Przejdź do zawartości

Kwiat majowy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Proboszcz spędził kilka godzin popołudniowych w Walencji. Wracając do domu zatrzymał się na placu Glorieta przed gmachem dawnej Komory celnej.
Była godzina szósta. Słońce rzucało światło pomarańczowe na szczyt olbrzymiego gmachu, czyniąc mniej ponurym zielonawy odcień poczerniałych od deszczów wentylatorów. Na tle przezroczystego błękitnego nieba uwydatniał się zdobiący ów szczyt posąg Karola III. Przez barjery balkonów donosiła się wrzawa pełnego pracowitych pszczół ula, wołania, przytłumione śpiewy oraz zgrzyt metalowych nożyc branych i odrzucanych znowu co chwila.
Wreszcie w szerokich drzwiach gmachu ukazała się chmara robotnic wychodzących z bliższych pracowni. Niby fala perkalowych spódnic chlusnęła na plac. Z koszykami na rękach o podwiniętych rękawach dziewczęta podskakiwały jak wróbelki nawołując się i tworząc grupy przed gmachem na placu, na którym znajdowało się kilka budek z napojami chłodzącemi. Przestrzeń między owemi budkami mierzyli przechadzający się strażnicy.
Proboszcz stanąwszy na chodniku wśród sprzedawców gazet, przyglądał się wesołym dziewczętom w białych chustkach nasuniętych na czoło, w których wyglądały niby zbuntowane zakonnice o bezwstydnem spojrzeniu. Niektóre bowiem z nich mierzyły swym wzrokiem mężczyzn od stóp do głowy, jakgdyby chciały obedrzeć ich z ubrania.
Dostrzegł Rosetę, która odłączywszy się od jednej z grup zbliżała się ku niemu. Towarzyszki jej czekały na inne robotnice ze znajdujących się dalej pracowni. Silą rzeczy musiały wyjść na plac później. Czy wracał do domu? A więc dobrze; pójdą razem. Nie ma najmniejszej chęci dłużej tu czekać.
Ruszyli w kierunku Grao. Proboszcz stąpając ciężko i w dodatku, jako marynarz, niepewnie, nie mógł nadążyć za zwinną dziewczyną, nie umiejącą iść inaczej jak szybko, pełnym wdzięku krokiem przy jednoczesnem łopotaniu fałd spódnicy jakby jakiejś flagi na statku.
Brat chciał wziąć od niej koszyk, aby jej ulżyć. Podziękowała mu jednak. Była przyzwyczajona do noszenia koszyka na ręku i inaczej nie potrafiłaby chyba iść.
Nie doszedłszy jeszcze nawet do mostu Proboszcz zaczął mówić o swej barce, o ukochanym Kwiecie majowym dla którego zapominał prawie o istnieniu Dolores i Pascualeta.
Nazajutrz rozpoczynano połów w zaprzęgu na który wypływały wszystkie barki. Teraz dopiero zobaczą wszyscy co warta jest jego barka! Przecież była najlepszą ze wszystkich!... Spuszczono ją wraz z innemi zawczasu na wodę. Stała więc z niemi teraz w porcie. Jakże się jednak różniła od reszty! Wyglądem swoim zwracała na siebie uwagę, jak panna strojna z miasta wśród brudnych dziewcząt wybrzeża.
Był w Walencji celem zakupu przyborów, mających usunąć drobne braki w wykończeniu szczegółów dodatkowych barki. Mógłby się założyć, że nikt z pośród najbogatszych właścicieli, owych, którzy zjadali sami, co połów dał najlepszego, nie narażając się na najmniejsze niebezpieczeństwo, nie przybrał barki tak pięknie jak on.
Wszystko jednak ma koniec. Również więc i hymn pochwalny śpiewany przez Proboszcza o zaletach nowej barki musiał się skoczyć. Umilkł przed Hutą Figuetes, słuchając teraz z kolei utyskiwań Rosety na nikczemne postępowanie dozorczyń fabrycznych.
Jedną z robotnic doprowadziły do tego, że musiała potargać im włosy. Dobrze, że Roseta i matka zadawalały się małem. Lecz niektóre z robotnic były naprawdę nieszczęśliwe! Musiały bowiem pracować jak murzynki, aby wyżywić leniwego męża i stadko małych dzieci, których usta nieustannie pochłaniały dawany im chleb...
Zdawałoby się rzeczą niemożliwą, aby te kobiety wśród nędzy podobnej chciały się jeszcze bawić...
Z poważną miną i umiarkowanemi gestami jasnowłosa, dumna i nieprzystępna, choć wychowana wśród łobuzów wybrzeża, dziewczyna, zaczęła opowiadać swemu bratu historję drastyczną, używając przytem wyrażeń jaskrawych, jak kobieta, która wie wszystko; mowa jej tak była jasna, że najbardziej ordynarne wyrazy ześlizgiwały się po czerwieniejących jej wargach nie zostawiając śladu po sobie żadnego. Mówiła o jednej z pracownic, znanej ze złego prowadzenia się, która teraz nie mogła pracować mając rękę złamaną. Pobił ją mąż przyłapawszy z jednym z licznych jej przyjaciół. Taka bezwstydna! A ma przecież czworo dzieci!...
