Przejdź do zawartości

Kto winien? (Orzeszkowa, 1921)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Kto winien?
Pochodzenie Ostatnie nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin – Łódź – Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Z plecami zgarbionemi pod grubą, poplamioną, połataną salopką, głowę w płóciennej szmacie, z pod której dobywały się roztargane pasma włosów, wyciągała ku pagórkowi śmieci, opasanemu drewnianą, dość wysoką ramą; ręce małe i które niegdyś kształtnemi być musiały, lecz teraz miały barwę zeschłego i przepalonego drewna, trzymały długi kij, z głęboko zakrzywionym krukiem, lecz były bezczynne. Drewniana rama, opasująca śmiecie, utrudniała jej bliski do nich przystęp. Więc też oczy jej z pod powiek obrzmiałych przesuwały się po ohydnym pagórku z błyskami niepokoju i pożądliwości, a zmięte wargi wypuszczały z siebie swe niecierpliwe teraz, niespokojne, syczące — Czyk-czyk! Czup-czyk-czyk!
Piesek zaś, który przed chwilą przeskoczył już był parę umieszczonych jedna nad drugą desek, stał się prawie niewidzialnym; bo elastyczne nagromadzenie prochów, ździebeł, przedmiotów imienia nie mających, uginając się pod jego sprężystemi skokami, tak go niekiedy zasypywało i okrywało, że na powierzchnię wydobywały się zaledwie końce kudłatych uszu lub wierzchołek grzbietu, porosłego kępami żółtej, splątanej sierści. Szukał, węszył, rozkopywał, zwijał się, zapadał w głąb, wydobywał się na powierzchnię, pobudzany i zagrzewany przez nieustannie mruczące i syczące w pobliżu: czup-czyk! szu-kaj! szu-szu-szu-kaj, czyk-czyk! szu-kaj!, aż poskoczył i wyciągniętej ku niemu ręce małej, ciemnej, drżącej podał u długiego pyszczka zawieszoną szmatę, po której poznać można było, że miała pierwotnie kolor czerwony. Ręka chciwie pochwyciła przedmiot i schowała go do płóciennej torby, a szare, zwinne stworzonko było już znowu na środku pagórka, węsząc, biegało po nim, rozgrzebywało je szybkiemi ruchami przednich kończyn, zatapiało się w nich i znowu, wydobywając się na powierzchnię, w radosnych podskokach przynosiło znowu ręce wyciągniętej ku niemu przedmiot jakiś, z trochą jeszcze metalicznego blasku, który ręka ta chciwiej niż poprzedzający pochwyciła i wrzuciła do płóciennej torby. Zaledwie zaś ta niegdyś obficie wyzłacana, a teraz zestarzała i na śmietnisko wyrzucona okładka książki zniknęła w torbie, piesek był już znowu na pagórku, rozgrzebywał go, biegał po nim, węszył, pracował...
Był to więc nietylko jej ulubieniec i towarzysz, lecz również pomocnik. Pracowity pomocnik i wesoły. Skoki jego były sprężyste i lekkie, ze zmyślnego, zaostrzonego pyszczka wyrywały się kiedy niekiedy radosne poszczekiwania. A ona kruk umieszczony u kończyny długiego kija z trudnością zatapiając tu i owdzie w śmieciach, do których dość przybliżyć się nie mogła, zgarbiona coraz więcej, z coraz więcej roziskrzającemi się pod obrzmiałą powieką oczyma, ciągle, bezustanku, to mrukliwie i automatycznie, to z ponurą prośbą czy pieszczotą powtarzała swoje.
— Czup-czyk... szukaj... szu-szu-szu-szu-kaj... Czyk-czyk-czyk-czyk!
Szukał też, szukał, znajdował, przynosił...
Dziedziniec pusty był; nie było na nim w tej chwili nikogo z ludzi. Na umieszczone w kącie dziedzińca i drewnianą ramą opasane śmietnisko, na dwoje istot pracujących nad tem, aby wydobyć coś z tego, co było niczem, aby otrzymać możność życia z tego, co było prochem i rozkładem, patrzały tylko duże, jasne, z wewnątrz firankami i kwiatami ubrane okna pięknej willi, żółtoczerwone drzewa otaczającego dziedziniec ogrodu i jeszcze — szeroko otwarte oczy stojącej w pobliżu kobiety wysmukłej, zgrabnej, w miękkich fałdach czarnego okrycia. Oczy te pod czarnem skrzydłem kapelusza płonęły złotawą, gorącą źrenicą, pełną zdumienia i z wyrazem bólu przesuwały się od nisko zgarbionej postaci łachmaniarki do jej pracowitego pomocnika, aż wargi cienkie, od wzruszenia drżące, wymówiły:
— Julko!
