Lenin/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.

Do Piotrogrodu ze wszystkich stron Rosji dążyli chłopi, robotnicy, mieszczanie i szlachta, wybrani do konstytuanty.
W tem środowisku różnorodnych ludzi wrzała wytężona praca.
Dwie najruchliwsze partje — ludowcy i bolszewicy agitowali zawzięcie, pociągając przyjezdnych pod swoje sztandary.
Socjal-rewolucjoniści, obawiając się zbrojnego zamachu Lenina na Zgromadzenie Narodowe, wyłonili z siebie komitet obrony, kierowany przez Borysa Sawinkowa. Werbowano żołnierzy i ochotników z pośród różnych wyrzutków społeczeństwa, nawet z „czarnych secin“ carskich, ukrywających się na prowincji, gdzie hasła komunistów nie zwyciężały dotąd. Zamierzano w chwili stosownej rzucić się na Radę komisarzy ludowych i wyrżnąć ich do nogi.
Lenin wiedział o tem i działał w tajemnicy!
Piotrogród był podzielony na dzielnice, czujnie strzeżone przez wierne wojsko i drużyny robotnicze. Niemal codzień znikali bez śladu najbardziej energiczni wrogowie dyktatury proletarjatu, o losie ich wiedziała tylko „czeka“, straszliwa czerwona kloaka, ociekająca krwią, i jej twórca — Lenin.
Chociaż zręczni agitatorowie bolszewiccy z powodzeniem, rozkładali masę delegatów konstytuanty, komisarze nie byli jednak pewni ostatecznych wyników.
5-go stycznia roku 1918 Lenin naradzał się długo z Dybienką i Antonowym, a później opracowywał manifest proletarjatu do konstytuanty, z żądaniem uznania władzy Rady komisarzy ludowych i Komitetu Wykonawczego, za co obiecywał dopuścić zwołanie Zgromadzenia Narodowego z głosem doradczym.
— Towarzyszu! — wołali Trockij, Zinowjew, Kamieniew i inni. — Jesteśmy zaledwie czwartą częścią Zgromadzenia Narodowego, jakże możemy żądać i wystawiać takie wprost zuchwałe wymagania? Wojna domowa nieunikniona, a wtedy prowincja — zgubiona dla nas!
Lenin słuchał uważnie, tłumaczył, przekonywał chwiejnych, a gdy zrozumiał, że nic nie wskóra, zawołał:
— Połowę Zgromadzenia stanowią socjal-rewolucjoniści. Są to „gardłujące draby“. Żadnej siły nie posiadają. Rozpędzimy tę hołotę!
Długo jeszcze trwały narady. Towarzysze wychodzili niespokojni. Zbliżający się dzień obrad konstytuanty nie wróżył dla nich nic dobrego.
Tylko Włodzimierz Lenin widział wyraźnie przebieg wypadków.
6-go stycznia czerwone wojska bezkarnie rozstrzeliwały na ulicach licznych demonstrantów. Marynarze Dybienki otoczyli Pałac Taurydzki, gdzie miało odbywać się Zgromadzenie Narodowe, wygrażali i obsypywali obelgami przybywających delegatów.
Zgromadzenie, po wysłuchaniu żądań Rady komisarzy ludowych, odmówiło uznania jej za najwyższą władzę w Rosji. Wtedy do sali wkroczył oddział zbrojnych marynarzy, a olbrzymi, ponury bosman Żeleźniakow rozpędził delegatów.
Lenin przez kilka dni uważnie studjował dzienniki wszystkich obozów i stawał się coraz weselszy. Zacierając ręce, rzekł do Nadziei Konstantynówny:
— Mój zamach na sławetną „wolę ludu“ udał się! Naród, znużony bezsilną powodzią słów i czczych haseł, przyjął ze spokojem wiadomość o zgonie wymarzonej konstytuanty. Pragnie tylko czynu, nie słów. My podbijemy go czynem!
Przeszkody na tej drodze nie były jednak ostatecznie usunięte.
Pozostawali Niemcy.
Rozpoczynali ofenzywę.
Lenin rozumiał, że zdobycie przez nich stolicy zada cios rewolucji, — gdyż prawie cała ludność kraju będzie uważała Niemców za zbawców Rosji.
