Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na jesieni Uljanow powrócił do Petersburga.
Długo nie mógł uporządkować i skonkretyzować wszystkich swoich wrażeń zagranicznych. Musiał jednak przyznać, że zachód mu zaimponował.
— Tam dopiero można zrozumieć słowa Maksyma Gorkiego, który włożył je w usta jednego ze swoich bohaterów: „Człowiek — to brzmi dumnie!“ Tyle pracy, wysiłku myśli, twórczości wspaniałej i śmiałej! Są to narody, wydające ze swego łona „nadludzi“ — myślał Włodzimierz.
I nagle to ostatnie słowo — „nadludzie“ wzbudziło w nim zwątpienie.
Zaczął się zastanawiać.
— Twórca, wznoszący wspaniały gmach z „Tysiąca i jednej nocy“; rzeźbiarz, wykuwający w marmurze piękny posąg; malarz, dający genjalny w formie i barwie obraz; poeta, piszący dla dźwięcznie brzmiących strof; literat, ujmujący w jednym eposie całokształt świata, byliżby nadludźmi? Hm! Czy nie są oni, jednak, raczej ślepcami, albo nikczemnymi fałszerzami, oszukującymi ludzkość? Czyż można spokojnie tworzyć, gdy dokoła panują ucisk, nędza, formuła odwieczna „homo homini lupus est?“ Jakiem prawem szafują swoim genjuszem dla tego, co potrzebne jest dla tysięcy, wtedy, gdy miljony biedaków nie mają sił, aby doczołgać się do tych utworów natchnionych i podnieść na nie oczy? Jak można zagłuszać jęki, szloch i przekleństwa upośledzonych tłumów dźwięcznemi wierszami i genjalną muzyką? Kto uczciwie odważy się odwracać uwagę ludzkości od codziennych, dręczących kłopotów na wielkie zjawiska w dziejach tego świata, dziejach, któremi kierują możni i silni, a nędzni i słabi mają prawo tylko umierać w milczeniu, za co wystawiają im zbiorowe pomniki z napisem, że poległo ich w takiem a takiem miejscu tyle lub więcej tysięcy? Epos, wielkie utwory literackie! Nikt ze śmiałością i uczciwością nie powiedział nigdy wprost i bez obłudy: „Precz z przegniłem społeczeństwem, w którem może istnieć Louvre, obrazy i rzeźby wielkich mistrzów, nauka wszechpotężna, a obok — więzienie, wypchane pod sam dach wyłamującymi się poza sztuczne normy społeczeństwa ludźmi, i dalej, na wschodzie — kryta zgniłą słomą chata, a pod jej ścianą, stara znachorka, bijąca deską ciężarną dziewczynę wiejską po wystającym brzuchu! Wszyscy, wszyscy oszukują siebie: i ciemiężyciele i uciemiężeni! Usiłują dojść do porozumienia w parlamentach, strzeżonych przez wojsko i policję... Nie! Nigdy największy genjusz nie zaradzi złemu! Tu potrzebna jest wola zbiorowa, nie znająca litości, gniew oskarżyciela i sędziego w jednej postaci, nie stawiającej przed sobą innego celu, prócz zupełnego zwycięstwa.
Myśli te krok po kroku doprowadziły go do określonych wniosków. Był przekonany, że na pomoc towarzyszy zagranicznych liczyć nie może, raczej spodziewał się sprzeciwu, ciosu w plecy. Uśmiechnął się prawie wesoło i, widząc wchodzącego do pokoju towarzysza partyjnego, zawołał, ściskając mu rękę:
— Piotr Wielki przerąbał okno od zachodu i wpuścił do stęchłej Rosji powiew świeżego powietrza, teraz my otworzymy do Europy okno od wschodu, a przez nie wyrwie się niszczący huragan, towarzyszu!
Robotnik spojrzał ze zdumieniem na Uljanowa. Ten poklepał go po ramieniu i rzekł z uśmiechem:
— To nic! Odpowiedziałem głośno na własne swe myśli!
Usiedli i zaczęli konferować o drukowaniu nowych ulotek, które miały być rozrzucone po fabrykach w związku z oczekiwanym strajkiem.
Znowu zaczęła się potajemna praca agitacyjna.
Policja dowiedziała się wkrótce o powrocie niebezpiecznego rewolucjonisty, umiejącego wywijać się z rąk ścigających go szpiclów.
