Lekarz swojego honoru (Calderón, tłum. Porębowicz, 1887)/Dzień Pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Lekarz swojego honoru
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Zgiełk polowania; wjeżdża na koniu Don Henryk i pada, za nim wbiegają Don Arias i Don Diego, nakoniec król Don Pedro).
Henryk.

Imię Chrysta, ratuj-że mię!

Arias.

Łaski Nieba!

Król.

Co się stało?

Arias.

Koń się spłoszył, pomknął strzałą
I runął z infantem na ziemię.

Król.

Jeśli ma murom Sewili
Takie wybijać pokłony,
Lepiéj mu było w te strony

Nie zachodzić, a siedzieć w Kastylji.
Henryku, bracie mój!

Diego.

Królu!...

Król.

Ocknął się?

Arias.

W jednéj minucie
Stracił puls, kolory, czucie.
Jaki nam cios!

Diego.

Ile bólu!

Król.

Śpiesz, don Ariasie, bezzwłocznie
Do téj kwinty niedalekiéj,
Gdzie nam należnéj opieki
Nie odmówią; infant spocznie
Po upadku, przyszedłszy do siebie.
Mnie zaś zaraz konia dawać:
Trudno mi tutaj zostawać
Dłużej, bo choć w téj potrzebie
Winienbym, aż się przesili
Stan ten, nad brata wezgłowiem
I nad tem szacownem zdrowiem
Czuwać, dziś chcę być w Sewili.
Tam pomyślnych wiadomości
Oczekuję.

(Odchodzi).
Arias.

Król surowy:
Tu oto dokument nowy
Hartu czyli nieczułości.
Kiedyż-bo tak brat rodzony
Nieludzko i niełaskawie
Odchodzi brata?...

Diego.

Szalony!
Zmilcz i zważ, że jeśli ściany
Mają uszy, las też żyje
I ma wzrok, my mamy szyje,
A katowi topór dany.

Arias.

Jeżeli wam się podoba,

Don Diego, mieszkańcom owym
O wypadku infantowym
Donieście. Nie, — raczéj oba
Nieśmy go, gdzie się ocuci.

Diego.

To najroztropniejsza rada.
Chciałbym rzec: Niech świat przepada,
Gdy mój pan do życia wróci.

(Wynoszą infanta).



SCENA II.
(Kwinta don Gutierra. Wchodzą dońa Mencia i Hiacynta niewolnica).
Mencia.

Z dworującéj ponad kwintą
Wieży wzrokiem za nim biegłam,
I choć twarzy nie spostrzegłam,
Czuję, że się, Hiacynto,
Stało nieszczęście. Rwał cwałem
Junacki rycerz po błoniu
Na tak rozhukanym koniu,
Że się na wietrze zbujałym
Zdał ptakiem; — a mówię ptakiem,
Bo mu pierze pióropuszu
Furkało na kapeluszu,
Niby skrzydła nad rumakiem.
A łąka z słońcem się na téj
Girlandzie o dank spierały,
Bo nieba blaski jéj dały,
A łąka dała jéj kwiaty,
Z taką ochotą zazdrosną
Bawiąc się z tym wiatru gońcem,
Że raz wydawał się słońcem,
A raz wydawał się wiosną.
Wtem koń gwałtowniéj podfrunął
I upadł; — ze skutkiem takim,
Że co przedtem było ptakiem,
Skoro ptak na ziemię runął,
Stało się różą; i w ślad
Zawichrzyło się na łące

Niebo, wiatr, ziemia i słońce,
Ptak i rumak, promień, kwiat.

Hiacynta.

Do pałacu wchodzi, pani...

Mencia.

Kto taki?

Hiacynta.

Gromada ludzi.

Mencia.

Jakiś we mnie strach się budzi..
Niosą go?... Ludzie nieznani.




SCENA III.
(Wchodzą don Arias i don Diego z infantem, którego sadzają w krześle).
Diego.

W domach z szlacheckiemi godły
Taki ma walor wysoki
Krew królewska, że w téj porze
Wprost do waszego nas kroki
Niezawahanych powiodły.

Mencia.

Ha! Co to spostrzegam? Boże!...

Diego.

Spójrz, pani. Infant don Henryk,
Króla Piotra brat dostojny,
Z koniem padł u waszéj bramy.
Tu bez zmysłów go dźwigamy.

Mencia.

Boże mój, wypadek jaki!

Arias.

W któréj mu pani komnacie
Chwilowy spoczynek dacie,
Nim odzyska dech i zbierze
Omdlałe siły. Lecz co to?
Seńora?...

Mencia.

Don Arias?...

Arias.

Wierzę,

Że mi sen po zmysłach pisze,
To co widzę i co słyszę.
Więc gdy lube marząc plany
Gorejący, zakochany
Infant zjeżdża do Sewili,
U twych wrót, w téj saméj chwili
Powitanie, — w stanie tym...
Sen że?...

Mencia.

Bogdaj było snem!

Arias.

Twa bytność tutaj co znaczy?

Mencia.

Cicho; dowiesz się; — a raczéj
Myśl odwróćmy na sposoby
Trzeźwienia czesnéj osoby
Infanta.

Arias.

Któżby przewidział
Tak niefortunne spotkanie!

Mencia.

Przebóg! Słowa o tem nie rzec.

Arias.

Czemu?

Mencia.

Czci méj salwowanie
W tem. — Do sąsiedniéj komnaty,
Gdzie damasceński kobierzec,
Na dywanie w złote kwiaty
Nieść go; zbyt to podłe łoże,
Lecz na téj skromnéj pościeli
Wypocznienie znaleść może.
— Nagotuj bielizny świeżéj,
Aromatów do kąpieli,
Hiacynto, jak należy
Dla tak zaszczytnéj usługi.

(Hiacynta wychodzi).
Arias.