Proboszcz uśmiechnął się dziko. Ręka złamana! Do djabła! To jeszcze nic wielkiego! Głupstwo! Z taką kobietą należy się obchodzić ostro. Życie z podobną żoną, to istna męczarnia. Tacy jak on, niech Bogu dziękują, że mają żony uczciwe, w domu zaś spokój!...
— Tak, rzeczywiście, tacy mają za co dziękować, — odrzekła Roseta, spoglądając na brata z ironiczną pobłażliwością. Słowa te jednak były wypowiedziane w ten sposób, że Proboszcz nie dostrzegł w nich złośliwości.
Aż się mienił na twarzy z oburzenia, słuchając opowiadania o złem prowadzeniu się kobiety, zupełnie mu nieznanej, której nieszczęśliwemu mężowi również nieznanemu nawet z imienia współczuł z głębi serca. Podobne bezeceństwa doprowadzały go do wściekłości. Bo i jakże? Mąż upada pod ciężarem pracy, ażeby zarobić na chleb dla żony i dzieci, potem zaś, wracając do domu, zastaje niewierną w objęciach kochanka! Czyż to nie może doprowadzić do zbrodni, za którą ostatecznie człowiek pokutuje do końca życia? Nieraz już twierdził, że zgubą mężczyzn są kobiety. Tak, szkaradne kobiety! Wnet się jednak poprawił, żałując tak kategorycznego twierdzenia. Wszak Dolores i Roseta stanowiły wyjątek.
Oświadczenie to jednak niewiele mu pomogło, siostra bowiem korzystając z poruszonego tematu, tak ulubionego przez nią i jej matkę, zaczęła mówić w uniesieniu ze drżeniem w głosie:
— Ach, to mężczyźni, mężczyźni są winni wszystkiemu!
Nieraz z matką mówiły, o tem, że każdy z nich jest gałganem albo głupcem. Że kobiety są takie a nie inne, to tylko wina mężczyzn. Bo i któż gorszy młode dziewczęta? O, wie coś o tem dobrze z własnego doświadczenia! Gdyby była głupią i uwierzyła któremu z nich, kto wie, coby z nią teraz było? A kto psuje mężatki? Także mężczyźni. Gałgan potrafi je namówić do złego, głupiec zaś, nie widząc nic, nie może złemu zapobiec póki czas. Wystarczy spojrzeć na Toneta.Czyż nie byłaby usprawiedliwioną Rosario, gdyby chciała postępować źle chociażby dlatego tylko, by się odemścić swojemu mężowi za jego łajdactwa?... Co zaś do głupców, to nawet nie potrzeba dawać przykładu. Przecież w Cabanal znają wszyscy tych mężów, którzy sami są winni, że ich żony źle się prowadzą.
Mówiąc zaś to, przybrała taki wyraz twarzy, że Proboszcz mimo swej prostoduszności spojrzał na pytającym wzrokiem. Wnet jednak oddalił od siebie wszelką myśl podejrzliwą, tłumacząc łagodnie siostrze, że ludzie zazwyczaj przesadzają we wszystkiem co mówią. Wśród ludzi bowiem nie brak złych języków. Z każdej rodziny potrafią zażartować. Wyśmieją wierność żony i powagę męża. W sposób najgorszy zakłócą spokój w rodzinach. Wszystko to jednak czynią bynajmniej nie dlatego aby komuś zaszkodzę, lecz tylko aby się zabawić. Nie mają Boga w sercu, jak powiada don Santiago.
— Czyż możnaby było żyć w spokoju, słuchając wszystkiego co mówią? Czyż nie posądzają nawet Dolores? I cóż?... Jak myślisz? O co posądzają? Czy uwierzysz? Tonet bywa za często z nią razem. Wszak to śmiechu jest warte! Czyż można przypuszczać choć na chwilę, aby tak dobra żona mogła popełnić jakąś niewłaściwość? I z kimże, w dodatku? Z Tonetem! Z Tonetem, który ją szanuje jak matkę!
I Proboszcz mimo, że się czuł pokrzywdzonym przez posądzenia niesłuszne dotyczące jego żony, zaśmiał się na ich wspomnienie z wyrazem pogardy i głębokiej wiary pobożnego prostaczka, wobec którego ktoś się ośmiela zaprzeczyć mocy cudownego obrazu Najświętszej Dziewicy znajdującego się w jego miejscowości rodzinnej.
Roseta spojrzała pilnie na Proboszcza zwalniając kroku. Jej oczy głębokie zastanawiały się nad tem, czy śmiech jego był szczery... Trudno było jednak w to wątpić. Śmiał się zupełnie naturalnie. Był daleki od wszelkich podejrzeń.