Uljanow był spokojny, jak zwykle, i z pedantyczną dokładnością wykonywał swoje czynności. Zawsze w wyznaczonym terminie artykuł jego był przygotowany do druku, o określonej godzinie stawiał się na zebrania partyjne, na czas bił ulotki na hektografie i rozdawał je przychodzącym na umówione miejsce kolporterom.
Pracował, jak maszyna, zimna, sprawna, dokładna. Żywił się byle czem, spał zaledwie parę godzin, ustawicznie ukrywając się w różnych, dobrze mu znanych i bezpiecznych miejscach.
Idąc pewnej nocy przez wyspę Bazylijską, spostrzegł człowieka, który go ani na krok nie odstępował.
Uljanow zatrzymał się, udając, że czyta naklejony na ścianie komunikat rządu w sprawie poborowych, i czekał spokojnie.
Idący za nim nieznajomy, mijając go, mruknął:
— Towarzyszu, dzielnica otoczona jest policją. Ratujcie się!
Włodzimierz przyjrzał się nieznajomemu. Nigdy go nie widział.
— Może jakiś szpicel? — pomyślał i szedł dalej, baczny i gotów w każdej chwili ukryć się w dziedzińcu pobliskiej kamienicy, wychodzącej na trzy ulice.
Wkrótce przekonał się, że na wszystkich rogach tkwiły tajemnicze postacie cywilów i patrole policji.
— Obława... — domyślił się. — Czekają, aż noc zapadnie.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina siódma. Wszedł do najbliższej bramy i ukrył się w klatce schodowej. Przesiedział, czytając demonstracyjnie arcy-konserwatywnego „Obywatela“ aż do 9-ej. Wyjrzał przez bramę. Szpicle i policjanci pozostawali na swoich placówkach.
Uljanow przeszedł na drugą stronę ulicy i zapuścił się do ciemnej czeluści wąskiego zaułka. Ujrzał tu żółtą, odrapaną, brudną kamienicę z palącą się latarnią, na której czerniał napół starty napis: „Przytułek nocny“.
Wszedł do sieni i wyciągnął do dozorcy pięć kopiejek, prosząc o miejsce.
Jednooki człowiek, siedzący przy kantorku, oglądał go podejrzliwie. Jasne, biegające niespokojnie oko obmacywało postać klienta.
— Bezrobotny? — rzucił pytanie.
Uljanow w milczeniu skinął głową.
— Paszport! — rzekł dozorca i wyciągnął rękę, okrytą dużemi piegami.
Przeczytał podany mu papier, wystawiony na nazwisko Bazylego Ostapienki, wieśniaka z guberni Charkowskiej, zecera.
Zapisał do księgi, schował pieniądze do pudełka i z brzękiem rzucił na stół mosiężną blaszankę z numerem.
— Drugie piętro, trzecia izba, — mruknął i, wydobywszy z pod kantorka czajnik, nalał herbaty do zatłuszczonej, dawno niemytej szklanki.
Uljanow odnalazł swoje miejsce w ciemnej, zakopconej izbie, pełnej zaduchu, bo obłoki dymu tytoniowego i trzydzieści, cuchnących potem, wódką i brudnem ubraniem postaci leżało na pryczach w pozach nieprzymuszonych i malowniczych. Niektórzy klienci przytułku leżeli zupełnie nadzy z ropiącemi się wrzodami na ciele, z ranami na spracowanych stopach. Wyłapywali na sobie wszy i klęli, złorzecząc wszystkim i bluźniąc ohydnie.
Nikt nie spał jeszcze. Gwar rozmów dolatywał też z innych izb, wychodzących do wąskiego korytarza.
Ujrzawszy nowego klienta, jakiś brodaty, półnagi drab, krzyknął:
— Hrabia raczy kroczyć! Cicho, chamy, stulcie gęby przed wysokorodnym, nieznajomym panem! Cześć panu hrabiemu!
— Cześć wam, generale! — odpowiedział Uljanow, śmiejąc się wesoło.
— Dlaczego myślicie, że jestem generałem? — zapytał zdumiony drab.
— Bo prędko oni tak wszyscy wyglądać będą. Myślałem, że już się zaczęło od was! — odpowiedział, zdejmując palto.
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— To myślisz, że tak będzie? — zadał pytanie stary żebrak, owinięty w łachmany.
— Powiedz...! — podtrzymali go inni.