Infanta twojéj opiece
Oddaję, pani; sam lecę
Na skrzydłach w don Diega ślady
Szukać leków, szukać rady.

(Wychodzą oba).
Mencia.

Odeszli. Zostałam sama.
Ha, któż w tak okropną próbę
Śmie honorowi na zgubę
Dozwolić, by się łzom brama
Ócz otwarła; kto śmie słowy
Rozbić wrota téj śniegowéj
Wieży, gdzie żar był zakuty,
Co dziś w popioły rozsuty
Jest ruiną i powiada:
Tu była miłość... Com rzekła?
Miłość... Echa dźwięk przepada...
Zwiał się. Znów jestem, czém byłam.
Nie! Niech tajemnicę wróci
Wiatr, co mi z wargi uciekła,
Bo choć rozwiana, stracona,
Mogłaby wyszeptać ona,
Czego ja nie domówiłam
I o czem myśleć się boję
Nawet, bo dziś z praw przykazu
Uczucie moje — nie moje;
Bo dziś w tę chwilę mozolną
Jeśli jeszcze czuć mi wolno,
To by chęć przytłumić lubą.
Dziś cnota stali się próbą,
Jak złoto w ogniowéj fali
I jako magnes na stali,
Dyament na dyamencie
I w ogniu ruda metali.
Tak mój honor w tym momencie
Hartuje się tém zdławieniem
Serca, gdzie tkwią wszystkie szały.
Jeszcze był niedoskonały!...
Łaski nieba!... Niech więc żyje
Milczeniem, co mnie zabije. —
Henryku! Seńor!

Henryk.

Kto woła?

Mencia.

Bogu dzięki!

Henryk.

Ha! Gdzie jestem?

Mencia.

Tu, gdzie znajdzie Miłość Wasza
Kogoś, co nad własne zdrowie
Szczęścia życzy jego głowie.

Henryk.

Wierzę w nie, póki anioła,
Co jest przy mnie, wiatr szelestem
Powietrznych skrzydeł nie spłasza.
Dłonie po oczach przesuwam
I myślę: We śnie-li prawię,
Czy-li to marzę na jawie,
Czy razem i śnię i czuwam.
Sza, bo fantazyą ostudzę
I kwiat czarodziejstwa zwarzę.
Jeśli to prawda, że marzę,
Niechaj się nigdy nie budzę,
A niechaj nigdy nie zasnę,
Jeśli jawą jest to jasne
Zjawienie; o niech z niem zwiążę
Duszę moję!...

Mencia.

Zamilcz, książę,
A dbaj o zdrowie i życie,
Które niech w wieków rozkwicie
Trwa feniksem własnéj chwały,
Co raz po raz zmartwychwstały
Ptakiem, płomieniem i żarem,
Stosem, urną i popiołem,
Rodzi się, żyje, trwa, kona
Ojciec i syn sobie społem.
— Czyj ten dom, wnet się dowiecie.

Henryk.

Nie chcę, bo czar się rozplecie.
Gdy żyję i patrzę w ciebie,
Dość szczęścia, bo jestem w niebie;
Dość szczęścia, bom dobył nieba,
Gdy prawdą jest, żem za grobem.
Chwały-ż jeszcze szukać trzeba,
Gdzie żyją anieli tacy?...
Toż i niecham próźnéj pracy
Dochodzić, jakim sposobem
Tu się wziąłem, czyje modły
Ciebie mi, piękna, przywiodły;

I nowem życiem rozkwitam,
Żyjąc tu, gdzie ty oddychasz.
Reszty nie słucham, nie pytam.

Mencia.

Czas te łaski rozczaruje
I te blaski porozprasza.
Teraz proszę, jak się czuje
Na zdrowiu Wysokość Wasza?

Henryk.

Nigdy się nie miałem lepiej.
Ból w nodze, gdy się ukrzepi,
Zniknie.

Mencia.

Ratunek cudowny:
Na upadek tak gwałtowny
Spokój wiele dopomoże.
Już właśnie, dostojny panie,
Przygotowano posłanie:
Ubogie darujcie łoże
I zbytnią niegodność domu
Zechciejcie usprawiedliwić.

Henryk.

Mencio, zaczynam się dziwić:
Przemawiasz, jak zamku pani.
Jest-żeś nią?

Mencia.

Nie jestem, książę.
Dom ten ma tego za pana,
Komu ja sama poddana.

Henryk.

Ha! Któż on?

Mencia.

Kawaler zacny,
Don Gutier Alfonso Solis,
Wasz sługa, mój mąż i pan.

Henryk (zrywając się).

Wasz mąż?

Mencia.

Tak jest, mąż mój, książę.
Uważ seńor na twój stan.

Wszak utrzymać się na nodze
Nie możesz.

Henryk.

Co? Mogę, mogę.




SCENA IV i V.
(Wchodzi don Arias).
Arias.

Do stóp waszych, panie, dążę,
Ucałować je podchodzę,
Dzięki składając losowi,
Którego łaska stanowi
O naszém życiu.

(Wchodzi don Diego).
Diego.

Wysokość Wasza niech w komnaty owe
Zejść raczy; wszystko gotowe
Z takiéj pieczołowitości
Pani domu, że nic zgoła
Fantazya przydać nie zdoła.

Henryk.

Don Arias, dajcie mi konia,
Dajcie mi konia, don Diego,
Precz za te mury złowieszcze.

Arias.

Co mówisz?

Henryk.

Konia — raz jeszcze.

Diego.

Książę...

Arias.

Uważ...

Henryk.