Ale cichego wykrzyku nie usłyszała, czy usłyszeć nie chciała ta, której ręka wyciągała się po przedmiot, w tej chwili właśnie, z radosnemi podskokami przez pieska przynoszony. Przedmiot ten jednak nie tak łatwo i prędko, jak poprzedzające, dawał się wyjąć z wysoko podniesionego i przekornie wstrząsającego się pyszczka. Była to duża kość, na której znajdowały się czarne i żółte resztki włókien mięsnych i tłuszczu. Piesek uczuwał snać jakieś prawa do uczynienia sobie uczty z tej odrobiny pożywienia, albo przynajmniej wielkie jej pożądanie, bo nie oddawał kości ręce, która po nią sięgała i nawet w gardle jego ozwało się gniewne warczenie. Wtedy ręka, podobna do suchego i opalonego drewna, tak mocno uderzyła najeżony od podniesionej sierści grzbiet pomocnika swego, że z piskiem bólu przypadł do ziemi, łupu jednak z pyszczka nie wypuszczając i na pochyloną nad nim twarz małą, ciemną, rozgniewaną, rzucając spojrzenia błyskające to trwogą, to złością.
— Oddaj! Czup-czyk... czyk... czyk... oddaj... od... daj! syczały i warczały zgniecione od gniewu wzbierającego drgające wargi kobiety.
Gardło psa odpowiadało coraz głośniejszem, gniewniejszem warczeniem.
Ta walka człowieka ze zwierzęciem, człowieka rozjątrzonego ze zwierzęciem przywiązanem, ta walka o trochę żywności, kładącej na białą kość plamy czarne i żółte, była czemś tak dziwnem, dzikiem, dziejącem się poza granicą zwykłego, ludzkiego świata, że z ust kobiety w czarnem ubraniu wyrwała dwukrotny wykrzyk:
— Julko! Julko!
Przestrach bez pamięci i współczucie bez granic uczyniły ten wykrzyk głośnym i nie mogła nie usłyszeć go ta, do której był zwrócony. Usłyszała najpewniej, ale zdawać się mogło, że nietylko odpowiedzieć nie chciała, lecz że wzmógł on gniewne jej rozjątrzenie. Nie rękę już, lecz tym razem kij swój opuściła na grzbiet zwierzęcia, które u brzegu śmietniska zwinęło się z bólu, wydało parę pisków przeraźliwych i kość wypuściło z pyszczka. Lecz w tejże chwili i z nią również stało się coś niespodziewanego. Na odgłos przeraźliwego pisku, na widok bolesnego zwinięcia się pomocnika swego, twarz jej skurczyła się od żałości i ciężka postać przypadła ku brzegowi śmietniska, z rękoma wyciągniętemi, któremi zaczęła śpiesznie, namiętnie gładzić grzbiet, pierś, głowę pieska. Z ust jej wychodziły szybkie, urywane, pełne żalu słowa:
— Czup-czyk... czyk-czyk! piesek! biedny! dobry! Czup-czyk! Czyk-czyk! pie...sek! pieseeeek! dobry! biedny! Litowała się nad nim, przepraszała go; wykrzywionemi palcami wygrzebała kość z za drewnianej ramy, za którą była zapadła i, przybliżając ją do pyszczka psa, zaczęła prosić:
— Weź! weź! Czup-czyk! weź! jedz! piesku! jedz! Czup-czyk! czyk-czyk!
W mruczeniu jej były teraz tony błagalne, niemal pokorne. Zdawało się, że tuż, tuż rozpłacze się z żalu i skruchy. Ale on dał się przebłagać łatwo i prędko; skoczył odrazu na wszystkie cztery łapki, z radosnem tym razem zwinięciem się, polizał głaszczącą go rękę, poczem, wyciągnąwszy się rozkosznie na brzegu śmietniska, wziął w posiadanie przedmiot chwilowej walki i z zarzuconemi na grzbiet uszami zapalczywie ogryzać go począł. Ona zaś wyprostowała się i twarz, która od długiego pochylenia ku ziemi aż po białka oczu krwią nabiegła, podartym rękawem salopki ocierając, prawie wesoło mruczała:
— Czyk-czyk-czyk! Czup-czyk! czyk-czyk...