— Jakżeż może być inaczej?! — odparł. — Czyż myślicie, że na wieki starczy nam cierpliwości, aby przymierać z głodu i tułać się po tych brudnych legowiskach? Nie, braciszkowie! Dość tego! Tylko patrzeć, jak zapędzimy generałów, hrabiów i wszelkich panów do tych dziur, a sami będziemy mieszkali w ich pałacach.
— A to ci chwacki pasażer! — zachwycali się sąsiedzi. — Gada jak z książki, a co słowo, to szczere złoto! Czas już brać się do roboty i skończyć z temi psami! Za długo piją naszą krew!
— Cierpieć i milczeć potrzeba! — odezwał się nagle cichy głos z pryczy, tonącej w mroku. — Cierpieć i milczeć, aby być godnymi Chrystusa-Zbawiciela umęczonego...
To powiedziawszy, jakiś niemłody, ponury chłop zaczął hałaśliwie drapać sobie pierś, oglądać wyczochrane robactwo i dusić je na krzywym, grubym, jak kopyto, paznogciu.
Uljanow zaśmiał się szyderczo i spytał:
— Wesz?
— Wesz! To — już piąta; cała prycza zarażona — odmruknął.
— Cierpieć i milczeć potrzeba! — naśladując go, rzekł Włodzimierz. — Nie możesz wytrzymać dźgnięcia wszy, a prawisz o cierpliwości, bracie miły! Albo nas chcesz oszukać, albo siebie samego, chrześcijaninie!
Słuchacze ryknęli śmiechem. „Chrześcijanin“ nie odzywał się więcej.
— Ech! — zawołał nagi drab. — Gdyby tak mnie na sędziego powołali, jabym tam długo nie gadał! Nożem po gardle i — do rowu. Tyle tej nienawiści we mnie się zebrało niczem wszy i pluskiew w pryczach. Ech!
— Może doczekacie się, towarzyszu! — pocieszył go Włodzimierz.
— Oj! Chociażby jeden, jedyny taki dzionek przeżyć, to później już umrzeć nie żal! Za całą krzywdę, za nędzę!
— Może doczekacie się! — powtórzył Uljanow, kładąc się i otulając paltem.
Nic nie mówił więcej.
Spędzający w przytułku noc biedacy cichemi głosami opowiadali o swoich cierpieniach, nędzy i klęskach życiowych.
Jeden po drugim milkli i zasypiali.
Uljanow nie mógł zasnąć. Oczekiwał rewizji policyjnej i nadsłuchiwał czujnie.
Gdzieś niedaleko zegar wydzwonił północ.
W przytułku panowała cisza. Ludzie, zgnieceni kołem życia, spełzający się tu zewsząd, niby pokaleczone robactwo, zapadali w ciężki, niespokojny sen.
Nagle Uljanow usłyszał wyraźny szmer i cichy szept:
— Wańka, chodź! Już można...
Dwuch ludzi wyślizgnęło się z półciemnej izby, oświetlonej wysoko pod sufitem zawieszoną lampką naftową, straszliwie kopcącą, i zniknęło w mroku korytarza.
Wkrótce rozległy się ostrożne, skradające się kroki i do izby ze śpiącemi postaciami miotających się i pomrukujących we śnie nędzarzy weszło dwuch mężczyzn i dwie kobiety.
Po chwili wszyscy leżeli już w szeregu innych na brudnej pryczy, szepcąc niewyraźnie, jakgdyby ćwierkające gdzieś za piecem świerszcze.
W chwilę później doszły odgłosy pocałunków...
Z korytarza rozległy się nagle ciężkie kroki kilkunastu ludzi i głośne okrzyki:
— Rewizja we wszystkich naraz izbach! Spieszyć się!
Na progu wyrosły postacie barczystych policjantów i dozorców z latarkami.
Weszli do izby, pobudzili uśpionych ludzi, zrywali okrywające ich łachmany, przeszukiwali ubranie i oglądali paszporty, świecąc w oczy, zmrużone od światła i przerażenia.
Uljanow, nie podnosząc się z pryczy i jęcząc, wyciągnął swój paszport. Policjant obejrzał go, odnotował nazwisko w książce i zwrócił dokument. Rewizja szła dalej wśród westchnień, wystraszonych głosów nocnych mieszkańców przytułku, pogróżek policjantów, pogardliwych wyzwisk.
Jeden z dozorców wydał nagle przeraźliwy krzyk:
— Ach, nierządnico, rozpustna wiedźmo, djablico! W przytułku taka ohyda?!