Płonie Troja
Duszy mej; jak Eneasza
Strachem pożaru wypłasza.
Ach, Arias, przygoda moja
Nie przygoda, ale znak

Méj śmierci; i słusznie tak,
Że mię niebieskie dekrety
Umrzeć w to miejsce zesłały,
I za to dzięki im, — gdzie ty
Ożeniona i szczęśliwa,
Aby jedne śpiewy brzmiały
Ślubom twym i mojéj trumnie.
Rumak pod tych murów cieniem
Ujrzawszy się, zachciał dumnie
Poderwany uniesieniem,
Że w drodze słońce spotykał,
Sądząc się przedzierzgnion w ptaka,
Tak iść o lepsze z promieniem,
Jak się z wiatrami borykał.
Ha! Nie blask zbił mi rumaka.
Zwalił się pod twoje progi,
Bo mu dom ten w poprzek drogi
Górą zazdrości się spiętrzył,
A niema na ziemi zwierza,
By się takim nie rozjętrzył
Widokiem i nie zgryzł wędzidła
I jeźdźca nie wyparł ze strzemion.
Twojéj cudownéj mi skrzydła
Krasy osłoniły życie,
Lecz stoję przed nią oniemion
I smutny widząc, że na to
Śmierci mię wydarła wprzód,
Bym życiem płacił za cud,
A smutny to cud, o nieba,
Gdy mu śmiercią świadczyć trzeba.

Mencia.

Ktoby słyszał Wysokości
Waszéj skargi, żal, wymówki,
Mógłby o méj dobréj sławie
Powziąć pewne wątpliwości,
Zarówno i was krzywdzące.
Jeśli wiatr, co je rozprószył,
Szumem dźwięków nie przygłuszył
I coś na świat się uroni,
Niech je ma odpowiedź zgoni:
Z zarzutem w jednéj być cenie
Winno usprawiedliwienie: —
Książę w uczuciach swych hojny

I w swym wyborze łaskawy
I w swych żądaniach przystojny,
Jeśli mię duma nie mroczy,
Raczyłeś obrócić oczy
Swe na mnie. Dobréj mi sławy
Nie odmówi twój szacunek,
Doświadczywszy, że cześć moja
Była zawsze górą lodu,
Od któréj kwietna armata
Grzeczności skrzepła śród lata.
Z jakiegoż więc dziś powodu
Wiedząc, żeś szukał daremnie
Przedmiotu swych chęci we mnie,
Bom im nigdy nie schlebiała
Na kochankę za ambitna,
A na małżonkę za mała, —
Żalisz się i skarżysz książę?
A teraz, gdy tak niewieściéj —
Przebacz — chciałam bronić cześci,
Pokorną instancyą wnoszę:
Nie odchodź z naszego — proszę —
Domu, na szwank tak widoczny
Narażajac cenne życie.

Henryk.

Tuż je utrzymam, sądzicie?




SCENA VI.
(Wchodzą Don Gutierre i Kokin).
Gutierre.

Do stóp Waszéj Wysokości
Gnę się, jeśli mię nie zrani
Twój blask, o słońce Hiszpanii
I sławo hiszpańskich włości!
Smutku pełna i radości
Głowa ma k’tobie się chyla,
A dusza śród lęków tyła
To patrzy, to lśnię i kona,
W tym blasku w orlicę zmieniona,
W tym ogniu zmieniona w motyla,
Smutna z owego zdarzenia

Co osłoniło w téj chwili
Żałobą ziemię Kastylji,
A wesoła z ocalenia
I z tego że się nie zmienia
Jasność, coć siada nad czołem.
Patrz, jaki we mnie te społem
Uczucia wywarły skutek:
Kto widział w radości smutek,
Kto widział smutek wesołym,
Niechaj na próg mój poziomy
Dostojności twéj powaga
Wstąpić, panie, się nie wzdraga.
Tak słońce oświeca domy
Złote i topazy słomy
Na strzesze chaty wieśniaczej.
Niech twe słońce zatem raczy
Tu odpocząć; wszak z własności
Praw tam pałac, gdzie król gości,
Sfera słońc, gdzie ją słońce znaczy.

Henryk.

Mile w waszym cnym umyśle
Widzę takie chęci szczere,
Wierzę téż w nie, don Gutierre,
I tak je w pamięci kreślę,
Jak o ich prawości myślę.

Gutierre.

Z łaskawości jesteś słynny.

Henryk.

Więc chociaż ten dom gościnny
Stał się — powiadam niekłamnie —
Sferą przedostojną dla mnie,
Jak nią jest dla gwiazdy innej,
Rzucić go jestem skazany;
Upadek mój, jak się trwożę,
Życie mię kosztować może
Nie tylko z powodu rany,
Ale z téj zahamowanéj
Chęci, co duszę zbezsila,
Każąc łask się wyrzec tyla.
Póki pewnego zwątpienia
Nie zbędę, w wiek mi się zmienia
Każda tu przebyta chwila.

Gutierre.

Macież tak ważne powody,
Panie, że dla nich musicie
Narażać to cenne życie,
Które w poświacie pogody
Niech laur stroi wiecznie miody?

Henryk.

W Sewili dzisiaj być muszę.

Gutierre.

Zbyt śmiały, jeśli się kuszę
Na książęce wpływać plany,
Lecz jako wierny poddany...

Henryk.

A jeśli wierzyć was zmuszę
Racyą mą?...

Gutierre.

Żądać nie śmiałem.
Szaleństwem jest godnem kary,
Wglądać w wysokie zamiary.

Henryk.

Słuchaj: Przyjaciela miałem,
Co był i duszą i ciałem
Mną drugim.

Gutierre.

Szczęsnym go mienię.

Henryk.

Odjeżdżając, całe mienie:
Kobietę, którą wielbiłem,
Świat mój — jemu powierzyłem;
Słuszna-ż, że mi przyrzeczenie
I wiarę, jak zdrajcy prości,
Kłamał w méj nieobecności?

Gutierre.

Nie.

Henryk.