Spostrzeżenie to rozgniewało ją tak dalece, że odruchowo, nie zastanawiając się co z tego może wyniknąć, zawołała z przejęciem:
— Mówię: każdy mężczyzna jest albo gałganem albo głupcem!
I zdawało się, że spojrzeniem swem pragnęła zaliczyć Proboszcza do owej drugiej kategorii mężczyzn.
W końcu mimo swej prostoduszności Proboszcz zaczynał rozumieć. Jakto?... Ktoż to był głupcem? Może on?... Czy Roseta to miała na myśli?... A więc niech w takim razie mówi wszystko... wyraźnie!
Byli już na pół drogi. Przystanęli na chwilę przed krzyżem. Proboszcz blady gryzł grube swe stwardniałe o przytartych paznogciach palce marynarza.
— Powiedzże więc wszystko wyraźnie!
Roseta jednak nic nie mówiła. Zaniepokoiła ją bladość i wyraz odrętwiały dobrodusznej twarzy jej brata. Mając dobre serce, zaczęła żałować, że może powiedziała za wiele.
Nie, nic nie wiedziała, dochodziły ją tylko plotki niepotrzebne. Dobrzeby było jednak unikać tego i starać się, o ile to jest możliwe, aby Tonet jaknajmniej przebywał w jego domu.
Proboszcz słuchał słów Rosety przychyliwszy usta do krana studni znajdującej się w pobliżu krzyża i pijąc łapczywie, jakgdyby pragnął zagasić ogień palący jego wnętrze.
Otarłszy niezgrabną ręką ociekające wodą usta ruszył dalej. Nie, to niemożliwe! Miałby być tak nieuprzejmym dla brata? Cóż biedny Tonet jest winien, że ludzie są tak bezczelni? Zamknąć drzwi przed nim, znaczyłoby to pragnąć jego zguby. Jeżeli się bowiem ustatkował nieco w ostatnich czasach, to tylko dzięki dobrym radom Dolores, o której mówią źle jedynie z zazdrości. Tak, jedynie z zazdrości!
Wyraził swe oburzenie na nieprzyjaciółki Dolores takim tonem i z takim naciskiem, jakgdyby również i Rosetę zaliczał do rzędu zazdrośnic.
Niech mówią, aż się wreszcie zmęczą! Skoro sam jest spokojny, może się śmiać ze wszystkiego. Toneta zaś uważa niemal za swego syna. Przypominał sobie doskonale, jak go niańczył i układając się razem z nim do snu w komórce barki zwijał się w kłębek zostawiając mu więcej miejsca na sienniku. Mogłoby się zdawać, że to było wczoraj. Czyż łatwo się zapomina o czemś podobnem?...
Prędzej się zapomina chwile szczęśliwsze, chwile wesołości, spędzone w traktjerni wraz z przyjaciółmi. Lecz skoro chodzi o głód, nawet gdy minie, do djabła! zawsze się myśli o towarzyszu niedoli... Biednego Toneta tak godnego współczucia należało uratować od zguby i uczynić zeń statecznego człowieka. Brat nie żałuje wysiłków. Tymczasem powiadają o nim, że jest głupcem!... Tak?... Dobrze! Ma jednak serce, które się nie może pomieścić w piersi...
Mówiąc zaś to uderzał się tak mocno, że się rozlegało dokoła jakby echo bębna.
Szli potem minut dziesięć nie rozmawiając wcale ze sobą. Roseta żałowała, że wszczęła podobną rozmowę, Pascualo zaś z pochyloną głową i zamyślony marszczył od czasu do czasu brwi i zaciskał pięści, jakgdyby zamierzał uczynić coś złego.
Doszedłszy do Grao skierowali się ku Cabanal.
Pierwszy przemówił Proboszcz czując potrzebę ulżenia swej duszy i podzielenia się swojemi ciężkiemi myślami, które się uwidoczniały w męczący go sposób w postaci zmarszczek na czole.
Dobrze, że ludzie tak mówią jedynie dla rozrywki, bo gdyby to było prawdą o, do djabła! nikt go jeszcze nie zna w okolicy. Sam siebie się boi w niektórych wypadkach. Lubi spokój i unika wszelkich nieporozumień. Nieraz ustępował innym na brzegu, był bowiem ojcem i nie chciał być awanturnikiem. Lecz niechże się nikt nie waży ruszyć tego co do niego i tylko do niego należy: pieniędzy i żony. Ze zgrozą przypominał sobie, że wówczas gdy wracał z Algieru z ładunkiem, był gotów w razie spotkania się z szalupą strażniczą stanąć pod masztem swej barki z nożem w ręku i przeszyć nim każdego kto się zbliży, chyba że sam musiałby paść wreszcie na pakunki zawierające jego fortunę. Co zaś do Dolores, zastanawiając się nad jej dobrocią, pięknością i postawą prawdziwej pani, za którą mogłaby słusznie uchodzić, myślał nieraz — dlaczegożby miał o tem nie powiedzieć? — myślał nieraz, że gdyby ktoś mu ją zabrał, udusiłby go w jednej chwili, potem zaś biegałby ulicami gryząc wszystkich jak wściekły pies. O, tak, niech nie myślą, że on zawsze jest łagodnym jak oswojony pies; gdy się wścieknie, wtedy biada całemu światu! Chyba że sam legnie... Lepiej jednak niech mu nie zakłócają spokoju i szczęścia zdobytego ciężką pracą.