W mruczenie to wmięszał się głos przyciszony tym razem, który znowu wymówił:
— Julko!
Była potem chwila ciszy, w którą drzewa ogrodu otaczające dziedziniec, przedwieczornym wiatrem poruszane, wlewały trochę łagodnego szumu, słychać też było zgrzytliwe kruszenie się kości w głodnych zębach pieska.
Oczy łachmaniarki, dziwnie pod zmarszczonem czołem i obrzmiałemi powiekami błękitne i błyszczące, zatapiały się w twarzy kobiety wysmukłej i czarno ubranej, która o kilka kroków od niej stała, tak jak i ona, u opasującej śmietnisko ramy drewnianej. W oczach tych nic nie było prócz gniewnego zniecierpliwienia, połączonego z trochą urągliwej ciekawości. Głos chrypliwy, pełen urągliwego przedrzeźniania, mówić począł:
— No i cóż? Julka! Julka! Czego stanęłaś nademną, jak djabeł nad potępioną duszą i piszczysz: Julka! Julka! Myślisz, że nie mam uszu i nie słyszę?... Słyszałam, i kiedy nie odzywałam się do ciebie, to widać, że nie chciałam... A ty znowu... No Julka jestem, to i cóż? A ty jesteś dawniejsza panna Julja, czy tam panna Julcia... panienka, królewna..., a teraz taka sama pani... królowa!... Myślisz, że nie poznałam ciebie? Oho! odrazu, tam jeszcze na ulicy, poznałam i zawierciło mi w sercu. Ot, jaka ona teraz, a jaka ja!... Kiedy przeszłaś mimo i dalej sobie poszłaś, pożałowałam tylko, że nie plunęłam na twoją bieluśką twarzyczkę i na tę twoją sukienkę błyszczącemi pacióreczkami wyszywaną... A ty wróciłaś się, stanęłaś tu nademną i zaczęłaś swoje: Julka! Julka! Czego przyczepiłaś się? Po co djabli cię tu przynieśli? Czego chcesz?
Kobieta, na której okryciu pobłyskiwało trochę czarnych dżetów, z oczyma od łez błyszczącemi, zcicha mówić zaczęła:
— Dlaczego gniewasz się? Wszak nie uczyniłam i nie chcę uczynić ci nic złego. Kiedy zobaczyłam cię i poznałam kim jesteś, ogarnął mię taki żal, że, straciwszy cię z oczu, szukałam. Wszakże byłyśmy razem młode... szczęśliwe...
Wzruszoną, łagodną tę mowę przerwał śmiech, podobny do wielu szybko po sobie następujących gwizdnięć.
— Pfi! pfi! pfi! pfi! — śmiała się gruba, szara postać w łachmanach i, wyprostowana teraz, drąg swój z krukiem prostopadle przed sobą, w obu silnie zaciśniętych rękach trzymając, przedrzeźniała:
— Byłyśmy razem młode... szczęśliwe... pfi! pfi! pfi!... A teraz ty nieszczęśliwa?... co? Może jeść czego nie masz? Może w jakiej norze zimnej i mokrej mieszkasz? Może sukieneczek błyszczącemi pacióreczkami naszywanych nie nosisz? Nie bój się! Masz ty wszystko, czego do szczęścia potrzeba... Oho! takie jak ty nie giną!
Od gniewnego uniesienia, z jakiem mówiła, trochę śliny wystąpiło na jej zmięte, zżółkłe wargi, a inne usta od wzruszenia drżące, z pod skrzydła czarnego kapelusza, w odpowiedź jej zaszeptały:
— Nie jestem szczęśliwa... o! gdybyś wiedziała...
Ale ona oczyma, podobnemi do turkusów w słońcu roziskrzonych, patrzała na czarne skrzydło kapelusza, piórem strusiem przystrojone i na twarz w cieniu jego białą...
— Razem byłyśmy młode!... a prawda! Może rok starszą jestem od ciebie, może dwa... a patrzajcie tylko, moi ludzie, jak to wygląda, jakie to jeszcze ładne, młode... Śliczności! Śliczności! Troszkę tylko zmarszczek nazbierało się koło oczków i twarzyczka troszkę schudła... ale za to bieluśka jaka... i delikatna... i figurka jak u panienki... Śliczności! Śliczności!... Latka spłynęły po tem, jak woda po kamieniu... I alboż nie kamień? alboż to zatroskało się kiedy o cokolwiek? alboż co przecierpiało? alboż stękało w wilgotnym kącie z głodu i chłodu? Alboż przepłakiwało noce z opuszczenia, z sieroctwa? Alboż przewracało się z choroby po szpitalnych łóżkach? Wiadomo! z rodu pijawek! Krwią ludzką opita, to i ślicznie wygląda sobie! Pfi! pfi! pfi!