Innego zrobił panem
W sercu, mnie dotąd oddanem,
I inny teraz w niém gości.
Ona też w zachwycie cala,
Weń się już tylko wsłuchała.
I możeż nie trysnąć z pod powiek.
Łzami kochający człowiek,
Serca nie wykrwawić z ciała?

Gutierre.

Zaiste, książę.

Henryk.

Więc skoro
Tak los na mnie urok rzucił,
Że gdziekolwiek-bym się zwrócił
W oczy mi się każdą porą
Zazdrość ciska krwawą zmorą
I otrząsać ją daremno...
Ot, znowu stoi przede mną
Precz goniąc, — toż choć w otchłanie
Skryję się, choć i zostanie
Ona, jéj cień pójdzie ze mną.

Mencia.

Pierwsza — powiadają — rada
Kobiecie z prawa należy.
Niech przysłowiu książę wierzy,
I tej, któréj na mnie spada
Mus przestrodze, co powiada:
Nie traćcie w zazdrościach miary.
Druhowi, który wam wiary
Nie dotrwał, dajcie cierpliwi,
Niechaj się usprawiedliwi.
Nie każda jest godna kary
Wina — i niech was nie łudzą
Owéj popędy zazdrości;
Śmiałym jest, kto prawo rości
W głąb’ przepatrzyć duszę cudzą.
Gdy się rozwagą ostudzą
Żale, może go nie zganią.
Wysłuchajcie wasze panią
Potem; uległa i ona
Pewno przemocą zmuszona;
Ja prawie, że ręczę za nią.

Henryk.

Nie, nie!

Diego.

Koń waszéj książęcéj
Mości już czeka przed drzwiami.

Gutierre.

Jeśli ten, co upadł z wami,
Nie dosiadajcie go więcéj.
Ja łagodności jagnięcéj

Mam w stajni konia, srokacza.
Gwiazdka na czole oznacza —
Bo i nad stadnicze gniazda
Świeci zła lub dobra gwiazda —
Że się w służbę wam przeznacza.
Rumak, panie, istny cud:
Jędrnych piersi, mocnych bark,
Krótką głowę ma i kark,
Jak z marmuru kuty przód,
Smukłą nogę, lekki chód,
Elementa wszystkie zlały
Nań swą dzielność i zapały.
Bo ma z przyrodzenia cech
Ziemią ciało, żarem dech,
Morzem pianę, wiatrem cały.

Henryk.

Doprawdy, nieladajaka
Rzecz, co lepsze, dojść odrazu:
Czy rumak według obrazu
Zmienion w rybę, płomień, ptaka,
Czy obraz takiego rumaka.

Kokin.

Tu ja wchodzę, więc precz konie.
Niech mi wasza poda dłonie
Mość książęca, albo nogi.
Korzę usta do podłogi...

Gutierre.

Odejdź stąd, głupcze, wygonię.

Henryk.

Pozwól, — nie jest bez humoru.

Kokin.

Żądano tutaj srokacza.
A z czego sens się wytacza,
I mnie, jego sobowtoru.

Henryk.

Ktoś jest?

Kokin.

Nie poznasz z ubioru
I stylu, jaki mój czyn?
Kokin, Kokinowy syn,
Pałacu tego masztalerz,
Krajczy koński, bo swój talerz
Z jego garniruję blin,

Kradnąc mu połowę siana.
A że to waszego dzień
Imienia, serdecznych tchnień
Składam hołd.

Henryk.

Mój dzień?

Kokin.

Rzecz znana.

Henryk.

Swoim zowę taki dzień,
Co jest wedle moich chceń.
Obsypany nieszczęść rojem,
Przez cóż mogę zwrać go swoim?

Kokin.

Prze to, żeście padli weń.
Mówię, jak kalendarz gada;
Jeśli się w nim tak nie czyta,
Bo ma odtąd stać — i kwita:
W dniu tym don Henryk przypada.

Gutierre.

Niech Wasza Wysokość siada
W siodło. Słońca rubinowa
Twarz do zimnych wód się chowa,
Zwełnionego boga gość.

Henryk.

Zabawili nas tu dość.
Piękna pani, bądź mi zdrowa!
Byś zaś wiedziała, że cenię
Radę, wnet niestałéj damy
O wymówkę zapytamy.
Źle leczę moje cierpienie,
Gdy mu zadaję milczenie.
Ha! już trudno; próżny płacz.
Ot, wyszedłem tu jak gracz.
Rzec nie mogę, abym źle grał.
On kochankę mi odegrał,
Ja mu odegrałem klacz.

(Wychodzą: Infant, don Arias, don Diego i Kokin).
Gutierre.

Moja urocza królowo,
Z którą istność życia dzielę,
Bo dwie dusze w jednem ciele,
A w dusz dwojgu jednakową

Myśl chowamy; patrz, o nową
Łaskę moja miłość prosi.
Kiedy nam niebo przynosi
Króla, śpieszy w czesne progi
Królewskie uściskać nogi
Wszystko, co się szlachtą głosi.
Pozwól odejść na przyjęcie,
Zwłaszcza, że księcia Henryka
Gdy go wypadek spotyka
Taki, odejść w tym momencie
Nie można; to wywichnięcie
Było przyczyną zaszczytu,
Jaki nam sprawił.

Mencia.

U świtu
Szczęścia mrok. Skądże się bierze
Nagły wyjazd?

Gutierre.

Mówię szczerze.

Mencia.

Wiem, — znajdziesz po dniach przesytu
U Leonory zbawienie...

Gutierre.

Luba, nie wspominaj o niéj.

Mencia.

Mężczyźni, tacy już oni!
Miłość, — po niéj zapomnienie.
Szały, — po nich zniechęcenie.

Gutierre.

