały okaz mam w ręku, zakręciło mi się w głowie a nogi tak mi ze wzruszenia osłabły, że musiałem usiąść na ziemi. Pragnąłem gorąco zdobyć okaz tego gatunku, jeszcze kiedym pracował dla profesora. Odbywałem długie podróże, znosiłem wielkie niewygody; śniłem o nim po nocach — a oto nagle miałem go w ręku — dla siebie. Tak jak to mówi poeta (wymówił: boeta) —
So halt ich’s endlich denn in meinen Händen
Und nenn’ es in gewissem Sinne mein.
— Podkreślił ostatnie słowo, zniżywszy nagle głos i odwrócił zwolna oczy od mojej twarzy. Zaczął w milczeniu napełniać pilnie tytoniem długą fajkę, poczem znów spojrzał na mnie znacząco, trzymając wielki palec na otworze fajki.
— „Tak, kochany mój przyjacielu, owego dnia nie pragnąłem niczego; dokuczyłem porządnie największemu wrogowi; byłem młody, silny; posiadałem przyjaźń, posiadałem miłość kobiety, miałem dziecko, które napełniało mi serce tkliwością — a nawet to, o czem we śnie marzyłem, znalazło się w mojem ręku.“
— Potarł zapałkę, która zabłysła gwałtownie. Po jego myślącej, spokojnej twarzy przebiegł skurcz.
— „Przyjaciel, żona, dziecko — mówił zwolna, patrząc na drobny płomyk — phu!“
— Zdmuchnięta zapałka zgasła. Westchnął i zwrócił się znowu do szklanej skrzynki. Delikatne, cudowne skrzydła drgnęły leciutko, jakby tchnienie Steina zbudziło na chwilę do życia wspaniały cel jego marzeń.
— „Praca posuwa się szybko — zaczął nagle zwykłym tonem, łagodnym i pełnym otuchy, wskazując na rozrzucone paski papieru. — Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... Na! A jakież dobre wieści pan mi przynosi?“
— „Jeśli mam wyznać prawdę — rzekłem z wysiłkiem, który mię zdziwił — przyszedłem aby panu opisać pewien okaz...“
— „Motyla?“ — zapytał z niedowierzaniem i żartobliwym zapałem.
— „Coś daleko mniej doskonałego — odrzekłem, czując nagle że tracę odwagę, ogarnięty różnemi wątpliwościami. — Człowieka!“
— „Ach tak! — szepnął; uśmiechnięta jego twarz zwrócona ku mnie spoważniała. Popatrzył na mnie przez chwilę i rzekł powoli: — No — ja jestem także człowiekiem.“
— Oto go macie całego; tak serdecznie umiał dodawać ducha, że człowiek skrupulatny wahał się u progu zwierzeń; ale jeśli się zawahałem, nie trwało to długo.
— Wysłuchał mnie, siedząc z nogą założoną na nogę. Niekiedy głowa jego znikała zupełnie w wielkim kłębie dymu i współczujące pomruki dobywały się z tego obłoku. Kiedy skończyłem, Stein wyprostował nogi, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie poważnie i oparł łokciami o poręcze krzesła, złączywszy czubkami palców obie ręce.
— „Rozumiem bardzo dobrze. To jest romantyk“.
— Postawił djagnozę, która zaskoczyła mnie swoją prostotą. Nasza narada była zupełnie podobna do konsultacji u doktora; Stein — wyglądający na uczonego — siedział przed biurkiem w fotelu, a ja w drugim naprzeciwko, trochę z boku, tak że z całą naturalnością nasunęło mi się pytanie:
— „Co na to poradzić?“
— Podniósł długi palec wskazujący:
— „Tylko jeden jest na to środek. Jedna jedyna rzecz może nas wyleczyć od samych siebie.“
— Palec opadł na biurko i stuknął głośno. Sprawa, która w oświetleniu Steina wydawała się przedtem taka prosta, stała się — o ile to możliwe — jeszcze prostsza i zupełnie beznadziejna. Zapadła cisza.
— „Tak — rzekłem — ale ściśle biorąc, nie o to chodzi jak się wyleczyć, tylko jak żyć.“
— Skinął potakująco głową — trochę smutno, jak mi się wydało.
— „Ja, ja! Wogóle, według słów waszego wielkiego poety: „Oto jest pytanie“... — Kiwał wciąż głową ze współczuciem: — Być? Ach! ale jak?“
— Podniósł się, trzymając końce palców na biurku.