Kij z krukiem trząsł się w jej skurczonych rękach i połatana salopka trzęsła się u jej piersi, wstrząsanej gwiżdżącym śmiechem. Ramieniem grubem od watowanego rękawa uczyniła gest wzgardliwy i, jakby nagle o czemś sobie przypominając, odwróciła się do pieska, wciąż jeszcze kość ogryzającego.
— Czup-czyk... czyk... czyk... jedz piesku... jedz... dobry... biedny... czup... czyk... czyk... czyk...
Pochylona nisko, znowu głaskała pieska po grzbiecie i głowie, na które też z oczu jej padały duże, ciężkie krople...
— Pfi, pfi, pfi! — zaśmiała się raz jeszcze, a na kudłaty grzbiet pieska padały od jej pochylonej nad nim twarzy duże, ciężkie krople.
Kobieta w okryciu błyszczącem trochą dżetowych paciórek, szybko przybliżyła się i tuż przy niej stanęła. Dojrzała jej łzy i przyjrzała się dwom bliznom czerwonawym, sinawym, które na policzku i szyi jakieś dawno zagojone rany zostawiły po sobie na zawsze. Coś jakby piętna, niegdyś przez okrutne prawo na twarzach winowajców wypalane; jakby pamiątka długich nocy przewracania się na łóżku szpitalnem.
Żalem bezmiernym, litością bez granic, nabrzmiały głos mówić zaczął:
— Julko! posłuchaj mię, posłuchaj! Lubiłyśmy się w młodości, nieprawdaż? Czy nie pamiętasz matki mojej, tak dobrej, miłosiernej dla biednych, i ojca mego, który cię wziął do swego domu dlatego, że byłaś przez swego ojca bitą i krzywdzoną? Czy nie pamiętasz tego cichego, pięknego domu, w którym wzrastałyśmy tak blisko siebie, tak często bawiąc się i ucząc się razem? Dlaczegóż, za cóż teraz gniewasz się na mnie i mówisz do mnie tak, jakbym ci jakąś straszną krzywdę wyrządziła? Mnie ciebie taki żal... taki żal... tak ogromnie chciałabym zrobić cokolwiek... cokolwiek... aby tobie... aby tobie...
Urwała zmieszana, zlękniona, bo w powietrzu zagwizdał znowu śmiech nieprzebłagany.
— Pfi! pfi! pfi! Powiedziała, co wiedziała! Powiedziała, co wiedziała, a nic nie wiedziała! Głupia, choć edukowana! Pfi! Pfi! Pfi!
Wyprostowała się znowu, w obie ręce chwytając kij swój, który zarysował pomiędzy niemi linję prostopadłą, wysoką, z ostrym krukiem u góry.
— Lubiłyśmy się!... lubiłyśmy się!... dom piękny!... matka miłosierna!... Stare bajki! bzdurstwa! oszukaństwa! A skąd wiadomo, że ja ciebie lubiłam wtedy, kiedy ty w salonie na fortepianie grałaś, a ja w garderobie suknie dla ciebie prasowałam? Kiedy ty ze ślicznym paniczem, co o twoją rączkę starał się, po ogrodzie spacerowałaś, a ja w kącie tego samego ogrodu trawy dzikie jak rosą łzami swemi polewałam, o tym ekonomskim synie myśląc, za którego twoja miłosierna matka wyjść mi radziła. Tobie śpiewające klawisze fortepianu, a mnie śmierdzące żelazko do prasowania! tobie panicz piękny, delikatny, edukowany, a mnie ekonomczyk z grubą mordą czerwoną i brudnemi pazurami! Przed tobą świat cały otworem, ze wszystkiemi swemi wojażami, balami, elegancjami, a przedemną czarny zagon, na którym będę pokrzywy z pomiędzy marchwi wyciągać, i taki sam twardy, jak ten zagon, kułak mężowski! A ty i twoja miłosierna matka myślała, że ja tej różnicy pomiędzy dolą twoją i moją nie widzę, że ja tej krzywdy swojej nie czuję, że ja słońca jasnego i ciemnej nocy nie pytam się: dlaczego to tak? za co? jakiem prawem? Nie byłam brzydsza od ciebie, ej, czy tylko nie ładniejsza! Czem ja byłam od ciebie gorsza? Jeszcze nic złego w duszy swojej tamtego czasu nie miałam. Takie same jak ty niewiniątko! Lubiłyśmy się! Pfi! pfi! pfi! Czasem to i lubiłam