Mencio, gdym nie widział słońca,
Uwielbiałem blask miesiąca.
Dziś, gdy słońce mię zachwyca,
Czemże przy niem twarz księżyca?
Słuchaj, jakie mi się wtrąca
W mój argument porównanie:
Świeci w noc na niebios stropie
Pochodnia w lazurów zatopię
Jak żagiel na oceanie...
Rozmajaczy się zaranie,
Niebo zapala latarnie
I wraz ciemność się rozgarnie,
Księżyc mroczy się i mieni,
Bo śród słonecznych promieni

Świecić nie wolno bezkarnie.
Tak mnie ona omamiła:
Nie wiedziałem, że ją piększy
Tylko odblask gwiazdy większéj,
Co mi dotąd lice kryła.
Tak, pochodnia mi świeciła,
Lecz tylko pochodnia owa,
Którą ty, ogniów królowa,
Zaćmiłaś, świateł pryzmacie,
Bo przy słonecznéj poświacie
Gwiazda najżywsza się chowa.

Mencia.

Tak twych gwarzeń słuchać lubię;
Lecz, poeto, hamuj wodze!

Gutierre.

Nie gniewasz się, że odchodzę?

Mencia.

Żądasz zbyt wiele; w téj próbie
Siłę mą i wolę gubię.

Gutierre.

Na cóż takie niepokoje?
Myślą będziemy oboje
Razem: ja w tobie, ty we mnie.

Mencia.

Już opierać się daremnie.
Bądź zdrów.

Gutierre.

Żegnaj, słońce moje.

(Wychodzi).
Hiacynta.

Tak smutne pani masz oczy...

Mencia.

Smutne tak, jak powód smutny.

Hiacynta.

Niby jakiś żal okrutny...
Ach, patrz, łza się za łzą toczy,
Jak perełki... Co cię tłoczy
Pani? Masz troski?

Mencia.

Istotnie.

Hiacynta.

Przychylność mą wielokrotnie
Wypróbowałaś...

Mencia.

Chcesz zatem,
Bym się wydała z méj światem
Duszy, czcią, i niepowrotnie
Straconém szczęściem? Niech będzie.
Słuchaj: Odkąd mię w Sewili
Ujrzał don Henryk, od chwili
Owéj prześladuje wszędzie.
Służył, ufał, że posiędzie.
Ojciec wierząc, że stanowi
O mem szczęściu, Gutierrowi
Dał mą rękę. Henryk wrócił,
Wspomnienie lube ocucił,
A teraz lubemu snowi
Honor grozi; — oto powieść.

(Odchodzi powoli).



SCENA VII.
(Pałac królewski. Wchodzą Dońa Leonora i Ines w mantylach).
Ines.

Już do kaplicy król w wielkiéj kompanii
Zbliża się; tu mu prośbę wręczysz pani.

Leonora.

Niech się nadzieja święci
Zemsty. Powtarzam krzywdę mą w pamięci.

(Wchodzą król, petenci, służba).
Głosy.

Miejsca!

Pierwszy petent.

Racz przejrzeć miłościwy panie,

Król.

Dobrze.

Drugi petent.

Majestat wasz niech me podanie uwzględni.

Król.

Zbadam.

Trzeci petent.

Zważ, co mię spotyka,
Mościwy królu!

Król.

Wystarczy suplika.

Żołnierz.

Przelękły, prośby nie umiem tłomaczyć...

Król.

Przelękły, czego?

Żołnierz.

Nie dość cię obaczyć?

Król.

Tak, prawda. Czego chcesz?

Żołnierz.

Wojskowo służę:
Awansu.

Król.

Nazbyt żądałeś niewiele,
By się ubierać w tchórze.
Daję ci rotę.

Żołnierz.

Do twych nóg się ścielę.

Starzec.

Ubogi jestem, proszę pożalenia.

Król.

Weź brylant, więcéj nie mam.

Starzec.

Z królewskiéj ręki!...

Król.

Żałować pierścienia?
By się próśb pozbyć wszystkich jednym razem,
Chciałbym świat widzieć brylantowym głazem.

Leonora.

Królu, do waszéj dobroci ogniska
Zbliżam się cała w trwodze.
Przychodzę prosić o wrócenie części
Słowy, co mówią jękami boleści,
Boleścią, która łzami z ócz mi tryska.
Przychodzę prosić u was, lub u nieba.

Król.

Podnieś się, pani, tak prosić nie trzeba.

Leonora. (podnosząc się).

Jestem...

Król.

Zbyteczna, aby was słuchali
Owi; — odejdźcie z sali.

(Suplikanci wychodzą).
Leonora.

Pedro, którego sprawiedliwym mieni
Świat; kastylijskie przedostojne słońce,
Gdzie na ziem nieprzemierzonéj przestrzeni,
Hiszpański Jowisz władając, ślesz gońce
Naokół — z miecza skrzesane, promieni
Krwawe kolisko, co śród chmur ze złota
Na karki Maurów ogniami miota.

Eleonora łaski twéj przyzywa;
Imieniem pięknéj Andaluzya czci mię,
A nie z piękności ten zaszczyt mi spływa,
Moja zła gwiazda dała mi to imię:
Kto mówi piękna — mówi nieszczęśliwa,
Bo biedna, któréj taki blichtr się imie!
Choćby jéj piękność była cieniem cienia
Już jéj niedolę niesie i cierpienia.

Wlubił się we mnie z pierwszego spotkania
Jeden z rycerzy waszych, który oby
Był bazyliszkiem mojego kochania,
Zazdrośną żmiją méj wiośnianéj doby.
Za spojrzeniami poszły pożądania;
Za niemi czułość, tak, że już sposoby
Wszelkiemi świadczyć zaczął swéj tęsknicy
Zorze witając i zmierzch w méj ulicy.

Jakże opowie dusza moja smętna,
Że na zaloty te patrzeć skazana,
Z powodu ludzkich oczu zrazu wstrętna,
O tych szczerości westchnień przekonana,
Zrazu mu wdzięczna, a potem już chętna,
Z chętnéj się stałam tkliwa, zakochana.
Bo miłość zanim szczytu rang swych dopnie
Przechodzi różne hierarchiczne stopnie.