Włodzimierz ostrożnie podniósł głowę. Ujrzał stojącą w świetle latarek niemłodą już kobietę o twarzy zniszczonej, pijackiej. Rozwichrzone włosy spadały na chude, obnażone ramiona i wynędzniałą pierś. Stała, szeroko otwierając wydęte wargi i szczerząc zgniłe, połamane zęby.
Patrzyła wzrokiem szyderczym, złym, twardym.
— Precz stąd, do kobiecej izby! — krzyczał dozorca, tupiąc nogami i błyskając jednem okiem. — Taka parszywa owca całe stado psuje!
Kobieta śmiała się bezczelnie.
— E—e! macie tu, jak widzę, nie jedną parszywą owcę! — zaśmiał się policjant i zwlókł z pryczy drobną, może piętnastoletnią dziewczynę, o dziecinnej jeszcze twarzyczce. Zupełnie nagie, szczupłe, wiotkie ciało wiło się, jak wąż, w rękach tęgiego mężczyzny.
Uljanow z ciekawością przyglądał się całemu zajściu.
Dozorca okładał pięściami olbrzymiego draba, obok którego znaleziono dziewczynę i krzyczał:
— Zabieraj swoje szmaty i precz z przytułku, natychmiast, bo każę wyrzucić ciebie na zbity łeb!
— Zaco? — pozornie zdumionym głosem pytał drab, niby nic nie rozumiejąc. — Gdyby wypadła mi z kieszeni kopiejka, dozorca nie gniewałby się na mnie, a trzeba było na nieszczęście wypaść dziewczynie — zaraz gwałt! Dziwny charakter ma pan dozorca!
Dziewczyna tymczasem, bluzgając, niby błotem, wstrętnemi słowami, wyrywała się i szukała wśród porozrzucanych łachmanów koszuli swojej i spódnicy, patrząc dokoła wściekłemi, groźnemi i bezwstydnemi oczami. Były to oczy dziecka. Ich wyraz budził jednak trwogę. Zdawało się, że żmija jadowita wbija nieruchome, mściwe, nie migające i nie znające strachu źrenice.
Dziewczyna znalazła wreszcie swoje brudne szmaty, szybko się ubrała i stanęła, podparłszy się pięściami w boki.
Głos jej, niby stłuczone szkło, dzwonił ostro i przenikliwie.
Krzyczała, odchodząc od zmysłów:
— Psy nieczyste, katy, padło cuchnące! Zagnaliście mnie do ciemnej jamy i nie pozwalacie bronić się, jak mogę, przed śmiercią głodową! Żeby was stryczek nie minął! Oby was zła choroba spotkała! Oj, biada wam! Przyjdzie na was czas, gdy za wszystko przed ludem odpowiecie! Wtedy ja stanę przed nim i powiem to, co wiem o was, psy, zbóje, oprawcy, męczyciele! Tfu! Tfu!
Pluła na policjantów, dozorców i rzucała coraz straszliwsze i ohydniejsze słowa.
Wypchnięto ją z izby.
Rewizja przeszła pomyślnie. Wszyscy mieli dokumenty w porządku. Jeden tylko „chrześcijanin“ wzbudził podejrzenie jakąś niedokładnością w paszporcie. Zabrano go do policji.
Włodzimierz uśmiechnął się złośliwie i pomyślał:
— Dobrze mu tak! Niech teraz cierpi i milczy... Prorok, psia krew, rabia dusza zgniła!
Reszta nocy minęła w spokoju.
O świcie dozorcy przynieśli kubki, duży czajnik z herbatą i chleb. Po posiłku wypędzono nocujących z przytułku. Uljanow wyszedł, kryjąc się w ich tłumie.
Szedł, myśląc o dziewczynie-dziecku, mającej groźne oczy żmii.
— Chciałbym ją spotkać! Dałbym jej ulotki do rozrzucenia, bo taka już niczego się nie ulęknie. Niema nic do stracenia...
Jednak nie spotkał jej. Przez labirynt mało uczęszczanych uliczek i wąskich zaułków dążył w stronę Newskiej rogatki. Miał tam przyjaciół. Powiedziano mu jednak, że nie może tu pozostać, gdyż mieszkania poddano pod dozór policji. Wskazano zato szkołę, gdzie w charakterze robotnika, pobielającego sufity i ściany, mógłby zmylić szpiclów.
Nauczycielką szkoły była znajoma Uljanowa od kilku lat — Nadzieja Konstantynówna Krupskaja, partyjna socjal-demokratka, posiadająca obszerne stosunki, a śmiała i czynna, chociaż milcząca i wstydliwa.