Ciebie, prawda! Kiedy, bywało, obejmiesz mię, jak równą, i razem do ogrodu pobiegniemy, albo kiedy mnie w ładnym pokoju przy sobie posadzisz, to tak ciebie lubiłam, że, zdaje się, życie oddałabym za ciebie. Ale przychodziły i takie godziny, że nie miałaś gorszej nieprzyjaciółki ode mnie, że gdybym mogła, tobym cię, zdaje się, własnemi rękoma na dwoje rozdarła... ot, co! Lubiłyśmy się! Pfi! Pfi! Pfi! Śmiej się ty z takiego lubienia! Dopóki głupia byłam, lubiłam! Ciebie lubiłam, wszystkich lubiłam. Ale jak zaczęłam nabierać rozumu, jak mi krzywda zaczęła po grzbiecie sześciu końmi jeździć... krzywda... krzywda... Czy ty wiesz, co to krzywda? Ty nie znasz żadnej krzywdy... ty sama, sama krzywdzicielka! No to i ciesz się, ale do mnie nie przychodź! Czego do mnie podeszłaś?... Czy ja ciebie wołałam? Ja nad swojem śmietniskiem... To moje; to mój dom; moje królestwo! Ty do tego nie masz prawa. A może wy już i śmietniska chcecie biednym ludziom odebrać? I odbieracie! Deskami ogradzają... Moda teraz taka nastała, aby śmietniska deskami ogradzać... Byle najbiedniejszemu człowiekowi ostatni kęsek chleba z gęby wydrzeć... Ale niedoczekanie wasze! Nie ja wygrzebię, to pies wygrzebie... lepszy on od was... Czup-czyk-czyk-czyk...
Zdyszana, trzęsąca się, z białkami oczu krwią zaszłemi, odwróciła się, pochyliła nad pieskiem i ruchem porywczym kość z przednich kończyn mu wyrwawszy, wrzuciła ją do torby. Poczem kij swój w całej długości wyciągając, z zapalczywością poczęła krukiem w śmietnisko uderzać, wymrukując szybko, namiętnie, sycząco swoje:
— Czyk-czyk... szukaj... szu... szu... szu-szu... kaj! czyk-czyk!
Skoczył i ucztą posilony, syczącem wzywaniem zagrzewany, szukać począł, ale ona, po kilkakrotnem zapalczywem uderzeniu krukiem o pagórek śmiecia, z taką samą zapalczywością, z jaką uderzała, obróciła się do kobiety, w skamieniałej nieruchomości o parę kroków od niej stojącej. Przelewał się w niej, gotował się, warczał kipiątek palący, gorzki, — i wylewać go z siebie musiała!
— Dom piękny!... Miłosierdzie! Litość nad nieszczęśliwem dzieckiem! Dobrodziejstwa! Phi! phi! phi! Stare bajki! oszukaństwa! Ojca pijaka miałam i bił mnie — to i co? Macocha jeść mi nie dawała — to i co? Trzeba było zostawić mnie u nich, nie ruszać, możeby zabili, niechajby zabili, a jeżeliby nie zabili, to mnie i ekonomczyk ten, albo kto gorszy jeszcze i wyrywanie pokrzywy z zagonów byłoby szczęściem, bo innegobym nie znała, nie widziała. Ale zlitowali się, wzięli i — co dali? Piękny dom pokazali, na śliczności różne patrzeć kazali, do kremów i kurczątek pieczonych przyzwyczaili, na ładną i delikatną dziewczynkę wyhodowali — a potem za ekonomczyka wychodź... my swoją córkę za panicza pięknego jak anioł wydamy, a dla ciebie ekonomczyk w sam raz... albo w służbę idź, bo my musimy do miasta na mieszkanie wyjechać... Otóż nie wyszłam za ekonomczyka i w służbę nie poszłam... Mnie także panicza chciało się, i balów, i elegancji... A jakże? Albo to nie miałam takiego samego prawa, nie napatrzyłam się, nie przywykłam... w pięknym domu? I ot... pokrzywy z zagonów nie wyciągałam, ale za to stare łachmany i ogryzione przez psów kości ze śmietnisk wyciągam! Takie wasze miłosierdzie... takie łaski... stare bajki... oszukaństwo! Ot, co! I ty nie przychodź tu oczy mi dobrodziejstwami swego tateczka wypiekać, bo niech ich wszystkich tych waszych tateczków, bogaczów, wypijaczów krwi ludzkiej... niech ich...