Należało powstrzymać nieprzyjaciela od tego zamiaru. Lenin postanowił pokrzyżować plany Niemców i uczynić bezcelowym marsz ich na Piotrogród.
Na posiedzeniu Komitetu Wykonawczego wniósł projekt przeniesienia się do Moskwy.
— Ucieczka?! — wybuchnęły krzyki. — Kapitulacja przed imperjalizmem?! Zginęliśmy!
Trockij wystąpił z długą i gorącą mową. Dowodził, że opuszczenie Piotrogrodu spowoduje ostateczną klęskę partji.
— Smolny Instytut otoczony jest legendą, stał się fetyszem! — wołał. — Gdy zniknie legenda, — rozwieje się urok naszej władzy. Nie mamy prawa czynić tego!
— Musimy pozostać i umrzeć z honorem na naszych stanowiskach! — krzyknął z patosem Zinowjew, podnosząc nad głową pięść.
Towarzysze przerażonemi, oburzonemi głosami wypowiadali swoje zdania i z wściekłością napadali na wodza. Jeszcze chwila i mógłby być zgubiony w oczach pokornego przed chwilą i wielbiącego go tłumu ludzi, wyciągniętych przez niego z nędzy i nicości.
Lenin słuchał, nie przerywając nikomu, spokojny, prawie wesoły. Nikt nie widział, że palce mu kurczyły się, jak pazury drapieżnego zwierza. Ręce trzymał na kolanach, ukryte pod stołem, aby nie zdradziły jego uczuć.
Nareszcie zgiełk i wrzawa uciszyły się. Wszyscy patrzyli na wodza groźnie, podejrzliwie.
Lenin wstał i mówić zaczął.
Głos drżał, przerywany syczącemi, chrapliwemi westchnieniami.
— Podziwiam was, towarzysze! Zachwycam się waszem bohaterstwem i wiernością dla sprawy proletarjatu! Zaiste imiona wasze przejdą do historji obok imion Dantona, Marata, Robespierre’a! Nie omieszkam dać oceny waszej proletarskiej odwagi przed najszerszemi warstwami narodu! Cześć wam, uwielbienie i miłość pracujących rzesz! Jesteście prawdziwymi wodzami! Przekonaliście mnie i zawstydziliście! Istotnie niech umrze rewolucja, niech w kajdany pójdą miljony dowierzających wam ludzi, aby honor wasz, imię bojowników nie zostały poniżone! Zostajemy w Piotrogrodzie i będziemy w spokoju czekali na swój los...
Opuścił głowę, pięściami wsparł się o stół i głosem głuchym, w którym brzmiały już echa z trudem hamowanego szyderstwa, ciągnął:
— Wstydzę się swej myśli o wycofaniu się z Piotrogrodu! Wstydzę się... A może, nie powinienem się wstydzić jej? Opowiem wam, towarzysze, jak rozumowałem... Jeżeli źle pracował mój mózg, powiecie mi o tem; jeżeli miałem słuszność — rozważcie sprawę raz jeszcze na zimno, bez ognistych słów i wybuchu pierwszych wrażeń, najsilniejszych, bardzo szlachetnych, a nie zawsze najtrafniejszych. Doprawdy wstyd mi zaprzątać wasze głowy bohaterów, prawdziwych obrońców proletarjatu, rozmyślaniami człowieka praktycznego, dla którego istnieje tylko cel i którym włada tylko jedna myśl! Wstydzę się swego zimnego serca i materjalistycznego rozumu! Nie, wolę nic nie mówić o swoich rozważaniach! Jestem porwany urokiem waszych słów, pięknych, podniosłych!
— Niech mówi Iljicz! — krzyknął Stalin.
— Niech mówi! — podtrzymali go inni, bijąc pięściami w stół i tupiąc nogami.
— Bydlęta!... — syknął Trockij, pochylając się ku Kamieniewowi i Urickiemu.
Nie powiedział tego głośno i zaczął przecierać binokle, pochylając czarną, drapieżną głowę.