Spotykał ją u socjalistów, „skowronków liberalnej burżuazji“ u Kałmykowoj i u Knipowicz.
Nie piękna, raczej nawet brzydka, pozostawiała jednak po sobie ciepłe i radosne wspomnienie. Zależało to od równowagi ducha, spokoju, nigdy nie znikającej pogody i głębokiej wiary w ideje, którym służyła.
Cicha, skromna, małomówna nauczycielka umiała słuchać i rozumiała każdy odruch myśli i nastroju spotykanych ludzi.
Uljanow wiedział, że należała do jego nielicznych przyjaciół z warstw inteligencji rewolucyjnej; słyszał nawet, że staczała o niego zażarte spory ze Struwem i innemi socjalistami petersburskimi.
Spędził w szkole kilka dni.
Rozmawiali ze sobą dużo.
Włodzimierz, który zawsze pamiętał o swoim celu i w rozmowach nigdy nie dawał porwać się uniesieniu, frazeologji, marzycielstwu, i, napozór wydając się zupełnie szczerym, z panią Krupską zapomniał o surowym rygorze względem siebie i zwierzał się jej z najtajniejszych myśli.
Ujrzawszy w jej spokojnych, rozumnych oczach głębokie współczucie dla siebie i niemy zachwyt, nagle się zamyślił.
Wydała mu się stworzoną na żonę dla niego. Tak, jak on, niczego od życia nie żądała dla siebie. Gotowa była w każdej chwili wszystko poświęcić dla sprawy. Czytała dużo, miała dar krytyki i orjentacji, znała języki obce i niczego się nie bała.
Mogła się stać najlepszą pomocnicą, idealnym wprost, najwierniejszym przyjacielem.
Popatrzył na nią uważnie i spytał, mrużąc oczy:
— Coby towarzyszka powiedziała, gdyby dowiedziała się, że uczyniłem coś takiego, co społeczeństwo określa słowem podłość lub zbrodnia?
Podniosła na niego spokojny, pogodny wzrok i natychmiast odparła prosto, bez afektacji:
— Nie wątpiłabym, że uczyniliście to dla dobra idei.
Uljanow cicho się roześmiał i zatarł ręce.
— A gdybym zawołał nagle z patosem, jak Czernow[1]: „Nadziejo Konstantynówno, będę dyktatorem Wszechrosji“?! — spytał ze śmiechem.
— Uwierzyłabym bez wahania! — odpowiedziała, patrząc na niego łagodnie i szczerze.
— Hm, hm! — mruknął. — W takim razie myślę, że, może, uczynilibyśmy mądrze, związawszy nasze życie i idąc przez nie razem aż do końca... do szubienicy, czy... do dyktatury, Nadziejo Konstantynówno!
Spuściła na chwilę oczy i spokojnie, bez żadnego wzruszenia rzekła:
— Powiedziałabym — tak, jeżeli wam to dogadza, towarzyszu!
— Dogadza!
Więcej o tem nie mówili. Zresztą nie mogli nawet mówić, bo w nocy do Krupskiej wpadł posłany przez Babuszkina robotnik i powiadomił, że koło szkoły już się kręcą szpicle.
Uljanow umknął w stronę cesarskiej fabryki porcelany; w kilka dni później przeniósł się do śródmieścia, gdzie w wypadkach zaostrzonego pościgu czuł się najbezpieczniej.
Jednak policja była już na jego tropie.
W grudniu uczyniono na niego obławę w całem mieście. Zrewidowano mieszkania wszystkich podejrzanych osób, nie wyłączając nawet liberałów.
Uljanow został schwytany i osadzony w więzieniu.
Krupskaja dostarczała mu książek i powiadomiła Marję Aleksandrównę o areszcie syna. Staruszka przyjechała do Petersburga i odwiedziła Włodzimierza. Uspokoił ją, że nic poważnego mu nie grozi, gdyż żandarmi mieli tylko podejrzenia, nie znalazłszy żadnych obciążających go dowodów.
Tak też było w istocie. Uljanowa nawet nie oddano pod sąd i zarządzeniem władz policyjnych zesłano na Sybir na przeciąg lat trzech.
— Jadę na urlop wypoczynkowy i na polowanie! — powiadomił Krupską z więzienia, przesyłając jej wypożyczoną książkę z listem, napisanym mlekiem pomiędzy drukowanemi linjami.