Pascualo wymachiwał rękami nie spuszczając oczu z Rosety, jakgdyby to ona miała mu zabrać Dolores. Nagle jednak umilkł czyniąc ruch niezadowolenia, że może powiedział za wiele w chwili uniesienia. Krępowała go teraz obecność siostry. Z zadowoleniem więc rozstawał się z nią gdy już doszli do miejsca, gdzie się rozchodziły ich drogi do domu, polecając jej by nie zapomniała pozdrowić matki.
Aż do późnej nocy Proboszcz nie mógł zapomnieć o tem spotkaniu. Dopiero gdy załoga Kwiatu majowego przybyła do niego celem otrzymania jego zarządzeń, o niczem już więcej nie wiedział. O niczem! Wśród członków załogi znajdował się również i Tonet, nie zdradzający najmniejszego zmieszania. Proboszcz nie wątpił więc, że wszystko, co o nim mówiono, było nieprawdą. Serce mu nic nie mówiło, więc też o nic go nie mógł podejrzewać.
O niczem nie pamiętał, mówiąc o wyruszeniu nazajutrz na morze. Kwiat majowy musiał iść w parze z mną barką wynajętą przez niego. Skoro Bóg pozwoli, nie omieszka zbudować podobnej do Kwiatu majowego.
W jednego ze swych marynarzy wierzył jak w wyrocznię. Był to wuj Batiste najstarszy rybak w Cabanal. Siedemdziesiąt lat życia zawartych w tym szkielecie obciągniętym pergaminem przemawiało przez cuchnące tytoniem czarne usta, wydając zań rady praktyczne i przepowiednie morskie. Młody właściciel barki przyjął go, wiedząc, że nie będzie mógł wiele pomóc bezsilnemi rękami, liczył jedynie na jego doskonałą znajomość morza i brzegów.
Od przylądka San Antonio aż do Canet, jak olbrzymią była zatoka Walencji, nie było miejsca, któregoby nie znał wuj Bathie i gdyby się mógł zamienić w stynkę, pływałby przy samem dnie, wiedząc zawsze gdzie się w danej chwili znajduje. Nawet powierzchnię morza, tak niemą dla innych, umiał odczytywać, zgadując co się pod nią kryje.
Zdawało się, że z pokładu barki widział wszelkie nierówności dna morskiego. Rzuciwszy tylko okiem mógł z całą pewnością powiedzieć, czy płynie ponad zwartą masą wodorostów, czy też nad tajemniczemi wzgórzami, których unikają starannie rybacy w obawie, że się zaczepią o nie i porwą sieci. Znał doskonale kręte głębiny nadające się do ciągnienia sieci. Ciągnął też je w owych labiryntach nie natrafiając nigdy na skały podwodne ani wodorosty, które tak łatwo mogą zniszczyć sieci i pozbawić korzyści z połowu. Wśród ciemnych nocy, gdy nic nie było widać dokoła i nawet światło barki nikło wśród mgły, wystarczało mu liznąć sieci językiem, aby rzec z całą pewnością, w jakiem miejscu znajduje się barka. Możnaby było myśleć, że to jest djabeł, który spędził siedemdziesiąt lat w towarzystwie barwen i polipów.
Posiadał również wiele innych wiadomości: ten kto wyrusza na połów w dzień zaduszny naraża się na zagarnięcie w swe sieci zwykle jakiegoś topielca, ten zaś, kto w uroczystość doroczną pomaga nieść krzyż święty z Grao, może być pewien, że nigdy nie utonie.
Sam też dlatego żył tak długo i czuł się zdrów mimo swych siedemdziesięciu lat nieustannego niemal przebywania na morzu. W dziesiątym roku życia już miał odciski pod pachą, ciągnął bowiem liny jak wół. A nietylko się zajmował rybołówstwem. Ze dwanaście razy był w Hawanie. Nie było to jednak to samo, co teraz. Chłopcy usługujący jako lokaje lub robotnicy na olbrzymich jak miasto statkach nazywają siebie marynarzami! Wtedy się pływało na innych okrętach mniejszych wprawdzie, dumniejszych jednak niż Barcelona, załadowanych winem, które miało być wymienione na cukier na Kubie. Właściciele zaś ich w płaszczach i w kapeluszach wysokich zasługiwali na jaknajwiększy szacunek. Prędzejby się świat skończył, niż miałoby zabraknąć na pokładzie lampki przed obrazkiem Chrystusa z Grao. Umiano też zawsze odmawiać różaniec przy zachodzie słońca.