Mała iskierka roznieca pożogi,
Wiatru dech lekki wiedzie z sobą burze.

Mały obłoczek zbóż zatapia brogi,
Blade jest niebo, zanim złote róże
Słońca oświecą horyzontu progi.
Taka i miłość; — z małych smutków duże.
I na to iskra, wiatr, obłok, tęsknota,
By się z nich ogień brał, burze, zgryzota.

Przysięgą świętą klął się, że zaślubi...
O, to na serca kobiece przynęta,
Zdradziecki rybak wie, co serce lubi.
Aż w sieć te biedne zwabi i opęta
I precz odrzuci, ledwo przyhołubi.
Mówić nie mogę daléj żalem zdjęta,
Na wargach mi się drżących skarga gubi,
Że mię oszukał... jakby było nową
Rzeczą złamane w takich ustach słowo.

Z takim warunkiem wszedł do mego domu;
A choć mój honor, królu, dotąd czysty,
Bowiem w miłości hojna, strzegłam sromu
I kroczyłam w nim, jak w zbroi ognistéj, —
Że nie przychodził do mnie pokryjomu,
Tak bardzo błąd mój stał się oczywisty,
Że lepiéj było cześć stracić wistocie,
Niż czysta — światu jawić się w sromocie.

Żądałam prawa — lecz jestem uboga.
Wnosiłam skargi — lecz on możny w wpływy,
Teraz co począć, nie wiem — ja nieboga,
Bo pojął żonę, królu miłościwy.
Więc tu mi żądać daj u tronu proga:
Niech tak skrzydziwszy, koszta niegodziwy
Za mój internat w klasztorze poniesie.
De Solis — królu — don Gutierre zwie się.

Król.

Pani, słuszność waszéj strony
Rozumiem, będąc Atlasem,
Który barki swe poddawa
Całemu brzemieniu prawa.
Don Gutierre ożeniony
Pretensyj, jakie wasz rości
Honor, wypełnić w całości

Nie może. Choć w każdéj mierze
Sprawiedliwość ja wymierzę,
Własny wasz rozsądek czuje,
Że wracać nie potrzebuje
Czci, którą chowacie całą,
Sprawiedliwą też się zdało
Wysłuchać uniewinnienia,
Gdyż przemawiać za swą sprawą
Obie strony mają prawo.
Odejdźcie uspokojona,
Leonoro, że sam pilnéj
Staranności tu dołożę;
Nie będziesz pani zmuszona
Rzec raz drugi, że on silny,
A ty słaba, gdym ja królem.
Lecz oto Gutier nadchodzi.
Mógłby, widząc cię tu, pani,
Domyślić się, o co chodzi.
Skryjcie się w owéj komnacie,
Za kotarą poczekacie
Aż do skończenia rozprawy.

Leonora.

Słucham was, królu łaskawy.

(Kryje się).



SCENA VIII.
(Wchodzi Kokin).
Kokin.

Jak cień chodzę z kąta w kąt:
Gdzieś mi pan się zawieruszył;
Sam nie umiem wyleść stąd.
O! do przeniebieskich kul,
Co spostrzegam? toć to król.
Ujrzał mię; już się napuszył.
Daj Bóg, by tam była miętka
Ziemia, gdy mu przyjdzie chętka
Przekolibać mie z balkonu.

Król.

Kto jesteś?

Kokin.

Ja, panie?

Król.

Tak.

Kokin.

Jestem zawsze tem, czem zechce
Abym był, majestat tronu.
Czem innem być mię nie łechce,
Bo mi jeden mędrzec radził,
Abym życie tak prowadził,
Bym był zawsze, czem król każe.
Więc tak z królem chodząc w parze,
Byłem, będę, zawsze jestem
Za królewskim gotów giestem,
Cały uchem, nogą cały
Ruszać uszy i pedały.
Więc za pozwoleniem waszem
Schodzę wam, panie, z widoku,
Jeżeli nie krokiem pewnym,
To przynajmniéj pewny w kroku[1].

Król.

Pomyślę, że waść jest kpem;
Mówisz mi to, o czém wiem,
A kto jesteś, — cię pytałem.

Kokin.

Ja téż odpowiedzieć chciałem
Na wasze ważne pytanie,
Lecz się zląkłem, wielki panie,
Byś usłyszawszy, com zacz,
Nie zechciał mię bez pardonu
Przerzucić na dół z balkonu,
Że ku królewskiéj osobie
Przystąpiłem — ot, tak sobie,
Oraz, że urząd piastuję,
Którego nie potrzebujesz.

Król.

Jakiż to urząd piastujesz?

Kokin.

Jestem niezbędnym biegusem,

Wszech nowin roznosicielem,
Wszech stosunków stręczycielem,
A oszukam jednym susem
Nowicyusza i przeora.
Według tego, kto da więcéj,
Przedstawiam w skórze jagnięcéj
Lub wilczej, kogo się zdarzy,
W każdym domu ma komora.
Tymczasem stoję na straży
Posiadłości don Gutiera,
Gdzie swoje racye odbiera
Z mojéj dłoni południowe
Jedna andaluska klacz.
Mam sobie spokojną głowę,
Ni się nudzę, ni się nużę,
Kiedy mojéj klaczy służę.
Oto, panie, com jest zacz.
Jestem, królu, śmiechu mistrzem,
Jestem uciechy ochmistrzem,
Jestem gustu szambelanem.
Widzisz przecie, jak mu służę; —
A nie dziw się téż, że tchórzę
Przed tak przedostojnym panem,
I żem rychło odejść rad.
Myślę: Król, co się nie śmieje,
Mógłby, sądząc mię włóczęgą,
Plecy kijem skropić tęgo,
Lub poświęcić nogą zad.
Ot, co jest.