— Skoro pozwalacie, powiem, com myślał! — zaczął Lenin, ostrym wzrokiem, przebiegając po twarzach zebranych. — Postanowiliście jeszcze w październiku podpisać pokój z Niemcami. Bez niego zdobycze rewolucji wiszą na włosku. To rozumie każdy z was... Zajęcie naszej siedziby przez nieprzyjaciela — to koniec rewolucji, no, i śmierć jej bohaterów — wasza śmierć drodzy towarzysze! Chciałem opuścić Piotrogród... Dla celów wojny nie jest on potrzebny Wilhelmowi Hohenzollernowi. Czyni to dlatego, aby wziąć nas do niewoli i w zarodku zniszczyć groźną dla imperjalizmu rewolucję. Jeżeli odjedziemy, ofensywa natychmiast zostanie wstrzymana przez Niemców. Nie pójdą za nami w głąb Rosji. Pamiętają o losie Napoleona, wiedzą, że przestrzeń jest najlepszą twierdzą naszą! Powiadacie, że umrze legenda Smolnego Instytutu? Myślałem, że legenda ta otacza, opromienia was — bohaterów, wodzów, proroków! Legenda ta pójdzie za wami wszędzie, chociażby na szczyt Kaukaskich gór, lub na tundrę Sybiru, aby tylko tam powiewał sztandar czerwony i jaśniały wasze imiona, towarzysze!
Pomruk zdumienia przemknął po sali.
— Mędrzec! — z zachwytem szepnął Stiekłow-Nachamkes.
— Prorok jasnowidzący! — odezwał się głośno Boncz-Brujewicz.
— My tylko czujemy, on — myśli za wszystkich! — dodał z westchnieniem Piatakow.
— Zdumiewająca siła myśli! — wykrzyknął Newskij.
— Pozwólcie dokończyć towarzysze! — zwrócił się Lenin do obecnych. — Pomyślcie na chwilę, że jesteśmy już w Moskwie. Nie w jakimś „instytucie“ lub w przygodnym pałacu Krzesińskiej, lecz w Kremlu! W Kremlu!
— W Kremlu! — wybuchnął ogólny krzyk zachwytu.
— Stulecia historji natworzyły tam legend bez liku! Do nich wpłynie jeszcze jedna, nowa, czerwona, najszlachetniejsza legenda. Wasza legenda obrońców praw proletariatu, towarzysze! Kto nie zna Kremlu? Oczy, myśli i serca całej Rosji będą skierowane na was! Wasz głos przebrzmi z jego białych murów na cały kraj, na cały świat! Mówicie: „honor, kapitulacja, opuszczona placówka“. Jaki piękny poryw! Tak mówił też Kutuzow, broniący Moskwy przed Napoleonem, a jednak cofnął się, oddał stolicę na zniszczenie, lecz zwyciężył. Zwycięzców nie sądzą, towarzysze! Honor wodzów widzę w zwycięstwie, nie w śmierci bohaterskiej, bezmyślnej, niepotrzebnej, wspaniałej, a nieraz szkodliwej! Jeżeli wy, pomni na honor, umrzecie na szubienicach, kto zastąpi was? Kto poprowadzi rewolucję i losy proletarjatu ku ostatecznemu zwycięstwu? Tak myślałem z troską i bólem przedtem, nim przedstawiłem wam plan przeniesienia się do Moskwy, na Kreml... Wasze bohaterstwo płomienne posiało we mnie zwątpienie.... Teraz będę słuchał, co wy powiecie, bo tylko to jest wolą najlepszej części proletarjatu, dumy rewolucji!....

Cały Komitet Wykonawczy, komisarze, nawet stojący na czatach żołnierze otoczyli Lenina, cisnęli się do niego, jak owce do pasterza, jak dzieci do ojca, bili się w piersi, krzyczeli:
MARYNARZ FLOTY PROLETARJACKIEJ
„DUMA ROSYJSKIEJ REWOLUCJI“
(marynarz zbuntowanej floty carskiej)
— Prowadź nas! Za tobą pójdziemy wszędzie!

Nawet Trockij i Kamieniew wołali, wymachując rękami:
— Niech żyje Lenin — wódz!
Dyktator spostrzegł to odrazu i, podniósłszy rękę, uciszył zgiełk.
