Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doprawdy, powiedział. Oto siedzimy i gadamy jak dwa dzieciaki zamiast się skupić i wynaleźć coś praktycznego — jakiś praktyczny środek — przeciw złu — przeciw wielkiemu złu — powtórzył z żartobliwym i wyrozumiałym uśmiechem. Mimo to jednak rozmowa nasza nie stała się „praktyczniejsza“. Staraliśmy się nie wymawiać imienia Jima, jakbyśmy usiłowali wyłączyć z rozmowy wszystko co realne, albo jakby Jim był tylko błędnym duchem, cieniem cierpiącym i bezimiennym.
— „Na! — rzekł Stein, wstając. — Przenocuje pan u mnie, a jutro rano uradzimy coś praktycznego — bardzo praktycznego...“
— Zapalił dwuramienny świecznik i poszedł naprzód. Mijaliśmy puste, ciemne pokoje, odprowadzani przez błyski padające od świateł niesionych przez Steina. Ślizgały się po woskowanych posadzkach, muskając tu i ówdzie gładką powierzchnię stołu, niekiedy zalśniły na wygiętym fragmencie jakiegoś mebla lub błysnęły prostopadle w odległych lustrach, a postacie dwóch mężczyzn i migot dwóch świec ukazywały się na chwilę, sunąc bezgłośnie przez głębie kryształowej pustki. Stein szedł powoli o krok przedemną, uprzejmie pochylony. W jego twarzy był głęboki, jakby zasłuchany spokój; długie lniane pukle przetkane białemi nićmi wiły się zrzadka po nieco zgiętym karku.
— „On jest romantykiem — tak, romantykiem — powtórzył. — A to bardzo źle... bardzo źle... Ale i bardzo dobrze“ — dodał.
— „Czyżby z niego był naprawdę romantyk?“ — zapytałem.
— „Gewiss — odrzekł i przystanął, wznosząc kandelabr, ale nie spojrzał na mnie. — Oczywiście.