Król.

Więc mi powiadasz,
Że na śmiechu zęby zjadasz?

Kokin.

Tak, mój królu; i gdy chcesz,
Żebym to pokazał dzisia,
Zaczynam rolę trefnisia.

(Nakrywa głowę).
Król.

Bardzo dobrze, — ani słowa,
A kiedy cię korci głowa,
Zróbmy zakład.

Kokin.

Zakład jaki?

Król.

Trwasz w tém mniemaniu do końca,
Że rozśmieszać umiesz?

Kokin.

Jużci.

Król.

Każdy raz, gdy ci się uda
Rozśmieszyć mię, dam sto skudów;
Lecz jeśli w ciągu miesiąca
Nie dokażesz, zamiast skuda,
Wszystkie zęby wybić każę.

Kokin.

Widzę — niech mi Bóg odpuści —
Omyłkę w takim podziale,
I szanse nierówne wcale.

Król.

Czemu?

Kokin.

Bo będę na dudka
Wystrychniony; jak? — rzecz krótka:
Kiedy kogo chichot ruszy,
Powiadają: zęby suszy.
Więc suszyć twe memi łzami
Jest to znowu drwić z natury.
Król — mówią — tak jest ponury,
Że lubi wyszczerzać zęby,
Więc śmiech zawsze mając w ustach,
Chcesz w moich czynić wyręby?
Ale przystaję; niech będzie.
Przynajmniéj mi się udało
Mieć czas jakiś skórę całą,
Bo przez miesiąc będę wszędzie,
W pałacu, czy na ulicy
Bezpieczny, że na pętlicy
Nie dam zwisnąć swéj osobie
I brodzie pozwolę zaróść.
A potem — niechaj już sobie
W gębie méj zamieszka starość.
Śpieszę się, panie mój słodki,
Przygotować me łaskotki,
I zawczasu już się cieszę,
Że rozśmieszę, że rozśmieszę.

(Wychodzi w podskokach).



SCENA IX.
(Wchodzą: Don Henryk, don Gutierre, don Diego, don Arias i służba).
Henryk.

Racz mi, najjaśniejszy panie,
Podać dłoń, niech ucałuje.

Król.

Jakże cię, bracie, znajduję?

Henryk.

Zażyłem nadspodziewanie
Więcéj obawy, niż bólu.

Gutierre.

I mnie, miłościwy królu,
Pozwól, niechaj choć niegodny
Téj wielkiéj łaski dostąpię.
Kraj, który twa noga depce,
To oceanu step wodny,
Kędy swoje blaski kąpie
Pochodnia niebios dwoista.
Witajże nam, pozłocista
Gwiazdo dnia w pięknéj kolebce
Andaluzyi, któréj syny
Głowie twéj chcą pleść wawrzyny.

Król.

Właśnie na was, don Gutierre...

Gutierre.

Cofasz rękę, miłościwy
Panie?

Król.

Żal mi tu zanoszą.

Gutierre.

Musi być niesprawiedliwy.

Król.

Kto jest, proszę cię, szlachcianka
Dońa Leonora z Sewili?

Gutierre.

Odrzec nie waham się chwili:
Nad wszystkie sewilskie rody
Słynie z cnoty i urody.

Król.

Jakie to zobowiązania,

Których waszmość nie dotrzymał
Z niegrzeczności czy pustoty?...

Gutierre.

Nie będę kłamstwa się imał,
Bo się kłamstwem nie zasłania
I to wobec tronu zwłaszcza,
Kto zna cześć rycerskiéj cnoty.
Służyłem jéj i w zamiarze
Przywiedzenia przed ołtarze.
Na czasu nieprzewidzianéj.
Rafie zbiły się me plany.
Z stosunkiem tym się nie kryłem
I do domu jéj wchodziłem
Otwarcie, lecz obowiązek
Żaden na méj czci nie cięży.
Potém jak dwoje gałązek,
Kiedy się ich splot rozpręży
Rozeszliśmy się; ja wolny
Pojąłem żonę w Sewilli;
Dońę Mencyą de Acuńa.
Mieszkam z nią w podmiejskiéj willi,
Szczęście nasze niezmącone.
Za złą radą, — bo źle radzi,
Kto na niesłuszne prowadzi
Uroszczenia, — Leonora
Żalów wypełniwszy łzawnik,
Chcę mię przywieść do rozwodu;
A choć nie znajdzie powodu
Doń najwykwintniejszy prawnik,
Ona z podejrzeń obłędu
Dopatruje się w tém względu
Dla mnie; — lecz pięknéj kobiecie
Czy brakło kiedy na świecie
Względów, ilekroć zechciała?...
W takiem zaślepieniu cała
Pragnie, władco mój i panie,
Skargę swą do tronu wnieść
Za zgwałconą rzkomo cześć.
Z drugiéj strony, ja w pokorze
Ku stopom waszym się korzę:
Niech za honor odpowiada
Głowa ma, za prawo szpada.

Król.

Jakiż to niespodziewany
Powód tak nagiéj odmiany?

Gutierre.

Królu! czyż to nie codzienny
Wypadek, że człowiek zmienny?

Król.

Lecz w takie ostateczności
By wpaść po takiéj miłości,
Racya musi być niezwykła.

Gutierre.

Nie nalegaj, miłościwy
Panie; ja szlachcic godziwy
Mówić źle o nieobecnéj
I niebronionéj kobiecie
Za czyn zawsze miałem niecny.

Król.

Więc istnieją przecie racye!

Gutierre.

Istnieją; lecz pozwolicie
Rzec, że gdyby od wyznania
Zależało nawet życie,
Wypowiedzieć mi zabrania
To, co wiem, rycerska prawość.

Król.

A jeżeli ja chcę wiedzieć?

Gutierre.