— O! zupełnie inne były wtedy czasy! I ludzie byli lepsi, — powtarzał zazwyczaj wuj Batistet poruszając poważnie głową o pomarszczonej twarzy z koźlą bródką i wyrzekając na bezbożność i zarozumiałość czasów obecnych. Na potwierdzenie zaś słów dodawał zwykłe swoje zaklęcie marynarskie.
Proboszcz słuchał go zawsze z zadowoleniem. Stary ten marynarz przypominał mu wuja Borrasca, dawnego jego mistrza. Niekiedy zaś zdawało mu się nawet, że słucha słów swego ojca. Inni jednak członkowie załogi, Tonet, dwóch marynarzy i chłopak, śmieli się ze starego, mówiąc, że nie powinien już pływać, lecz objąć stanowisko zakrystjana, które napewno dla niego zarezerwuje don Santiago.
Ach łotry! Zobaczą go na morzu. Nieraz jeszcze nadarzy mu się sposobność nazwania ich tchórzami.
Nazajutrz ożywiła się cala dzielnica Barracas. Wieczorem miały wypłynąć na morze parami barki z ludźmi zdobywającymi na nich chleb swój codzienny.
Co roku wyruszali mężczyźni na podobną wyprawę, mimo to kobiety przeważnie się niepokoiły, myśląc o niepewności, której miały doznawać w ciągu długich okresów.
Właściciele zmęczeni ostatniemi przygotowaniami oglądali w porcie swe barki. Próbowali, czy dobrze funkcjonują bloki, naciągali liny, podnosili, to znowuż opuszczali żagle, mierzyli głąb luku, układali zapasowe płótna i liny, liczyli kosze i naprawiali sieci, wreszcie zanosili dokumenty do urzędów portowych, ażeby dumni i wiecznie niezadowoleni panowie raczyli je podpisać.
Około południa Proboszcz wracając do domu na obiad, zastał w kuchni matkę rozmawiającą o czemś z Dolores ze łzami w oczach.
Na kolanach trzymała jakieś zawiniątko. Ledwo ujrzała syna, zwróciła się do niego z wyrzutami.
Czyni tak jakgdyby nie był wcale ojcem. Dowiedziała się o tem, że również i jej wnuczka Pascualeta zabierają na Kwiat majowy jako kota, aby się przyzwyczajał do morza. Czy to możliwe? Więc jakże to? Dziecko ośmioletnie, które mogłoby jeszcze się trzymać spódnicy matczynej, albo się bawić w norze swej babki, ma wyruszyć z mężczyznami, narażając się na trudy i niewiadomo jakie niebezpieczeństwa?...
Stanowczo się sprzeciwiała. Nie należy chłopca tak męczyć. Ponieważ zaś matka milczy a ojciec ma dzikie zachcianki, ona jako babcia musi wmieszać się w sprawę, musi przeszkodzić popełnieniu tej zbrodni.
— Chodź, Pascualet, babcia cię woła!
Djabelski jednak chłopak odziany w nowe żółte ubranko flanelowe, bosy, jak wymagało jego zajęcie, z pasem szerokim sięgającym piersi, w berecie czarnym nasuniętym na ucho, w bluzie nadętej jak kula, chodził dumnie naśladując starego wuja Batiste i robił miny do swej babci niezadowolony z obrazy jakiej doznał z jej strony, skoro mogła żądać pozostawienia go na lądzie.
Nie, za nic nie poszedłby do babcinej traktjerni. Babcia i sama będzie mogła zjadać swe podwieczorki. On jest mężczyzną i wyruszy na morze wraz z drugim kotem na Kwiecie majowym.
Rodzice się śmieli z małego zuchwalca. Zuch Pascualet! Mógłby zacałować go ojciec.
Tona tymczasem płakała jakby bliskim był śmierci, aż się oburzył Proboszcz, Lepiejby było, żeby matka nie jęczała tak głośno. Mógłby ktoś myśleć, że mordują chłopaka... Nie dzieje się przecież nic niezwykłego. Pascualet wyruszał na morze jak to było z jego ojcem i dziadkiem. Czyż babcia wolałaby aby się wałęsał? Ojciec pragnąłby ażeby synek był dzielny i pracowity, jak również ażeby się nie bał wody, z której się ma utrzymanie. Niech syn ma tyle, aby mógł dobrze żyć po śmierci ojca. Nic się nie stanie złego chłopcu na morzu, ale gdy będzie wiedział, co to jest barka, nikt go nie oszuka. Nieszczęście każdemu się może przytrafić. Tak, ojciec utonął, to prawda, nie znaczy to jednak, że każdy rybak koniecznie musi również skończyć w ten sposób.
— Dosyć już, dosyć! Nie należy się ośmieszać!
Tona jednak nie mogła się uspokoić. Wszyscy chyba w tym domu poszaleli. Ciągnęło ich przeklęte morze, aby wygubić całą rodzinę. Nie będzie mogła żyć spokojnie. Ach, gdyby opowiedziała te straszne sny! Cierpiała na samą myśl o niebezpieczeństwach, na jakie narażony był syn, a teraz nie dosyć jeszcze tego: musi myśleć o wnuczku.
