Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rodzice się śmieli z małego zuchwalca. Zuch Pascualet! Mógłby zacałować go ojciec.
Tona tymczasem płakała jakby bliskim był śmierci, aż się oburzył Proboszcz, Lepiejby było, żeby matka nie jęczała tak głośno. Mógłby ktoś myśleć, że mordują chłopaka... Nie dzieje się przecież nic niezwykłego. Pascualet wyruszał na morze jak to było z jego ojcem i dziadkiem. Czyż babcia wolałaby aby się wałęsał? Ojciec pragnąłby ażeby synek był dzielny i pracowity, jak również ażeby się nie bał wody, z której się ma utrzymanie. Niech syn ma tyle, aby mógł dobrze żyć po śmierci ojca. Nic się nie stanie złego chłopcu na morzu, ale gdy będzie wiedział, co to jest barka, nikt go nie oszuka. Nieszczęście każdemu się może przytrafić. Tak, ojciec utonął, to prawda, nie znaczy to jednak, że każdy rybak koniecznie musi również skończyć w ten sposób.
— Dosyć już, dosyć! Nie należy się ośmieszać!
Tona jednak nie mogła się uspokoić. Wszyscy chyba w tym domu poszaleli. Ciągnęło ich przeklęte morze, aby wygubić całą rodzinę. Nie będzie mogła żyć spokojnie. Ach, gdyby opowiedziała te straszne sny! Cierpiała na samą myśl o niebezpieczeństwach, na jakie narażony był syn, a teraz nie dosyć jeszcze tego: musi myśleć o wnuczku.