— Nie kończ, nie kończ! — krzyknęła kobieta w czarnym ubraniu i cała drżąca, łzami zalana, w obie szczupłe swe ręce, ładnemi rękawiczkami okryte, chwyciła trzęsącą się od uniesienia, twardą, ciemną rękę, z której przed chwilą ze stukiem na bruk dziedzińca wypadł kij z krukiem.
Niewiadomo, czy słyszała wszystko, co ta rozjątrzona, ta zrozpaczona, ta straszna do niej mówiła, bo gdy mówiła, ona wpatrywała się w blizny na jej szyi i policzku tak wytężonym wzrokiem, jakby nic oprócz nich widzieć nie mogła, jakby słyszeć nie mogła nic, oprócz tej jakiejś historji okrutnej, przepastnej, o której opowiadały blizny te i dokoła nich zmarszczki rojami ponuremi obsiadające skórę wyschłą, zżółkłą, w każdej tkance swej przepojoną bólem, śmiercią.
— Nie kończ! o, nie kończ! Bo jeżeli przeklniesz ojca mego, nie będę mogła dłużej mówić z tobą, ani cię wydźwignąć z tej otchłani... O Boże! jakaż otchłań nędz... i złości! Jakim sposobem, jakim sposobem mogłaś stać się tak nieszczęśliwą i napoić serce takim strasznym, takim nieprzebłaganym gniewem?... Jak się to stało... jak do tego przyszłaś? co... kto... jakie zdarzenia...
Nie pozwoliła jej dokończyć, ale wyprostowana tak, że wydawała się wyższą niż przedtem i mniej grubą, ze swoim wyprostowanym i wysokim kijem w obu rękach, głosem mniej niż przedtem porywczym, lecz surowym i ponurym, mówić zaczęła:
— A tobie co do tego? A na co tobie ta wiadomość? Czy do tego czasu dowiadywałaś się kiedy?... Przez tyle lat czy przychodziło ci do głowy dowiadywać się? Ani dbałaś, ani myślałaś, ani wspomniałaś, opływając we wszystko, na balach tańcując, karmelki gryząc... A teraz phi! phi! phi! przypomniała sobie babka dziewiczy wieczór! Zachciało się dowiedzieć... jakim sposobem? co? kto? I taka edukowana, rozumna, a sama domyślić się nie może! No, to już powiem! Phi! pfi! pfi! Chcesz wiedzieć, kto...: co... no, to powiem... patrzaj...
Jeden koniec kija swego od ziemi oderwała, a drugim, w kruk zaopatrzonym, poczęła wodzić w powietrzu, wskazując wielkie, jasne, w kwiaty i firanki zdobne okna willi, wznoszącej się nad dziedzińcem. Wskazywała je od pierwszego do ostatniego i potem znowu od ostatniego do pierwszego, mówiąc:
— Oto kto! oto co! Te białe pałace... te kwiateczki, te firaneczki... te ludzie, co za temi oknami, za wszystkiemi takiemi oknami... Wszystkie ludzie, co za takiemi oknami razem z tym pierwszym paniczem, którego mnie zachciało się i który mnie zechciał... razem z tymi, co potem... razem z tobą... z twoją miłosierną matką i ze wszystkimi wami, co wszystkie smaczne pierogi z tego świata wyjadacie i wszystkie słodkie kremy z niego zlizujecie, dla biednych ludzi kości ogryzione przez te śliczne okna wyrzucając... Ot, co! Chciałaś wiedzieć kto i co? No, to wiesz teraz i daj mnie pokój, odczep się... idź i króluj, jak do tego czasu królowałaś i o mnie nie dowiaduj się, jak do tego czasu nie dowiadywałaś się... Ot, co!
Odwróciła się ku śmietnisku i poczęła przywoływać pieska.
— Czup-czyk! Czup-czyk! pudź, piesku! pudźmy stąd! pudźmy gdzie indziej... a ona niech sobie tu choć do końca świata stoi! Co jej do nas? co nam do niej! Pudźmy, Czup-czyk-czyk-czyk-czyk!