Proboszcz słuchając obojętnie matki, usiadł przy stole na którym się znajdowała już parująca patelnia. Niepotrzebne te strachy!
— Siadaj jeść, Pascualet!...
Ojciec pragnął aby syn jego był najlepszym marynarzem zpośród mieszkańców Cabanal. Aby zaś skończyć wreszcie rozmowę, którą uważał za niepożądaną, zapytał co matka trzyma na kolanach w zawiniątku.
Tona rozpłakała się znowu. Przyniosła upominek nasuwający może przykre myśli... Zgromadziła niewielkie swe oszczędności, ażeby móc kupić synowi pas ratunkowy przy pomocy przyjaciółki pewnego maszynisty ze statku angielskiego.
Wyjęła z zawiniątka szeroki bardzo giętki pancerz korkowy. Proboszcz uśmiechnięty przyjrzał się mu bliżej. Dobry! Czegóż też nie wymyślą ci ludzie! Słyszał o podobnych pasach i chciał nawet mieć jeden u siebie, mimo, że sam pływa jak tuńczyk i nie potrzebuje żadnych przyrządów do pływania.
Cieszył się z otrzymanego podarunku jak dziecko i przerwawszy obiad zaczął przymierzać pas, który był tak szeroki, że zapierał mu oddech. Śmiał się sam z siebie. Wyglądał jak foka.
Podziękował matce. Utonąć w tym pasie rzeczywiście trudno, lecz zato można się udusić .Weźmie jednak z sobą.
Rzucił go tymczasem na ziemię. Skorzystał z tego Pascualet i włożył z wielkim trudem na siebie pas, z którego wyglądała tylko głowa i kończyny. Mógłby uchodzić za żółwia okrytego pancerzem.
W chwili, gdy kończono już obiad, wszedł Tonet z owiniętą szmatami ręką. Uderzono go wczesnym rankiem. Mówił zaś o tem w ten sposób, że brat nie śmiał dopytywać się bliższych szczegółów. Nie zwrócił też uwagi na dziwny jakiś wzrok Dolores. Znowu musiał popełnić jakieś szaleństwo. Widocznie pokłócił się z kimś w traktjerni.
Z ręką bezwładną nie mógł się przydać na barce. Zostanie na lądzie i dopiero po paru dniach brat go zabierze. Nie przypuszcza aby dłużej jeszcze dokuczała mu ręka. Brat już zresztą będzie wiedział czy połów jest dobry i czy jego pomoc potrzebna.
Podczas gdy Proboszcz w odpowiedzi na to, mówiąc powoli, wyrażał żal z tego powodu, że brat nie może mu teraz towarzyszyć na Kwiecie majowym. Tonet i jego bratowa pochyliwszy głowy unikali nawzajem swego wzroku, jakgdyby czemś zawstydzeni.
Przed wieczorem zaczęto czynić bliższe przygotowania do wyprawy barek w zaprzęgu.
Około stu barek z górą uszykowało się w podwójnym szeregu z pochylonemi masztami, wyglądającemi jak najeżone lance oddziału wojskowego. Wierzchołki ich kołysały się nieustannie z pewnym wdziękiem. Barki z wyglądu przypominały do pewnego stopnia starożytne galery, zbrojną flotyllę Aragonji, albo też małych statków Rogera de Lauria, siejących postrach na Morzu Sródziemnem.
Rybacy z miną odważną i z narzędziami na plecach tworzyli poszczególne grupy niby wojsko gromadzące się na brzegu Salou, celem wyruszenia na podobnych a może gorszych jeszcze barkach na zdobycie Majorki. Widok mnóstwa prostych barek miał w sobie coś legendarnego. Możnaby było myśleć, że są to okręciki średniowiecznej Aragonji o trójkątnych żaglach, niosące trwogę Maurom Andaluzji, jak również ukazujące się groźnie pod uśmiechniętem niebem Grecji.
Cała ludność podążyła na brzeg. Kobiety i dzieci biegały po piasku, szukając wśród mnóstwa maszt, lin i kadłubów połączonych w pary, barki, na której się znajdowali ojcowie lub inni członkowie ich rodzin. Co roku odbywała się podobna wyprawa w głąb morskiej pustyni. Mimo grożącego niebezpieczeństwa zdobywano w ten sposób chleb codzienny w tajemniczych głębinach, które niekiedy dają swe bogactwa życzliwie, niekiedy zaś buntują się, grożąc śmiercią marynarzom odważnym.