Błagam was, panie!...

Król.

Ciekawość.

Gutierre.

Zważcie!...

Król.

Dość proszę; — nie sięgaj
Za mą dobroć, bo na duszę!...

Gutierre.

Błagam, królu, nie przysięgaj.
Strwożony tym gniewu giestém,
Wolę przestać być, czem jestém,
Niż cień widzieć na twém czole.

Król (n. s.).

Głośno wyznać go zniewolę,
Prawdę zdołam tak wybadać.

Będzie mogła kłam mu zadać
Leonora, jeśli kłamie;
Jeżeli zaś prawdę powie, —
Słysząc, przynajmniéj się dowie
Leonora, że wiem o niéj.
(Gł.) Słucham.

Gutierre.

Czoło mi się płoni,
Lecz rzec muszę, gdy król gniewny.
Wchodząc do niéj nocy pewnej,
Usłyszałem szmer w przyległym
Pokoju, a gdy podbiegiem,
Miałem jeszcze czas zdaleka
Spostrzedz jakiegoś człowieka,
Jak z balkonu na dół skoczył.
Goniłem, — w ulicę zboczył
I znikł, — twarzy nie dostrzegłem.

Arias (n. s.).

Co to słyszę? Wielkie nieba!

Gutierre.

Ona, choć na potępienie
Miała usprawiedliwienie
I słuszne, — chcę zawsze wierzyć, —
Nie mogłem związku powierzyć
Naszego takiéj powadze.
Miłość i cześć, to dwie władze
Tak nierozerwalne w duszy,
Że ten, kto honor naruszy,
Obraża razem i miłość,
Bo każda na jednéj skaza
Drugiéj niechybna obraza.




SCENA X.
(Wychodzi z ukrycia Leonora).
Leonora.

Przebacz, najjaśniejszy panie,
Lecz mi odwagi nie stanie
Dotrzymać téj nieszczęść fali,
Co się na mnie nędzną wali.

Król (n. s.).

Zgadłem, kłamał, — na Bóg żywy!
Dowód spadł w porę jak grom.

Leonora.

Znękanej, uległéj łzom
Żaden przymus niegodziwy
Ludzkich praw już niezapłoni.
Niech prawda z łez się wyroni
Resztką; choćby memu czołu
Wykwitł stąd rumieniec sromu,
Mniéj mi życie stracić znaczy,
Kiedy mój honor w rozpaczy,
Niż cześć i życie pospołu.
Don Arias był w moim domu.

Arias.

Wstrzymaj się, seńona, proszę,
A ty, najjaśniejszy panie,
Pozwól, niechaj się ogłoszę
Mścicielem nad świętokradcą,
Coby drasnął cześć téj pani.
Była w domu Leonory
W ów dzień pewna dama młoda,
Któréj zyskałem fawory,
I któréj przedślubny wianek
Śmierć wzięła z czoła dziewiczy.
Ja natarczywy kochanek
Jak ten, co następstw nie liczy,
Bo mu rozum się przesłania,
Wszedłem za nią do mieszkania
Leonory, nim zdołała
Przeszkodzić. — Nagle przybywa
Don Gutierre. Zlękła cała,
Gniewna, w bocznym mię ukrywa
Pokoju;... źle cześć swą mieści,
Kto w takich razach pozwala
Powodować się niewieściéj
Trwodze. Wszedłem, a głos męski
Słysząc, nie ważąc już skonu,
Skoczyłem na dół z balkonu.
Lecz jeślim wtedy z orężem
Nie stanął, myśląc, że mężem
Jest pani, dziś błąd poznawszy
Rozprawy pragnę z nim krwawszéj.

Niech wasz majestat wyznaczy
Szranki; potwarca obaczy,
Że Leonora niewinna.
Myślę zaś, że szlachcicowi
Ta wolność z praw się stanowi.

Gutierre.

Ja tu zaraz...

(Dobywają szpad).
Król.

Co to jest?
Taki nieskromiony giest?
Ręce do szpad i przede mną?
Czyż na mą zmarszczoną brew
Patrząc, w oczach wam nie ciemno?
Gdzie ja, tam buta i gniew?
Precz! — Niech mi obu zabierze
Straż; zaprowadzić na wieżę.
Jeszcze jestém nie surowy,
Że nie strącam z karku głowy.

(Wychodzi).
Arias.

Gdy przeze mnie dobréj sławy
Pozbyła, na mnie trud cięży
Przywrócić ją; to jest prawy
Rygor szlacheckich oręży.

Gutierre.

Nie tak bardzo mię rozczula
Gniew i nieżyczliwość króla,
Jak się fatalnością smucę,
Że do Mencyi dziś nie wrócę.

(Wychodzą pod strażą).
Henryk (n. s.).

Mencyą dzisiaj pod pozorem
Łowów, gdy męża tu strzegą,
Mogę odwiedzić wieczorem.
Chodźcie ze mną, don Diego;
Muszę zamiar mój wykonać:
Już zwyciężyć mi — lub skonać.

(Wychodzi).
Leonora.

Mrę z gniewu. Niech cię skarze Bóg,
Fałszywéj wzorze poczwary,
Niewdzięczny, zmienny, okrutny,

Bez czci, bez Boga, bez wiary,
Żeś niewinnéj mnie i smutnéj
Cześć pogrzebał w wzgardy trunie.
Niech na ciebie zemstą runie
Niebo! Oby ból cię truł
Ten samy, co mnie dziś truje,
Byś zmaczawszy we krwi ręce,
Wił się tak w śmiertelnéj męce,
Jak w téj chwili ja się wiję.
Ten sam grot niech cię zabije,
Którym ty zabijasz. Amen.
Łaski nieba, cześć straciłam!
Śmierć znalazłam, łaski nieba!









  1. W oryg.:...con mi pies de compas
    Si no con compas de pies.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.