Torbę na plecy zarzuciła, kij ujęła w ten sposób, że ostry kruk wysoko nad głową jej się wznosił i z plecami mniej niż przedtem zgarbionemi, krokiem też szybszym, bo wzburzonym, szła ku prowadzącej na ulicę, sklepionej bramie willi. Za nią, w podskokach elastycznych, pobiegł żółty piesek, trzęsący w powietrzu zawieszoną u podniesionego pyszczka szmatą brudnym haftem okrytą.
Kobieta w okryciu czarnemi dżetami błyszczącem, jak martwa stała u drewnianego opasania śmietniska i z twarzą pod czarnem skrzydłem kapelusza bardzo pobladłą, wciąż, nieustannie myślała.
— Prawda!... Prawda! Nie dowiadywałam się... nie myślałam... nie pamiętałam... kiedy cierpiała... kiedy ginęła... nie dowiadywałam się.. nie myślałam...
Jak czarownicze, jak zaklęte, jak przeklęte, słowa te nieustannie, ciągle przesuwały się w jej głowie, tłumiąc wszelką myśl inną i podnosząc w piersi falę uczucia podobnego do skruchy, falę zgryzoty, podobną do wyrzutu sumienia, która też po upływie paru minut rzuciła ją w pogoń za nędzarką, opuszczającą dziedziniec willi. Szybko przeszła ten dziedziniec i nędzarkę pod sklepieniem bramy dogoniła.
— Julko! Nie mogę w taki sposób rozstać się z tobą... nie mogę opuścić cię, znowu stracić cię z oczu! Prawda, masz słuszność, winną jestem... nie dowiadywałam się o los twój, zapomniałam o tobie, ale nie tańcując na balach, nie karmelki gryząc, lecz cierpiąc, długo i bardzo cierpiąc, gorycze pijąc... dlatego może teraz taki żal nad tobą czuję, że wiem, co to cierpienie... Posłuchaj mnie, Julko...
Nic nie mogłoby dorównać szyderskiemu niedowierzaniu, z którem tamta wlepiła w nią z pod powiek obrzmiałych swoje roziskrzone, turkusowe oczy i zagwizdała:
— Pfi! Pfi! Pfi! A cóż to takiego gorzkiego do buzi ci wpadło? Romansik jakiś..., za który od mężulka dostało się...
— Nie kończ! Nie sycz tak! Nie bądź tak niesprawiedliwą... powiem ci... Mylisz się, myśląc, że byłam szczęśliwą z człowiekiem, którego mi niegdyś tak zazdrościłaś...
— Nie? Nie? Pfi! Pfi! Pfi! A co? Czy nie zgadłam? Sprzykrzył się i innej śliczności ci się zachciało... jeszcze śliczniejszej... jednego było mało... nieszczęście! wielkie nieszczęście!
I nic dorównaćby nie mogło wyrazowi triumfu zjadliwego, którym zadrgały wszystkie zmarszczki jej skurczonej, zmalałej twarzy i wszystkie iskry jej rozpłomienionych oczu. Ale i u tamtej, dotąd tak cierpliwej, żałość i litość poczęły zapalać się iskrą gniewu.
— Niesprawiedliwą jesteś, życie napełniło cię złością... Ale było to życie nieszczęśliwe, opuścić cię nie mogę, zrozumieć się musimy... Powiem ci więc jeszcze, aby zazdrość twą zmniejszyć, twarde serce złagodzić... syna mam w więzieniu... najdroższego, najlepszego syna...
— Pfi! Pfi! Pfi! Synek dostał się do więzienia! moje uszanowanie! winszuję. A za co? W kosteczki kogo ograł? Cudzą żonkę od męża wykradł? Banczek jaki okradł, aby szampanka z koleżkami chłeptać?...
Z pod skrzydła czarnego kapelusza błysnęła w gorącej źrenicy iskra dumy i głos dławiony wzruszeniem nad siły wymówił:
— Za ojczyznę!
Odpowiedzią był długi, długi śmiech, złożony z gwizdnięć długich i ostrych. Kilka kropel śliny bryznęło z ust gwiżdżących na czarne okrycie tamtej.
— Ojczyzna! Kiek-sa? Nie widziałam! nie słyszałam! Nie przy mnie pisane! Pańskie wymysły! Nie rozumiem!
Głos od wzruszenia drżący, od krwawej obrazy zdyszany, odpowiedział:
— Więc może to zrozumiesz: córka moja... chora niebezpiecznie!