— „Chcielibyśmy żyć tak rozmaicie — zaczął znowu. — Ten przepyszny motyl znajdzie małą kupkę nawozu i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nie wytrwa nigdy spokojnie na swojej kupce błota. Chce być to tem, to znów owem... — Podniósł rękę i opuścił ją. — Chce być świętym, i chce być djabłem — a za każdym razem gdy zamknie oczy, widzi siebie w bardzo pięknej postaci — widzi siebie tak pięknym, jakim nie może być nigdy... W marzeniu...“
— Opuścił szklane wieko, automatyczny zamek dźwięknął ostro; Stein wziął skrzynkę oburącz i odniósł ją z religijną czcią na miejsce, przechodząc z jasnego koła lampy do kręgu słabszego światła — i ginąc wreszcie w niewyraźnym zmierzchu. Sprawiło to dziwne wrażenie — jakby tych kilka kroków wywiodło go poza nasz konkretny i zagmatwany świat. Wysoka, niby odcieleśniona postać Steina unosiła się bezszelestnie wśród niewidzialnych przedmiotów, pochylając się nieokreślonym ruchem; dostrzegało się go zdaleka, zajętego tajemniczo niematerjalnemi sprawami — a głos jego stracił dobitność, zdawał się toczyć, silny i poważny — złagodzony przez oddalenie.
— „Ale niezawsze można zamknąć oczy i stąd właśnie płynie prawdziwa troska — ból serca — ból świata. Mówię panu, kochany panie, niemiło się przekonać, że człowiek nie może urzeczywistnić swego marzenia, bo ma zamało sił, albo zamało zdolności. Ja!... A przytem człowiek widzi siebie zawsze w takiej pięknej postaci. Wie? Was? Gott im Himmel! Jakże to może być? Hahaha!“
— Cień myszkujący wśród motylich grobów zaśmiał się hałaśliwie.
— „Tak! Ta straszna rzecz jest bardzo zabawna. Człowiek, który się rodzi, wpada w marzenie jak się wpada do morza. Jeżeli usiłuje się wydostać — a robią to niedoświadczeni — topi się, nicht wahr?... Nie! mówię panu! Jedyny sposób, to poddać się niszczącemu żywiołowi i wysiłkami rąk i nóg sprawić, że głębokie, głębokie morze utrzyma człowieka. Więc jeśli pan mnie zapyta — jak żyć? — Podniósł głos z niezmierną siłą, jakgdyby czyjś podszept zesłał mu natchnienie tam w mroku. — Powiem panu! Na to jest także tylko jedna rada“.
— Szurając śpiesznie pantoflami, zamajaczył w kręgu słabego światła i nagle ukazał się w jasnem kole lampy. Jego wyciągnięta ręka celowała w moją pierś jak pistolet; głęboko osadzone oczy zdawały się nawskroś mię przewiercać, lecz drgające wargi nie wymówiły ani słowa, a z twarzy znikło surowe uniesienie wywołane pewnością, którą ujrzał tam w mroku. Ręka godząca w moją pierś opadła; zbliżywszy się o krok, położył mi łagodnie dłoń na ramieniu. Są rzeczy, rzekł posępnie, które może nigdy nie dadzą się wypowiedzieć, ale on tyle czasu przeżył samotnie, że czasem zapomina o tem — zapomina. Światło zniszczyło pewność, którą go natchnął odległy mrok. Usiadł i tarł czoło, oparłszy się łokciami o biurko.
— „A jednak to jest prawda — to jest prawda. Zanurzyć się w niszczącym żywiole... — Mówił stłumionym głosem, nie patrząc na mnie, ująwszy twarz w obie dłonie. — To jedyna właściwa droga. Iść za marzeniem, i znowu iść za marzeniem — i tak — ewigusque ad finem...“
— Jego szept pełen przekonania zdawał się otwierać przede mną rozległą, nieokreśloną przestrzeń, niby widnokrąg mrocznej równiny o świcie — a może o zmierzchu? Nie miałem odwagi rozstrzygnąć; lecz to czarowne, zwodnicze światło zasnuwało nieuchwytną, mglistą poezją wilcze doły i groby. Życie Steina zaczęło się od entuzjazmu, od poświęcenia dla szlachetnych idej, odbywał dalekie podróże po różnych szlakach, po dziwnych ścieżkach, a cokolwiek zamierzył, wykonywał bez wahania, zatem bez wstydu i żalu. Pod tym względem miał słuszność. Jest to niewątpliwie najlepszy sposób postępowania. A jednak mimo wszystko, owa wielka równina, po której ludzie wędrują wśród grobów i wilczych dołów, wyglądała bardzo smutno w półcieniu pełnym nieuchwytnej poezji — mroczna pośrodku, o krańcach rozświetlonych, jakby otoczona przepaścią pełną płomieni. Przerwałem wreszcie ciszę aby wyrazić przekonanie, że nikt nie może być większym romantykiem od niego, Steina.
— Potrząsnął zwolna głową, a potem spojrzał na mnie cierpliwem i badawczem spojrzeniem. To wstyd doprawdy, powiedział. Oto siedzimy i gadamy jak dwa dzieciaki zamiast się skupić i wynaleźć coś praktycznego — jakiś praktyczny środek — przeciw złu — przeciw wielkiemu złu — powtórzył z żartobliwym i wyrozumiałym uśmiechem. Mimo to jednak rozmowa nasza nie stała się „praktyczniejsza“. Staraliśmy się nie wymawiać imienia Jima, jakbyśmy usiłowali wyłączyć z rozmowy wszystko co realne, albo jakby Jim był tylko błędnym duchem, cieniem cierpiącym i bezimiennym.