Po deskach ułożonych pochyło i łączących barki z brzegiem wędrowały tam i z powrotem nogi nieobute, spodnie żółte, twarze ogorzałe od słońca, a raczej nędzne stado rodzące się i umierające na brzegu i nie znające zazwyczaj innego świata jak tylko błękitne bezkresy. Owi ludzie na których nie czyniło żadnego wrażenia grożące im niebezpieczeństwo, narażeni nieraz nawet na śmierć, wyruszali na morze dlatego, by inni mogli zasiąść przy stole nakrytym białym obrusem i zastawionym półmiskami pełnemi jakby jakichś klejnotów koralowych, albo ryb pożywnych pływających w smacznym sosie.
Nędza nie obawiała się niebezpieczeństw, aby tylko zadośćuczynić wymogom dostatku.
Zaczynało zmierzchać. Ostatnie w okresie letnim moskity pękate i olbrzymie brzęczały w powietrzu roziskrzonem światłem jak pyłkiem złota. Morze nawet poza obrębem portu aż do samej linji horyzontu, na której się zarysowywał jak słaby obłoczek szczyt Mongo, było zupełnie spokojne.
Wsiadano bez przerwy na barki. Mężczyźni znikali coraz bardziej z brzegu. Kobiety rozmawiały z ożywieniem o pogodzie, o zapowiadającym się szczęśliwie połowie, o związanych z porą roku nadziejach zdobycia chleba poddostatkiem. Chłopcy nieobuci, w ubraniach przesiąkniętych zapachem smoły, biegali po brzegu wypełniając ostatnie zarządzenia właścicieli barek i zabierając przygotowane uprzednio suchary i baryłki z winem.
Wraz z nadejściem wieczoru wszystkie załogi znajdowały się na pokładach swych barek. W ogólnej liczbie wyruszało na morze tysiąc osób z górą. Barki nie mogły jeszcze odpłynąć do chwili zakończenia przez dumnych urzędników odpowiednich czynności biurowych. Tłumy zgromadzone na brzegu niecierpliwiły się, jakby w oczekiwaniu na opóźnione przedstawienie.
Od niepamiętnych czasów panował pewien zwyczaj w chwili odbijania barek od brzegu. Wszystkie kobiety wybiegały na brzeg, aby złorzeczyć mężczyznom znajdujących się na sprzężonych barkach. Szyderstwa i żarty dojmujące wymieniano pomiędzy brzegiem a opuszczającemi port załogami, nie w złej, lecz raczej w dobrej intencji. Zwyczaj nakazywał, trzeba więc było powiedzieć coś tym chłopom wyruszającym spokojnie na połów i zostawiającym w osamotnieniu swe żony.
Zwyczaj ten był tak zakorzeniony wśród ludności rybaczej, że mężczyźni zawczasu przygotowywali całe kosze kamieni, których rzucaniem z barki odpowiadali na złorzeczenia pożegnalne idące ku nim z brzegu.
Była to zabawa dzika, godna mieszkańców wybrzeży Levantu, gdzie żarty na temat dobroduszności mężów i niewierności żon opowiadano sobie nawzajem z pewną prostotą.
Zajaśniał różaniec latarni niby girlanda ognista, ciągnąca się wzdłuż wybrzeża portu. Wnet całe smugi świateł zalśniły ponad spokojną taflą wody. Latarnie zawieszone na szczytach masztów migotały jak gwiazdy zielone i czerwone. Na popielatem tle nieba i wody uwydatniały się czarne plamy poszczególnych przedmiotów. Również cały port, budynki i statki czyniły wrażenie rysunków wykonanych tuszem chińskim na szarym papierze.
— Odpływają! Odpływają!...
Rozpięte żagle przepuszczały światła znajdujące się poza niemi przy końcu molo, jak naciągnięta krepa lub delikatne skrzydła czarnych motyli.
Zgraja łobuzów podążyła na koniec molo ażeby pożegnać odpływających. Cóż to była za zabawa! Należało tylko nieraz dobrze się przychylić aby uniknąć pocisków rzucanych z barek.
Pierwsza para wypłynęła z portu powoli na słabym jeszcze wietrze kołysząc się jak byki leniwe zmuszane do biegu. Mimo ciemności rozpoznawano poszczególne pary i tych, którzy się znajdowali na ich pokładach.
— Żegnajcie! — wolały żony rybaków. Szczęśliwej podróży!
Łobuzy tymczasem podnieśli wrzask straszny, wyzywając.
— Ależ i języczki! — podziwiały dosadność wyrażeń znajdujące się za ową zgrają kobiety, śmiejąc się jak szalone, mimo że i same od czasu do czasu były obsypywane zniewagami.
Wszystko to czyniło wrażenie zbyt swobodnej karnawałowej zabawy, w której się łączyła rzeczywistość z udaniem.
— Bydlaki! Więcej jeszcze niż bydlaki! Wyruszają na morze, zostawiając żony samotne!... Biedny ksiądz będzie musiał opiekować się w szystkiemi. Muuu! muuu!....