— Niech legenda nie opuszcza całkowicie Smolnego Instytutu! Czuję, że żądacie tego i żądanie jest sprawiedliwe i mądre. Postanówmy więc, żeby czerwony sztandar naszej partji powiewał nadal nad tym pałacem, gdzie po raz pierwszy proletarjat rzucił potężne, władne słowo o dyktaturze swojej. Tego hasła bronić będzie oddany sprawie, mój stary druh, wypróbowany bojownik, natchniony wódz — Zinowjew i nasi wierni towarzysze z „czeki“, tej pięści proletarjatu, — Wołodarskij i Urickij! Ofiarnością swoją, pracą i odwagą zapiszą oni w historji nowe imiona najsławniejszych!
Nowe krzyki i wiwaty przeniosły się po sali, wylały się do kurytarzy i brzmiały długo, biegnąc dalej i dalej.
Lenin przeszedł do swego gabinetu, szybko chodził z kąta w kąt, zacierał ręce i, krzywiąc usta, syczał:
— Raby, bydło ciemne...! Buntownicy ślepi...!
Z wściekłością kopnął stojące na drodze krzesło i, odczuwając straszliwe wyczerpanie, upadł na kanapę.
— Taka godzina równa się pięciu latom życia! — syknął przez zaciśnięte zęby.
Długo nie mógł się uspokoić. Zrywał się i biegał po pokoju, rozkładał ręce i mówił do siebie:
— Umrzeć! Najłatwiejsza rzecz! Koniec i spokój.... Niczego innego nie życzyłbym sobie, lecz nie mogę... Muszę przebić ciemność, muszę przerąbać las! Będzie to mojem dziełem. Nic nie zbuduję nowego i wiecznego. Będę szczęśliwy, jeżeli mi się uda zmusić ludzkość, by nie oglądała się poza siebie, lecz patrzyła w przyszłość, tylko w przyszłość, zrzuciwszy urok grobowców. Zacznie wtedy kiełkować myśl o nowym ustroju społecznym i wyłoni się w czyn, który trwać będzie do czasu, aż zaginie pamięć o mnie. Uczynię wszystko, aby ją wrzeźbić we wspomnieniach ludzi miłością, czy nienawiścią, zachwytem lub pogardą, błogosławieństwem pokoleń, czy ich przekleństwem! Pragnę stać się nowym „świętym“ proletarjatu, aby tajemniczy związek pomiędzy mną, nawet umarłym, a żywymi trwał. Wobec takiego celu nizkie pochlebstwo przed tłumem, cały ten fałsz ohydny, obłudne obietnice i płynące stąd własne upokorzenie niczem jest, — niczem też jest życie moje i życie miljonów ludzi! Wiek nasz czci rozum i wielkość, połączone w jednym genjuszu. Mnie wystarczy kult dla mego rozumu! Wyznawcy usiłują zawsze naśladować tego, którego ubóstwiają. Niechże naśladują! Dopomoże to im do zrzucenia na zawsze nieznośnych więzów przeszłości z jej przesądami, pomyłkami i staremi trumnami!
Położył się nawznak na kanapie i, wpatrzony w sufit, usiłował więcej o niczem nie myśleć. Dochodził go głuchy hałas, trzask desek, łoskot rzucanych na ziemię ciężkich przedmiotów, nawoływanie, okrzyki ludzi, turkot samochodów.
Domyślił się, że towarzysze zarządzili już pakowanie dokumentów Rady komisarzy ludowych i przewiezienie plik papierów i skrzyń na dworzec kolejowy. Nie wiedział jednak dyktator, że wśród pracujących zamieszało się kilku przygodnych pomocników, nikomu nieznanych; przyszli z ulicy, gdzie przed Smolnym Instytutem stale gromadził się tłum ciekawych ludzi, nie mających ani przytułku bezpiecznego ani pracy.
Wbiegali razem z żołnierzami do gmachu, składali do skrzyń dokumenty, zabijali paki i wynosili. Niektóre skrzynie spadały z trzaskiem i hałasem na załamaniach schodów, toczyły się nadół i rozsypywały się. Wtedy niosący je ludzie wszczynali popłoch, biegali w zamieszaniu, szukając nowych skrzyń, inni szybko przeglądali rozsypane papiery, chowali do kieszeni, za cholewy butów, do czapek.