— „Na! — rzekł Stein, wstając. — Przenocuje pan u mnie, a jutro rano uradzimy coś praktycznego — bardzo praktycznego...“
— Zapalił dwuramienny świecznik i poszedł naprzód. Mijaliśmy puste, ciemne pokoje, odprowadzani przez błyski padające od świateł niesionych przez Steina. Ślizgały się po woskowanych posadzkach, muskając tu i ówdzie gładką powierzchnię stołu, niekiedy zalśniły na wygiętym fragmencie jakiegoś mebla lub błysnęły prostopadle w odległych lustrach, a postacie dwóch mężczyzn i migot dwóch świec ukazywały się na chwilę, sunąc bezgłośnie przez głębie kryształowej pustki. Stein szedł powoli o krok przedemną, uprzejmie pochylony. W jego twarzy był głęboki, jakby zasłuchany spokój; długie lniane pukle przetkane białemi nićmi wiły się zrzadka po nieco zgiętym karku.
— „On jest romantykiem — tak, romantykiem — powtórzył. — A to bardzo źle... bardzo źle... Ale i bardzo dobrze“ — dodał.
— „Czyżby z niego był naprawdę romantyk?“ — zapytałem.
— „Gewiss — odrzekł i przystanął, wznosząc kandelabr, ale nie spojrzał na mnie. — Oczywiście. Czem jest to, co przez wewnętrzny ból zmusza go do poznania samego siebie? Czemże jest to, co sprawia że on dla pana i dla mnie — istnieje?“
— W owej chwili trudno było uwierzyć w istnienie Jima — wywodzące się z wiejskiego probostwa, przesłonięte tłumem ludzi jakby kłębami pyłu, zagłuszone przez głośne wymagania życia i śmierci na tym zmaterjalizowanym świecie — lecz niezniszczalna rzeczywistość tego człowieka stanęła przedemną z przekonywającą, z nieodpartą siłą. Ujrzałem ją żywo, jakbyśmy w czasie naszej wędrówki przez wysokie, ciche pokoje — wśród przelotnych błysków światła i nagłych objawień ludzkich postaci, skradających się z pełgającemi płomykami przez niezmierzone, przejrzyste głębie — jakbyśmy się zbliżyli do absolutnej prawdy, która — tak jak Piękno nieuchwytna i niepojęta — pływa po spokojnych, cichych wodach tajemnicy, nawpół w nich pogrążona.
— „Może on i jest romantykiem — przyznałem z lekkim śmiechem, który rozebrzmiał nadspodziewanie głośno, tak że zniżyłem głos natychmiast; — ale pan jest nim z pewnością.“
— Ruszył znów naprzód z głową spuszczoną na piersi, trzymając świecznik wysoko.
— „No — ja istnieję także“ — powiedział.
— Szedł przede mną. Śledziłem jego ruchy, ale nie widziałem w nim szefa firmy, pożądanego gościa popołudniowych zebrań, korespondenta uczonych towarzystw, gospodarza podejmującego wędrownych przyrodników; widziałem tylko istotę jego przeznaczenia, za którem umiał iść pewnym krokiem — to jego życie zaczęte wśród skromnych warunków, bogate w szlachetny zapał, w przyjaźń, miłość, walkę — we wszystkie sławione pierwiastki romantyzmu. U drzwi mego pokoju zwrócił się ku mnie.
— „Tak — rzekłem, jakby prowadząc w dalszym ciągu rozmowę — między innemi marzył pan po warjacku o motylu; gdy zaś pewnego pięknego poranka marzenie to zaszło panu drogę, chwycił pan w lot wspaniałą sposobność. Prawda? Podczas gdy on...“
— Stein podniósł rękę.
— „A czy pan wie, ilu sposobnościom pozwoliłem uciec, ile utraciłem marzeń, które zaszły mi drogę? — Pokiwał głową z żalem. — Zdaje mi się że niektóre z nich byłyby bardzo piękne — gdybym je umiał urzeczywistnić. Wie pan, ile ich było? Może i ja sam nawet nie wiem.“
— „Czy marzenia Jima były piękne czy nie — rzekłem — wie on o jednem, którego nie pochwycił napewno.“
— „Każdy z nas wie o takich paru — powiedział Stein; — i stąd właśnie troska — wielka troska...“
— Podał mi rękę na progu i rzucił wzrokiem wgłąb pokoju pod swem wzniesionem ramieniem.
— „Niech pan dobrze śpi. A jutro musimy uradzić coś praktycznego — bardzo praktycznego...“
— Choć sypialnia Steina znajdowała się za moją, zobaczyłem że szedł z powrotem tą samą drogą. Wracał do swoich motyli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.