Łobuzerja naśladowała ryczenie byków wśród wybuchów śmiechu zgromadzonych na molo tłumów. Zadość czyniąc niedorzecznemu zwyczajowi żegnano zniewagami mężczyzn udających się już może w objęcia śmierci. Ci zaś ze swej strony odpowiadali na to śmiechem i niemniej barbarzyńskiem dopełnieniem zwyczaju zanurzając ręce w koszykach z przygotowanemi uprzednio kamykami, które co chwila świstały w powietrzu jak kule i odbijały się od barjery kamiennej, nie mogąc ugodzić chowających się za nią rozigranych urwisów.
Piekielna wrzawa wzmagała się za każdem zbliżeniem się nowej pary barek ku wąskiemu ujściu portu.
Skoro zaś ochrypłe głosy umilkły na chwilę ze zmęczenia nieustannem ryczeniem, załogi wywoływały nowe wrzaski. Przykro było marynarzom, że para ich płynęła wśród ciszy. Zazwyczaj więc w podobnym wypadku ktoś z członków załogi rzucał przezornie głosem łagodnym pytanie:
— A cóż nam nic nie mówicie?
O! na to są zawsze gotowi! Znowu rozlegał się wrzask, który w pewnej chwili zagłuszał jedynie ryk rożków, dochodzący z barek. W ten sposób chłopcy znajdujący się na pokładach poszczególnych par dawali sobie nawzajem znak, aby się nie zgubić wśród innych barek płynących w tym samym kierunku.
Dolores stała wśród wrzeszczącej gawiedzi, jakgdyby się nie obawiała wcale rzucanych z barek kamyków. Nie były tak odważne inne jej przyjaciółki, które wolały zostać z tyłu. Nie długo jednak czuła się osamotnioną. Ktoś się zbliżał powoli ku niej z udaną nieuwagą aż wreszcie się prawie otarł o jej ramię.
Był to Tonet. Dolores czuła jak się jej podnoszą włosy na karku od pieszczotliwego oddechu szwagra. Odwróciła głowę, szukając wśród mroku oczu Toneta, pałających gorączką pożądania, i uśmiechnęła się zadowolona z tego niemego uwielbienia.
Po chwili po jej talji lekko przesunęła się drżąca ręka, ta sama, którą Tonet, jak to sam mówił przed kilku godzinami, nie mógł poruszyć, by nie odczuć bólu.
Wzrok obojga mówił to samo. Nareszcie mogli się cieszyć zupełną swobodą. Nie będą już zerkali na siebie ukradkiem, trwożliwie, z myślą o grożącem im niebezpieczeństwie. Będą sami, zupełnie sami przez jedną noc i drugą i może trzecią... aż póki nie wróci Proboszcz z synem. Tonet będzie spał na łóżku brata, jakgdyby był panem domu.
Uczucie występne, zakazana miłość, z którą się łączył podstęp wobec brata, budziły w nich obojgu dreszcz pożądania. Ciała ich przytulone do siebie drgały zwierzęcą rozkoszą, którą potęgowało poczucie popełnianej zbrodni.
Nowy wrzask łobuzów obudził ich z ekstazy miłosnej.
Proboszcz! Proboszcz!... O, płynie już, płynie Kwiat majowy.
Poczciwy Pascualo musiał być należycie uczczony podczas tak wielkiej uroczystości. Do wrzeszczących łobuzów przyłączyli się również i starsi mężczyźni pozostali na lądzie, a nawet kobiety nienawidzące Dolores.
— Bydlak! Skoro wyląduje, trzeba będzie zbliżyć się do niego z płaszczem ną ręku i przesłonić mu oczy, jak to czyni torero! — krzyczały tłumy.
I gorsze jeszcze rzeczy mówiono w szalonem uniesieniu z niezachwianą pewnością, że cios wymierzony nie padnie w próżnię. W stosunku do Proboszcza żart był zbyteczny. Mówiono mu prawdę, nic więcej.
Tonet drgnął w obawie, że będzie musiał usłyszeć coś bardziej jeszcze niedyskretnego od bandy dzikusów. Dolores jednak nie przejmowała się tem wcale i śmiała się bezwstydnie na cały głos, zadowolona z obelg rzucanych jej brzuchaczowi. Była nieodrodną córą wuja Paella.
Kwiat majowy wypływał powoli z portu. Właściciel barki zadowolony z tak niezwykłego pożegnaniie mu zgotowano, zawołał z pokładu:
— Cóż jeszcze? Mówcie, mówcie coś więcej!
Wyzwanie to rozdrażniło tłumy.
— Żąda, aby mu powiedzieć coś więcej? A więc dobrze! Teraz z pewnością umilknie ten głupiec.
Drgnęli kochankowie. Tuż bowiem przy nich głos jakiś zawołał w odpowiedzi na wyzwanie:
— Płyń bez obawy. Tonet zostaje, on zaś potrafi pocieszyć Dolores.
Proboszcz wypuścił ster z ręki i zerwał się z miejsca gwałtownie.
— Łotry — zaryczał. — Bydlęta!...
Miał już tego za wiele. Z nim samym mogli żartować jak się im podobało, ale rodziny tknąć nie wolno. To było wstrętne... podłe!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.