— No to doktorów dla niej najmiesz, do gorących krajów ją powieziesz... gołąbkami karmić i winkiem słodkiem poić będziesz i — wyzdrowieje! Nic wam, panom i królom, złego nie stanie się, nic was nie ugryzie, od wszystkiego potraficie wykpić się swoim edukowanym rozumkiem i — pieniędzmi!
Wtedy kobieta smukła i biała, w okryciu, na którem, wśród połyskujących paciórek, świeciło mętnie parę kropel śliny, zawołała:
— Zła jesteś! zła jesteś — zła jak piekło!
I, szybko odwróciwszy się, szła ku wyjściu, prowadzącemu z bramy na ulicę. Ale uczyniwszy kilka kroków stanęła, obu rękoma powiodła po rozognionych policzkach, po bolącem czole i — wróciła.
— Słuchaj, Julko! Niesprawiedliwa jesteś, zła jesteś, ale na dnie takiej otchłani! I winną czuję się przeciw tobie, że zaniedbałam, nie pamiętałam... Więc słuchaj! Chodź ze mną! Umieszczę cię w domu swoim, podzielę się z tobą chlebem i sukniami, wynajdę ci zajęcie jakieś lepsze, milsze... Czupczyka twego lubić i pieścić będę... Chodź ze mną...
Nie gwizdanie już tym razem, lecz coś nakształt przyciszonego wycia, które miało być śmiechem, mowę jej przerwało.
— Chu! Chu! Chu! Chu! Chu-chu-chu! Patrzcie ją, do domu mnie zaprasza! Jaka miłosierna! Aniołek! Uch, jaką ja mam ochotę łachman ten z błyszczącemi pacioreczkami z pleców ci zedrzeć! A czy oddasz ty mnie ten dom swój? A czy będę ja panią i królową tego domu twego? Przecież po sprawiedliwości, to tak samo mój jest ten dom, jak i twój. Dlaczego on jest twój, a nie mój? Do domu swego mnie zaprasza z łaski, z miłosierdzia!... Uch, jaką ja mam ochotę... Niedoczekanie twoje, abyś ty mnie i mego psa z miłosierdzia swego karmić miała! On lepszy od ciebie! On mój przyjaciel! I on mój sługa! A ja sługą twoją nie będę... z głodu zdechnę, a na twój chleb nie pójdę, bo to nie twój chleb jest, ale mój, mój, co ty mi go skradłaś... Uch, jaką ja mam ochotę... ty mnie skradłaś i dom i chleb, ty Pani, ślicznotko, ty, biała twarzyczko...
Tu, z jakieś izby suterynowej, od dymu cygarowego ciemnej, od wrzawy głosów namiętnych huczącej, przywiało do niej wyraz dziwny w jej ustach, lecz po wielekroć słyszany, więc zapamiętany, ulubiony. Wznosząc kij swój, który przedtem zwisnął jej był na ramieniu, krzyknęła:
— Ty,... burżujko!
I, puszczając wodze ochocie, która się w niej od minut kilku podnosiła falą coraz to zapędliwszą, z szybkością błyskawiczną, ostrym krukiem kija swego zaczepiła u szyi stojącej przed nią kobiety o spięcie okrycia, które osunęło się na ziemię. Jednocześnie z okryciem z szyi zerwany upadł na bruk sklepionej bramy mały, złoty zegarek.
— Co to? Złotko sypie się z szyjki! Pfi! Pfi! Pfi! Złotko! Caceńko! Ot, co ja z twojem caceczkiem zrobię! Ot, co ja z tem caceczkiem, co przy serduszku twojem ciukało, zrobię! Chu-chu-chu-chu! Jabym i z samym serduszkiem to samo zrobiła... to samo zrobiła... to samo zrobiła...
Cóż robiła? Połowę ciała naprzód podała, z oczyma roziskrzonemi i śliną na wargach, z rozmiotanemi połami salopki, prędko, silnie, zacięcie przebierała stopami ciężkiemi, grubemi, w brudnych szmatach i resztkach zdartego obuwia, drepcąc niemi po małym, złotym zegarku, który z cichym chrzęstem rozłamywać się począł na cząstki, rozpraszać na okruchy...

....................

Tak męka ciała deptała po męce ducha, nie wierząc w nią, gardząc nią, szydząc z niej — oślepiona przez rozsiane na sukni błyszczące paciorki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.