W kilka dni później Łotysze i Finnowie na placach Kremlu szkolili naprędce sformowane bataljony z kulisów chińskich, rozrzuconych przez obalony rząd carski w przyfrontowym pasie, a teraz zebranych zewsząd i przeznaczonych do obrony nowych władców.
Wojska te wchodziły w skład oddziału karnego wszechrosyjskiej „czeki“.
W Moskwie, przy ul. Bolszaja Łubianka, w domu, należącym do towarzystwa asekuracyjnego „Kotwica“, ukryła się „wszechrosyjska komisja nadzwyczajna do walki z kontrrewolucją, sabotażem i spekulacją“.
Życie i śmierć 150-miljonowego narodu zostały oddane w ręce prezesa „czeki“ — Feliksa Dzierżyńskiego, posiadającego prawo kary śmierci bez zatwierdzenia wyroków przez Radę komisarzy ludowych i centralnego komitetu wykonawczego.
Legenda Kremlu odżyła...
Z poza grubych murów Kitaj-horodu, z zakamarków, z ciemnych lochów, z labiryntu mrocznych komnat, wąskich, potajemnych przejść, wynurzyło się straszliwe widmo cara Iwana Groźnego i jego kata wszechwładnego — Maluty Skuratowa. Za nimi sunęły, niby zgraja wilków, cienie pretorianów krwawych — ponurych „opriczników“, szalejących po całym kraju, pławiących się we krwi, wołających głosami złowróżbnemi: „Słowo i czyn“!
Widma z podziwem i strachem patrzyły na przechadzającego się po placu Kremlowskim małego człowieka o łysej czaszce, mongolskich policzkach, wargach i oczach.
Chodził, założywszy ręce do kieszeni wypłowiałego palta, a obok stąpał wysoki, chudy człowiek w szaro-zielonej kurcie i długich butach z cholewami. Szedł przygarbiony, zaciskając blademi dłońmi szarą, zniszczoną twarz, wykrzywianą przez zrywające się co chwila drgawki; nieruchomy wzrok wbijał w okrągłe kamienie starego bruku.
Słyszały widma słowa straszne, przerażające.
Dzierżyński opowiadał o pracy, wrzącej w „czeka“, o tysiącach męczonych i mordowanych ludzi, porwanych w domach i na ulicach przez żołnierzy łotewskich i chińskich.
— Żadna tajemnica nie pozostanie w cieniu! — szeptał Dzierżyński, zaglądając w oczy Lenina. — Umiemy zmusić do szczerości, o, umiemy!
Lenin zaciskał ręce i patrzył dokoła ostrym, twardym wzrokiem. Gdy padał na tłoczące się, niewidzialne widma, pierzchały w popłochu, w lęku niewypowiedzianym.
Dzierżyński zatrzymał się i rzekł:
— Dziś będę prowadził śledztwo w sprawie zamachu. Waszego szofera Wołodzimirowa przywiozłem tu. Przychodźcie, towarzyszu, posłyszycie rzeczy ważne. Koniecznem jest, abyście słyszeli!
— Kiedy?
— spytał Lenin.
— Dziś wieczorem... — szepnął Dzierżyński.
— Przyjadę...
Rozstali się i poszli w różne strony.
Cienie starego Kremlu spoglądały oczami, pełnemi rozpaczy i strachu niemego.
Zerwał się wiatr mroźny.
Widma rozwiały się, jak mgławica nad moczarami.
Wtedy wychynęły inne zjawy. Blade, pokrwawione, umęczone cienie ludzi zmarłych przez długie pasmo wieków w lochach katowni kremlińskiej.
Wykrzywiały twarze straszne, miotały długie ręce pod nisko zwisające chmury, śniegiem brzemienne, śmiały się bezdźwięcznie, cieszyły się radością wściekłą, bluzgały przekleństwami i wzdychały jękliwie:
— Zemsta za nas...! Zemsta za nas...!
Te cienie jęczące tworzyły korowody ponure. W zwojach zamieci wyły i pląsały, wznosiły się coraz wyżej, igrały z płachtą czerwoną, łopocącą na wieży, śmiały się przeciągle i znikały, tonąc w wirach i strugach smagającej śnieżycy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.